25 stycznia 2020

Kartka z pamiętnika. Jak nam mija 2020?

Dawno już nie opowiadałam o naszym codziennym życiu, a kilka osób pewnie jest ciekawych, jak nam mija nowy rok. Zasadniczo widać już pierwsze oznaki wiosny (zdjęcia poniżej są z tego roku), a poza tym...



Póki co mija dosyć spokojnie. Już koniec roku upłynął nam w bardzo spokojnej atmosferze. A atmosfera jest spokojna, bo Młoda się znacznie uspokoiła. Odnalazła się na powrót w tej skomplikowanej rzeczywistości. Wyniki z egzaminów mają tu bez wątpienia spore znaczenie. Sporo bowiem osób (szczególnie belfrów i innych tam ludzi szkoły) było wyraźnie w szoku. Bo jak to jest możliwe, że dziecko nie chodzi do szkoły, a potrafiło tak świetnie napisać testy na koniec trymestru. Młoda miała mieć po feriach rozszerzone zajęcia. Znaczy miała więcej niż w poprzednich miesiącach chodzić do szkoły. Jednak zaraz po Nowym Roku zadzwoniła do mnie dyrektorka i powiedziała, że Młoda jest "genoeg slim" (wystarczająco mądra) skoro tak doskonale poradziła sobie z egzaminami ucząc się w domu i w związku z tym nie ma potrzeby częstrzego zaganiania jej do szkoły. Dodała, że Młoda jest tam oczywiscie zawsze mile widziana i jeśli ma ochotę, może chodzić więcej, ale oficjalnie pozostaje przy takim układzie jak było, czyli chodzeniu do szkoły tylko i wyłącznie na lekcje praktyczne z fotografii, a to jest po 2 godziny przez 2 dni i jeden dzień cały. Dwa dni ma całkowicie wolne. My tak sobie podejrzewamy, że poza egzaminami wpływ na te postanowienia dyrekcji i CLB mógł mieć też telefon psycholożki, która się wkurzyła niefajnym i głupim potraktowaniem Młodej przez panią z poradni i tam zadzwoniła do nich powiedzieć co o tym myśli. To jednak tylko przypuszczenia i domysły.
Najważniejsze, że Młoda im wszystkim udowodniła, że jest "genoeg slim" i że da sobie rady z samodzielnym studiowaniem w domu bez chodzenia do szkoły. A to zdecydowanie poprawiło jej samoocenę, a co za tym idzie pozwoliło na odzyskanie należnego spokoju. Mamy nadzieję, że będzie coraz lepiej. Choć ta pierońska nadwrażliwość niestety ciągle daje się jej we znaki. Pod tym względem bynajmniej nie jest normalnie i zwyczajnie. To ciągle jest życie z przeszkodami. 

Póki co dziś odwiedziła Największe Muzeum Czekolady z zapoznaną przypadkiem w pociągu koleżanką, która okazała się mieć bardzo podobne problemy do naszej Młodej i która tak samo jak Młoda też chodzi do szkoły w niepełnym wymiarze. Myślimy sobie, że taka znajomość może wiele naszemu dziecku (a także tamtemu) pomóc, bo wreszcie człowiek może być przez kogoś dobrze zrozumiany.  Trzymamy kciuki za tę przyjaźń. 

Poza tym ortodontka poczyniła już pierwsze kroki w instalowaniu metalowego rusztowania korygującego w paszczy Młodej. Młoda cieszy się, że będzie mieć ładne zęby, ale też trochę się niepokoi, jak to będzie z tym aparatem się żyło. No i jeszcze 2 zęby trzeba wyrwać, a jeden z nich dopiero co wyrósł, a wyrywania to nikt przecież nie lubi brrr.

Mentorka Najstarszej też nie dawno dzwoniła do mnie i mówiła, że Córa jakby ostatnio o wiele bardziej uważna i o wiele bardziej zorientowana, co w szkole się dzieje. Znaczy coraz rzadziej "zapomina" odrobić lekcji oraz przynieść potrzebnych materiałów na czas. Najstarsza sama ostatnio mówi, że pan od religii był bardzo zdziwiony, kiedy oddała zadanie haha. Bo ona nie lubi religii i uważa, że zadania sa głupie, więc co będzie odrabiać ;-) A kiedyś miała test z angielskiego i ja jej przypominałam  kilka razy, żeby sobie powtórzyła. W koncu w dzień testu pytam po lekcjach, jak poszło, a ta na to - Łatwy był ten test. ZA ŁATWY". No i faktycznie po punktach wnioskuję, że faktycznie musiał być łatwy, jak dla niej.

U Młodego nic się nie zmieniło. Ciągle z testów i zadań domowych przynosi  najczęściej 10/10. Teraz czeka z niecierpliwośicią na swoje urodziny, które zbliżają się wielkimi krokami. No i oczywiscie standardowo codziennie gra w Robloxa. Przed chwilą właśnie grał z klasowym kolegą i śmiał się przed kompem jak głupi, a pod szkołą już standardowym pożegnaniem drugoklasistów stało się "będziesz wieczorem online?". Poza tym Młody jest teraz codziennie głaskany w szkole, bo podczas świątecznej wycieczki do Niemiec zażyczył sobie na pamiątkę czapkę-kotka. To wyjątkowo słodki kotek i wszystkie dziewczyny (i chłopaki też) chodzą za nim i go głaszczą. Cała szkoła już zna naszego koteczka. A pasuje to do niego jak ulał, bo słodziak jest z tego naszego synka.

Ja z kolei pracuje o wiele mniej niż w poprzednim roku. Ciągle jednak jestem jakby na okresie próbnym, bo jeszcze się nie przyzwyczaiłam do tego nowego stanu rzeczy. Ilekroć przyjdę do domu, to ciągle mam w głowie, że zaraz muszę iść do kolejnego klienta. Ech ten głupi mózg.

Ale nie muszę (z wyjątkiem piątku) pracować po południu. Codziennie prawie gotuję i znowu zaczyna mi się gotowanie podobać. W ostatnim czasie bowiem znienawidziłam konkretnie to zajęcie. Bo wiecie, jak tak człowiek wraca do domu o 18-tej złachany jak koń po westernie marząc o tym by  wziąć gorący prysznic, zjeść coś dobrego  i się walnąć na kanapie, ale uświadamia sobie, że najpier w to musi coś ugotować, żeby zjeść i żeby wziąć prysznić, a dopiero potem może pomyśleć o kanapie. No i popierdzielasz do tej lodówki biegiem, po drodze tylko kurtkę zrzucając w salonie. Wyciągasz jakąś padlinę, rozmrażasz, gonisz po ziemniaki, pichcisz coś na szybko a potem pochłaniasz to w pośpiechu parząc sobie ryj. I już ci się nie chce ani kąpać, ani odpoczywać. Masz ochotę walnąć się w tych brudnych szmatach po prostu do wyra i spać, spać, spać. Człowiek jest tak złachany, że nie ma ochoty ani rozmawiać z rodzinką, ani nie ma sił myśleć o zadaniach, ani tym bardziej wysłuchiwać o czyichś problemach. Nie chce się kurwa zwyczajnie nic, gdy człowiek jest tak koszmarnie zmęczony po całym 9-godzinnym dniu na nogach bez najmniejszej choćby przerwy. Oczywiście ja jestem sprzataczką i wszystkiemu dam radę, ale kuźwa nawet sprzątaczka potrzebuje od życia też trochę przyjemności, luzu i frajdy a nie tylko zapiedalać i zapierdalać.

Teraz jest lepiej. 

Wracam do domu i biorę się za gotowanie. Mam czas by ugotować coś bardziej skomplikowanego. Mogę nawet w razie potrzeby jeszcze do sklepu skoczyć po pracy. Pomiędzy obieraniem, gotowaniem, smażeniem mogę nastawić pranie, posprzątać świnkom, przynieść trawy z łąki, wyprasować, poodkurzać i zrobić 800 innych rzeczy, które w domu do zrobienia są. Kurde, nawet mogę sobie książkę poczytać, bloga popisać, czy kawę lub herbatkę w spokoju wypić. Jacie! Potem jadę po Młodego pod szkołę. Robimy zadanie. Podaję mu jedzonko, robię gorącą czekoladę. Przytulam. Słucham szkolnych opowieści i heheszków. Mam czas na wszystko...


I teraz tak sobie myślę, że te wszystkie kury domowe, które wiecznie biadolą, jak to ciężko mają w domu, to powinny tak raz w życiu pójść na parę choć miesięcy do roboty na cały etat, a po robocie dopiero zrobić te wszystkie rzeczy, które tak ciężko zrobić będąc 24/24 w domu. Może by one wtedy doceniły to co mają i przestały narzekać na swoją "niedolę" i że chłop (zapierdalający jak dziki osioł  po 10-12 godzin) im nie pomaga.

No bo ja teraz bardzo doceniam, że zwyczajnie mam czas ugotować coś więcej niż spagetti, zupę z pudełka czy pizzę z folii.. Zapierdol uczy nas szanować czas i pracę oraz życie ogólnie. Najgorzej to jak człowiek ma za dużo wolnego czasu. Wtedy zaczyna mu się w dupie z nudów przerwacać i zaczyna wydziwiać, cudować i użalać się nad sobą.

Teraz idę oglądać z małżonkiem Netflixa, bo wieczorem w sobotę mamy na to czas.


18 stycznia 2020

W jakim języku mówi się w Belgii?

Postanowiłam napisać o językach w Belgii, bowiem czasem czytam wypowiedzi rodaków w internatach i aż mi się skarpetki filcują od tych mądrości. No bo weź, jak jakaś Grażyna się chwali, że mieszka w Belgii 10 lat a zaraz potem wymienia angielski jako język urzędowy... 
Inni przekonują naiwnych, że po angielsku dogadają się w każdym urzędzie... Taa...

Nie wiem, po co ludzie zakładają internet, skoro nie potrafią z niego zrobić użytku i sprawdzić choćby podstawowych informacji na temat kraju, do którego przybyli, tylko pitolą takie głupoty, że głowa mała. A kolejni to podłapią i bez weryfikacji podają dalej.
Czy to tak trudno wpisać pytanie w wyszukiwarkę? 
A może zdobywanie wiedzy boli albo powoduje wysypkę? 


Zacznijmy od faktów. W Belgii mamy 3 [słownie trzy] języki urzędowe: francuski, niderlandzki i niemiecki. Z tym, że to nie działa tak, jak się niektórym wydaje. To że jest trzy języki nie oznacza bynajmniej, że znając jeden z nich możesz się w całej Belgii dogadać czy pozałatwiać sprawy w urzędzie. 

Bynajmniej!

Każdy z tych trzech języków obowiązuje bowiem w innej części kraju. U nas we Flandrii (północna część kraju, czyli ta u góry) językiem urzędowym jest niderlandzki i w urzędach państwowych ten język jest obowiązkowy. We flamandzkich Urzędach Gminy nie dogadasz się w innym języku! Urzędnicy mają bowiem odgórny prikaz. Nie mogą rozmawiać z petentami w innym języku, nawet jakby po 8 różnych znali. Często nawet wiszą takie informacje w kilku językach na drzwiach, ścianach, okienkach. 

Oczywiście, jak się trafi na miłego urzędnika - tak jak było w naszym przypadku - to on może słuchać jak mówicie po angielsku czy francusku i odpowiadać po niderlandzku. W ten sposób można się dogadać, ale to raczej spotyka w małych gminach, a w miastach już raczej trudno. Swego czasu nawet mieliśmy o tym rozmowę na jednej z lekcji niderlandzkiego. Nasza docentka opowiadała, że już próbowali (oni, nauczyciele języków) kilka razy interweniować w urzędzie gminy i ogólnie próbować zmienić prawo, bo taki nauczyciel wie, że jak wczoraj przyjechałeś do Belgii, to wielce prawdopodobnie dziś nie mówisz jeszcze po niderlandzku, a pierwsze sparwy urzędowe załatwiasz w Gminie i musisz tam gadać po niderlandzku. Mało logiczne, ale cóż prawo jest jakie jest.

To samo tyczy się szkół.

We flamandzkich szkołach rozmawia się tylko po niderlandzku!!!

Mówię tu o kontakcie uczniów z nauczycielami i języku obowiązującym na przerwie.
Niektóre szkoły wyjątkowo pozwalają na rozmowy na przerwie w innych językach, ale nie jest to mile widziane. W niektórych jest całkowity zakaz i nieprzestrzeganie jest karane.

Rodzice kontaktują się z nauczycielami też tylko po niderlandzku. Przed wywiadówkami otrzymuje się informacje, że należy przyjść z tłumaczem, jeśli się nie mówi po niderlandzku. 

Wielu nauczycieli, czy też szkół w ogóle, jednak nie robi problemów i rozmawiają po angielsku, jeśli takowy znają, czy po francusku albo hiszpańsku albo niemiecku. Zwykle nie ma też problemu z zapisaniem dziecka do szkoły używając innego niż niderlandzki języka. Jednak, pamiętajcie, że mogą (i mają do tego pełne prawo) odmówić rozmowy w innym języku!

W innych miejscach zwykle o wiele łatwiej jest się dogadać w innym niż niderlandzki języku. Po angielsku czy francusku zwykle bez problemu dogada się człowiek u lekarza, prawnika, w urzędzie podatkowym, u mechanika, fryzjera, księgowego, w sklepie, restauracji i zwyczajnie z ludźmi. 

Pamiętać jednak należy, że po pierwsze ludzie nie mają obowiązku znać języków obcych ani tym bardziej w nich rozmawiać, a po wtóre każdy normalny człowiek najchętniej rozmawia w języku ojczystym, zwłaszcza w swoim własnym domu czy kraju. A jak się do kogoś przychodzi w gości, to wypada się dostosować do zasad i obyczajów u niego panujących a nie oczekiwać, żeby tubylcy się dostosowywali. Dla mnie jest to oczywiste, ale z moich obserwacji wynika, że dla innych już niekoniecznie. 

Co jeszcze istotne w kwestii Flandrii to fakt, że  przeciętny Flamand od małego nie lubi Walona oraz języka francuskiego, a fakt, że francuski jest pierwszym obowiązkowym językiem we Flandrii nie ma tu najmniejszego znaczenia. Frankofoni to zło! ;-)

Tak, francuski jest obowiązkowym językiem we flamandzkich szkołach od 5 klasy szkoły podstawowej. Język angielski, łacina, niemiecki, hiszpański, włoski (zależnie od szkoły i kierunku) dochodzą w szkole średniej. 

Znajomość francuskiego jest konieczna do otrzymania pracy w niektórych zawodach czy otwarcia własnej działalności.

Francuskim posługujemy się natomiast obowiązkowo w całej Walonii, czyli w południowej części. 
W Walonii jednak dogadanie się po niderlandzku gdziekolwiek to już  - z tego co mi wiadomo - graniczy z cudem. Nawet jak do knajpy wejdziesz i przywitasz się po niderlandzku, już cię nienawidzą. Mam kilka doświadczeń w tej kwestii. Wszystko jednak zależy od tego, na kogo się trafi. Ludzie są tylko ludźmi.

Po niemiecku mówi się w bardzo małej części Belgii, tuż przy granicy z Niemcami. Zasady jak wyżej.

Specyficznym miejscem pod względem języków (i nie tylko języków) jest stolica.

Bruksela jest oficjalnie dwujęzyczna. Wszystkie nazwy ulic, urzędów itp zapisane są w dwóch językach: po francusku i po niderlandzku.

Urzędnicy mają obowiązek rozmawiać w tych dwóch językach.

Teoretycznie tyczy się to też sklepów i wszystkich innych punktów usługowych, ale tylko teoretycznie. W praktyce jest tak, że w Brukseli coraz trudniej znaleźć kogoś, kto mówi po niderlandzku. W sklepach dziunie tylko buzie rozdziawiają i patrzą z nienawiścią na człowieka. Choć czasem z kolei bardzo ale to bardzo się starają (raczej w bardziej eleganckich sklepach i restauracjach niż na ten przykład w Quicku), by wszystko po niderlandzku powiedzieć, nawet jak widzą, że już po francusku żeś zrozumiał. Jak wszędzie i tu są ludzie i ludziska, a nawet trochę parapetów.

Z językiem angielskim Belgia nie ma nic wspólnego. Jednak większość ludzi w sklepach, urzędach, punktach obsługowych, informacyjnych, dworcach, restauracjach itd itp gada po angielsku przynajmniej na poziomie podstawowym. 

Nie należy też zapominać, że w Belgii mieszka masę różnych narodowości mówiących w domu najdziwniejszymi językami i dialektami. A ci wszyscy ludzie pracują w najróżniejszych miejscach na naróżniejszych stanowiskach i w najróżniejszych zawodach, w których częstokroć znjomość języka niderlandzkiego (czy francuskiego) nie jest tak istotna jak umiejętności, talenty i doświadczenie zawodowe. W zwiazku z tym często spotyka się na swojej drodze ludzi, którzy co prawda mówią w swojej pracy po niderlandzku (czy francusku), niektórzy mają nawet obywatelstwo belgijskie, ale ich język bardzo trudno jest zrozumieć ze względu na akcent, wymowę i w ogóle słabą tego języka znajomość. Ja słuchając takich ludzi, którzy przecudacznie wypowiadają poszczególne słowa i nawet jak wymawiają nazwę mojej miejscowości to nie jestem w stanie tego zrozumieć, to zawsze sobie uświadamiam, że mój niderlandzki prawdopodobnie brzmi dla nich i rodowitych Belgów podobnie haha. Ale to jest właśnie fajne w tym kraju - te wszystkie języki, ta wieża Babel. Dla człowieka wychowanego w Polsce, gdzie wszyscy mówią tym samym językiem to niesamowite doświadczenie i niezapomnianie pierwsze wrażenia. 

Szkoda, że wielu rodaków zamykając się tylko w polskojęzycznym środowisku i unikając kontaktu z innymi narodami, a częstokroć gardząc innymi i ich językami nie potrafi tego  niesamowitego zjawiska docenić i tym się cieszyć. 










10 stycznia 2020

Sprzątaczka na rowerze. Jeden dzień z życia.

Dzień jak co dzień. Wstałam o szóstej, obudziłam Najstarszą, nastawiłam pranie, zrobiłam sobie gorące kanapki, herbatę, kawę i to pochłonęłam w try miga. Potem zaniosłam zieleniny czworonożnym i obudziłam Młodego. Nasmażyłam mu naleśników na śniadanie. Potem wyszliśmy z domu, odstawiłam Młodego do szkoły i zasuwam sobie do klientki próbując nie przejechać dzieci i dorosłych pomykających w przeciwnym kierunku do szkoły chodniki-ścieżką rowerową. Nagle słyszę ten ulubiony przez wszystkich rowerzystów dźwięk: sSSSSSSSSS! Platte band! Kapeć w sensie. Się zatrzymałam i myślę, czy pchać to dalej czy cisnąć w krzaki a tu słyszę BIM-BAM z kościelnej wieży, co oznacza, że powinnam już być u klienta a tu jeszcze pół wioski do przebycia. Napisałam do klientki, przyczłapię za chwilę, po czym zaparkowałem złom za przystankiem i poszłam z trampka. Dobrze, że byłam już prawie na miejscu i tylko z 2 km musiałam tuptać. Całą drogę kombinowałem, jak wrócić na wioskę do drugiego klienta? Z buta 5 km to mi się nie chce, autobusy jeżdżą z 40 minutowym opóźnieniem to już wolę z trampka.... No ale klienta od razu zaproponowała, że mnie zawiezie po robocie do domu, a przy okazji skoczy sobie do Lidla... Dodam tutaj, że moja klientka ma 86 [słownie: osiemdziesiąt sześć] lat a prawo jazdy ma od ponad pięćdziesięciu lat. Uczyła się jeździć na ciężarówce swojego ojca mając lat 16. Wtedy - jak opowiada - nie było jeszcze praw jazdy, a jak później wprowadzili, to ten kto już jeździł, po prostu prawko dostał i tyle. 

To w ogóle jest przebabcia - już chyba kiedyś ją wspominałam tutaj - kobieta poza tym swoim mesiem, nie może się obejść bez smartfona i whatsaapa, z którego czatuje ze swoimi wnuczętami. Aktywnie uczestniczy w życiu facebookowym. Poza tym prowadzi też bloga, na którym pokazuje swoje robótki na drutach i wszystko, co fajnego uszyła. Lubi też robić zdjęcia, które oczywiście potrafi zgrać na kompa czy opublikować w sieci. Uwielbiam przyglądać się ludziom w tym wieku, którzy potrafią cieszyć się życiem i z niego korzystać i którzy z podniesioną głową i uśmiechem na twarzy walczą z przeciwnościami losu, chorobami i niedomaganiami starzejącego się organizmu. To jest piękne i daje wiele nadziei na przyszłość. Znam bowiem też ludzi, którzy są w moim wieku a nawet i młodsi a są mentalnie staruszkami wiecznie na wszystko narzekającymi i użalającymi się nad sobą bez końca, których nic nie cieszy ani nie ciekawi... Bo lat ma się tyle, na ile się człowiek czuje i ile chce się mieć... 

U drugiej babci się z kolei dowiedziałam, że miała włamanie przed końcem roku, gdy wyskoczyła ze znajomymi na kolację. Złodzieje próbowali się też włamać do innych sąsiadów. To nie były pierwsze włamania i kradzieże w naszej okolicy. Często się słyszy o tym. U nas przeważnie wieczorami ktoś jest w domu, a w dzień sąsiadka filuje, ale takie zdarzenia przypominają, by mieć się na baczności, dobrze zamykać drzwi i furtkę, a gdy się wyjeżdża zawsze informować sąsiadów, że się nie wyprowadzamy i jakby meble ktoś wynosił to trzeba dzwonić po policję. 

Jakiś czas temu słyszałam też inną historię. Kobieta krząta się po domu i widzi jak jakieś auto pod dom podjeżdża. Nic to, może jakiś kurier, może to z gazowni albo Jehowi... Nikt jednak nie dzwoni, więc kobieta schodzi na dół zobaczyć kto to. No i widzi, że w jej ogródku za domem jacyś obcy czarnoskórzy ludzie rozkładają się w najlepsze z grillem... 
Kobieta zadzwoniła do rodziny i na policję. Przyjechali wszyscy. Okazało się, że ludziom się adresy pomyliły. Oni myśleli, że to dom znajomych, którzy pozwolili im u siebie grila zapalić. 
Wiadomo to normalne jest, że bierzesz grila, mięcho, wbijasz do znajomych na ogród i rozkręcasz imprezę nawet się z ludźmi nie przywitawszy... Co kraj to obyczaj.

A wracając do dnia dzisiejszego. Z tym głupim rowerem miałam zagwozdkę, bo teoretycznie w wypadku kapcia na drodze powinnam dzwonić na „Pechbijstand”, czyli po gości z lawetą, którzy teoretycznie powinni przyjechać i teoretycznie naprawić mi rower, co mam gratis od firmy. No ale już raz się zdarzyło, że sprawdziłam tę teorię w praktyce i wiem, że to straszna lipa. Wtedy czekałam godzinę na przyjazd prawie zamarzając na śmierć, a pan i tak wcale tego kapcia nie zrobił, tylko mnie zawiózł z tym szajsem do domu. Potem ja zadzwoniłam do mechanika (też gratis od firmy) i on powiedział, że tamci powinni byli naprawić i że on teraz nie może, bo jest chory i jeszcze długo chory będzie i kazali mi iść z rowerem do mechanika na miejscu....

Gdym sobie to przypomniała, stwierdziłam, że chyba lepiej skrócić procedurę i od razu uderzyć do tego ostatniego. Zwłaszcza że sklep rowerowy z serwisem jest ulicę dalej i mogę tam ten durny rower zapchać. I tak też zrobiłam. Małżonek po południu mnie podwiózł i zapchałam złom do serwisu. Ma być gotowe na jutro i kosztować 16€ (jeśli opona nie wymaga wymiany). No za takie pieniądze to serio szkoda czasu marnować na jakieś lawety-srety i mechaników opłacanych przez moje biuro. 

Teraz mogę iść spać spokojnie, a w poniedziałek spokojnie pojechać swoim rowerem do roboty.

Skończył się właśnie pierwszy tydzień, kiedy pracuję w mniejszym wymiarze godzin, ale póki co nie odczułam jeszcze żadnej różnicy,  bo jeszcze za dużo innych spraw na głowie, no i pierwszy tydzień po feriach to taki czas, kiedy człowiek musi się przestawić z trybu LUZ na tryb ROBOTA, co bynajmniej łatwe nie jest.

Teraz jest weekend i nic mnie więcej nie obchodzi.


5 stycznia 2020

Jak odkryliśmy naszą niezwykłość i co nam to dało.

W minionym roku wydarzyło się wiele istotnych rzeczy. Dzisiejszy wpis postanowiłam poświęcić temu, jak odkryliśmy naszą niezwykłość i co nam to dało.

Człowiek przychodzi na świat bez załączonej instrukcji obsługi. Nie dają nam schematu budowy, ani listy zainstalowyanych urządzeń. Nie zaświeca się też żadna lampka, gdy coś nie działa. Sami musimy wszystko odkryć krok po  po kroku. Co gorsza (albo lepsza - kwestia interpretacji) nie ma na świecie drugiego takiego samego egzemplarza żebyśmy mogli z kimś porównać czy kogoś wypytać co i jak, a każdy jest tak skomplikowany, że odkrywanie zajmuje nam całe życie i nigdy się nie kończy...

Tam ogólne zasady działania to ludzie dorośli zwykle znają i swoją wiedzę przekazują ludziom mniejszym. Tyle że diabeł tkwi w szczegółach... a w szczegółach różnimy się od wszystkich pozostałych modeli zupełnie, zaś próba użytkowania naszego modelu wedle instrukcji od innego może się źle skończyć niestety, a czasem zwyczajnie przynosi nieoczekiwane, inne od zamierzonych rezultaty...

Ja w tym roku zrozumiałam jak ważne jest, by odkrywać siebie, by w badaniach nie ustawać nigdy i by nie uwierzyć w błędne teorie typu "wszyscy jesteśmy tacy sami" "musisz być taki jak inni" "inni mogli, ty też możesz" itd.

Każdy ma inne cechy, inne wady, inne talenty, inne słabe i inne mocne strony. 

Ale to nie wszystko. Dziś wiem, że na świecie są ludzie zwykli i niezwykli. W tym roku odkryłam właśnie swoją niezwykłość i niezwykłość moich dzieci oraz partnera.

Odkryłam dwie ważne rzeczy, które zmieniły całkowicie moje spojrzenie na świat, a co za tym idzie sprawiły, że zrobiłam duży krok w swoim rozwoju i samodoskonaleniu. Sprawiły, że mogę być też lepszą matką niż byłam rok temu, czy dwa. Bo dziś wiem to, czego nie wiedziałam o sobie i o moich najbliższych wczoraj. 

W tym roku odkryłam, że jesteśmy niezwyczajni.

Wysokowrażliwi


Jestem niezwyczajna, bo jestem wysokowrażliwa. Moje dzieci są niezwyczajne, bo są wysokowrażliwe. Tacy się urodziliśmy, ale nikt nam nie powiedział, że to mamy ani nie nauczył jak trzeba się z tym obchodzić. 

Dopóki sobie nie uświadomiłam, że jestem wysokowrażliwa i nie dowiedziałam się, że ten system odbioru świata ma zainstalowane zaledwie 20% społeczeństwa, byłam święcie przekonana, że wszyscy myślą i czują tak samo jak ja i dlatego cierpiałam męki...

Cierpiałam męki, bo nie pojmowałam jak ludzie mogą robić takie czy inne rzeczy innym istotom, jak mogą się tak czy inaczej zachwowywać... A tu się okazuje, że oni nie widzą,  ani nie czują tego, co (i jak) ja widzę i czuję. Nie myślą też, tak jak ja myślę, bo ich mózgi zupełnie inaczej funkcjonują. 

Dziś wiem, że ja widzę, słyszę i czuję o wiele więcej niż pozostałe 80% (czy coś koło tego) ludzkości. Ja myślę szybciej i więcej niż te 80% ludzkości. Ja jestem niezwyczajna. Ja jestem wysokowrażliwa, a to ma swoje konsekwencje.

Dzięki swojej wyjątkowości intensywniej odbieram świat. Dzięki mojemu darowi mam doskonały kontakt z Matką Naturą i świetnie rozumiem innych ludzi, ale ogromna ilość odbieranych bodźców szybko wyczerpuje moje baterie i dlatego jestem wiecznie głodna i często potrzebuję przebywać w ciszy i spokoju, z dala od ludzi.  Dzięki swojej wyjątkowości częściej i intensywniej doznaję każdego bólu (fizycznego i psychicznego), częściej cierpię przez innych ludzi i mam skłonności do depresji. 

Dzięki swojej niezwyczajności czytam ludzkie emocje i uczucia jak z otwartej księgi, nawet jak nic o tych ludziach nie wiem. To jest diabelnie męczące i co gorsze, ja do tego roku nie wiedziałam, że inni ludzie tego nie potrafią! Przez to oceniałam innych po sobie. Błąd! Duuuży błąd.

Dziś wiem, że innym trzeba pobłażać, bo oni nie wiedzą co czynią, ale często mnie szlag trafia, jak musze proste rzeczy normalsom tłumaczyć po siedemset razy a oni i tak nie rozumieją, bo nie widzą tego co ja widzieć mogę wrrrr. 

Moje dzieci też są wysokowrażliwe. 

Niezmiernie cieszę się, że dokonałam tego odkrycia.

Trochę szkoda, że tak późno, że wcześniej mi nikt o wysokiej wrażliwośći nie powiedział, bo moglibyśmy uniknąć wielu problemów. Wiedząc bowiem, że moje dzieci są wysoko wrażliwe, mogę się o nie odpowiednio troszczyć, mogę im pomóc zrozumieć siebie i uczulić na to, że większość ludzi jest inna i że większość ich nigdy, przenigdy nie zrozumie. Mogę też wymagać od innych, by odpowiednio moje dzieci traktowali. Mogę innym uświadomić, że moje dzieci są wysokowrażliwe i jakie to ma konsekwencje. 

Gdybym ja sama wiedziała dawniej, co znaczy być wysokowrażliwym, żyło by mi sie na pewno lepiej. Mogłabym rozumieć, dlaczego czuję się inna, dlaczego rówieśnicy mnie nie rozumieją, a ja nie rozumiem ich. Dlaczego tak źle sie czuję wśród ludzi. Mogłabym dawno temu zrozumieć siebie i pokochać taką jaka byłam. Nie musiałabym udawać, nie musiałabym chować głowy w piasek i płakać nad swoim losem. Bo to ja jestem wyjątkowa, a reszta może mi co najwyżej zazdrościć, ha! Ale dobrze, że teraz to wiem i mogę się tym cieszyć każdego dnia. I wiem, że mam powody, by trzymać się od ludzi z dala.... Ludzie są męczący z tymi swoimi wszystkimi emocjami, którymi emanują, z tym hałasem jaki czynią...

Teraz wiem też, że gdyby nie ten właśnie dar, nie mogłabym tak doskonale rozumieć swoich dzieci i partnera. Uświadomiłam sobie, że gdybym była zwyczajna, nie była bym w stanie dziś tak dobrze pomagać moim Córkom, tak jak dziś im pomagać mogę. Wysokawrażliwość sprawia, że wiem, czego potrzebuje w danej chwili moje dziecko. Wiem, co mam mówić, bo wiem, co ono chce usłyszeć. To się tyczy nie tylko moich dzieci, ale i większości innych ludzi. Nie znaczy to oczywiście, że ZAWSZE mówię i robię to co czuję, że powinnam...
Złość, zmęczenie, a czasem zwyczajna przekora i upierdliwość każdą mi robić i mówić zupełnie co innego. Czasem nawet tego żałuję, ale tylko czasem...


Spektrum autyzmu

Moja Najstarsza też jest niezwyczajna, ale jeszcze w inny sposób. Jest teoria, że to jakieś spektrum autyzmu. Teoria ciągle nie potwierdzona na 100%, ale wystarczy, że dała mi do myślenia, że zwróciła uwagę, że moje dziecko jest niezwyczajne, a to jest ważne. Niezmiernie ważne.

Dlaczego, do jasnej ciasnej, nikt nigdy przez tyle lat mi nie zasugerował, że ona może mieć jakieś zaburzenie, że może powinnam zajrzeć do jakiegoś lekarza, że może powinnam coś poczytać?!

Dlaczego sama do cholery na to nie wpadłam?

Wszyscy wokół ciągle powtarzali, że moje dziecko jest inne, dziwne, nienormalne. Doszukiwali się problemu w jej otoczeniu, wychowaniu, mówili że to moja wina, bo jak matka jest nienormalna i dziwna to i dziecko nie może być normalne...?

Gdyby mi ktoś zasugerował autyzm czy coś w tym stylu, to może bym zaczęła o tym czytać, dowiadywać się i bym zrozumiała, że ona po prostu taka inna się urodziła i że trzeba ją inaczej traktować oraz wymagać, żądać od innych, żeby ją inaczej traktowali, a nie próbować ją zmieniać. 

Bo tak właśnie było. Przez kilkanaście lat ja i wszyscy inni próbowaliśmy ją ciągle zmieniać, naprawiać. Popełniłam ten sam błąd, który popełniono wcześniej wobec mnie. Chciałam, by była "normalna", by była jak inni, bo tego ode mnie, od nas oczekiwano. Dziś jestem zła na siebie, ale też z drugiej strony cieszę się, że w końcu to odkryłam...

Tu jest też inna strona problemu, która mnie wkurza, a o której już mówiłam w przypadku rozważań na temat depresji... TABU i MITY!
Nie wiedziałam wcześniej nic o autyzmie czy innych zaburzeniach, bo o tym się nie mówi. Albo inaczej, mówi się owszem, ale mówi się głupoty. Mówi się, że to choroby psychiczne, że to wina rodziców albo że to się po szczepieniu robi. No i to właśnie jest problem. O takich rzeczach się nie czyta, nie dowiaduje, bo to tylko patologia może mieć, bo moje dziecko przecież nie jest psychiczne... Nikt nie dopuszcza nawet takiej myśli, że coś może być z dzieckiem nie tak. Choroby, zaburzenia i dziwactwa dotyczą tylko i wyłącznie innych i to innych z patologicznych rodzin. Normalni wszka nie mają problemów. Nie mogą mieć. Bo to wstyd.

Zresztą, nawet jak już tutaj do Belgii się przeprowadziliśmy, gdzie o wiele bardziej zwraca się uwagę na dzieci i gdzie świadomość społeczna w tego typu kwestiach jest na trochę wyższym poziomie niż w Polszy, i gdy nam zasugerowano, że powinniśmy Córę poddać badaniom, bo wiele wskazuje, że może mieć jakieś zaburzenie, to my się broniliśmy przed tym.

A rodzina i inni zanjomi nas jeszcze w tym utwierdzali. No bo się bedą debile dziecka czepiać i szukać dziury w całym. Przecież to dobre dziecko. Przecież w dobrych rodzinach ludzie nie chorują ani nie mają zaburzeń. To nie wypada. To niemożliwe.

Jaki człowiek potrafi być głupi!

BO CO LUDZIE POWIEDZO.... jak się okaże że faktycznie ma autyzm, psychozę, czy diaboł wie co jeszcze... Co powiedzo, jak się dowiedzo, że chodzimy do psychiatry. No wstyd, WSTYD WSTYD!

Bo faktycznie ważniejsze są głupie ludzkie opinie niż dobro własnego dziecka. 

TAK PRZYZNAJĘ! BYŁAM GŁUPIA. Myślałam, że jak nie kupię termometru, to moje dziecko nigdy nie będzie mieć gorączki! Ot co.

Wolałam zamykać oczy i szukać usprawiedliwień, niż próbować dowiedzieć się, czy aby nie ma jakiegoś głębszego problemu.

Dziś jest mi wstyd za tamtą głupią siebie.

Dziś wiem, że moja Córka jest niezwyczajna. Nie wiem ciągle, czy to spektrum autyzmu, czy inny problem, ale po przeczytaniu wielu tektsów na ten temat i po rozmowach z różnymi ludźmi sama widzę, że ona jest inna niż reszta. Jeszcze bardziej inna niż ja. Niezwyczajna i niesamowita. Inna.

Inna, ale nie gorsza bynajmniej. Ona ma niezwyczajne, niesamowite, nieziemskie talenty, o których normalsi mogą sobie  co najwyżej pomarzyć. Jest inna, inaczej niż jej rówieśniczki się  zachowuje i wymaga innego niż one traktowania. I nie ma w tym nic złego, jak się co niektórym (albo i większości) wydaje. Bowiem dzięki swojej inności ma ogromny talent artystyczny i kreatywność do kwadratu i może tworzyć wyjątkowe rzeczy. Jej wyjątkowy sposów postrzegania i analizowania świata może być w przyszłości bardzo duzym atutem. Odkąd zrozumiałam na czym polega jej inność już nie widzę w niej biednego dziecka z problemami, którym trzeba się ciągle opiekować. Teraz widzę wyjątkową dziewczynę, widzę niesamowity potencjał, ale wymagający wielkiej troski i specjalnej uwagi. 

Zmarnowaliśmy 16 lat z jej życia próbując ją znormalizować i sprowadzić do normalnego poziomu, gdy ona jest stworzona do czego innego niż normalsi.

Ona jeszcze inaczej odbiera świat i jeszcze inaczej nań reaguje. Inaczej, nie znaczy gorzej!

Jednak lepiej późno niż wcale. Ważne, że dziś wiemy to co wiemy. Ważne, że w końcu odkryliśmy te wielkie prawdy i że od teraz możemy nasze życie i życie naszych dzieci uczynić znośniejszym. Że możemy dzięki naszym prywatnym epokowym odkryciom być lepszymi rodzicami, lepszymi partnerami dla siebie, że możemy siebie samych i siebie wzajemnie o wiele lepiej rozumieć, a co za tym idzie lepiej o siebie i swoich najbliższych dbać. Że dzięki tym odkryciom, możemy być lepszymi ludźmi i że osiągnęliśmy kolejny level życiowy i zdobyliśmy kolejne umiejętności.


Nigdy nie jest za późno, by coś zmienić, by coś naprawić, by coś udoskonalić w swoim życiu i życiu waszych bliskich, by stać się lepszą wersją siebie.



4 stycznia 2020

Tradycje święta Trzech Króli w Belgii

Niektórzy rodacy twierdzą, że Belgowie nie mają żadnych świąt ani tym bardziej żadnych tradycji. Co lepsze, tego typu bzdury opowiadają swoim znajomym i rodzinie z Polski. No ale jak ktoś każde święta spędza  ojczyźnie, nie rozmawia z sąsiadami ani kolegami z pracy, a wszystkie interesy prowadzi tylko i wyłącznie z rodakami mimo 10 lat mieszkania na obczyźnie to co się też dziwować...

Ja tam jednak lubię poznawać kraj w którym mieszkam. Ciekawi mnie historia, legendy i tradycje. Zawsze z wielkim zainteresowaniem słucham Belgów opowiadających o swoim kraju i swoim życiu.

Lubię też potem tą wiedzą podzielić się z innymi, co też niniejszym czynię.

6 stycznia wypada święto Trzech Króli. 

W Polsce od pewnego czasu jest to dzień wolny od pracy. Tutaj, tak jak dawniej w PL jest to zwyczajny dzień roboczy, co nie znaczy, że nie ma święta.

Oczywiście, nie każdy jest katolikiem, nie każdy lubi obchodzić takie czy inne święta, ale to inksza inkszość.

Po niderlandzku Trzech Króli to Driekoningen. Drie [czyt. dri] znaczy trzy, trzech, troje. Koning to król, a koningen królowie. Mówimy też o Mędrcach ze Wschodu, czyli "Wijzen uit het Oosten".

W Belgii jest kilka tradycji związanych ze świętem Trzech Króli. Jednak najbardziej znane są dwie:

Chodzenie po kolędzie.


Dzieci (a czasem też dorośli) przyodziewają się w koce, obrusy czy płaszcze, jedno maluje sobie twarz na czarno i wszystkie zakładają korony. Po czym biorą gwiazdę na patyku, a czasem też latarenki, które wedle tradycji mają odganiać złe duchy i maszerują od domu do domu śpiewając:




Driekoningen, driekoningen,

Geef mij een nieuwe hoed,

Mijnen ouwe is versleten

Mijn moeder mag het niet weten...

(Trzej królowie, Trzej królowie
Dajcie mi nowy kapelusz
Mój stary jest zniszczony
Mama nie może się dowiedzieć...)





Driekoningentaart, czyli ciasto Trzech Króli

Jeśli ktoś mieszka w Belgii to na pewno już nie raz widział w piekarni czy w zwykłym supermarkecie ciasto z koroną. Ciasto może mieć różne formy i nazwy. Może to być tarta z ciasta francuskiego, może to być chałka z rodzynkami czy jeszcze jakieś inne ciasto.Wszystkie mają jedną wspólną cechę - korona i "ziarenko".

https://www.nieuwsblad.be/
W cieście znajduje się migdał, ziarno z czekolady, pieniążek albo figurka z porcelany, plastiku czy metalu. Te figurki mają często wartość kolekcjonerską i może to być wszystko. Najbliższe tradycji są Jesusek i król, ale dziś to raczej kwestia fantazji i może to być Myszka Miki. Do ciasta musi być dołączona korona.

Ciasto trzech króli, źródło: internet

Figurki z ciasta trzech króli, https://www.hetvirtueleland.be/

Trzech króli świętuje się wieczorem 5 stycznia albo 6 stycznia. Zabawa polega na tym, że wyżej wspomniane ciasto kroi się na tyle części, ilu jest biesiadników i komu trafi się "ziarenko", czyli ten midał, pieniążek czy figurka, ten zakłada koronę i zostaje królem dnia i może decydować w jakie zabawy będą się wszyscy bawić tego wieczoru czy popołudnia, o której dzieci pójdą spać itd. Oczywiście zabawa skierowana jest głównie dla małolatów, ale wszystko kwestia fantazji i poczucia humoru. W każdym razie trzeba uważać na zęby wcinając to królewskie ciasto :-)

Inne tradycje zależą od regionu i danej gminy. W jednym są imprezy dla dorosłych, w innym specjalne procesje...