Dawno już nie opowiadałam o naszym codziennym życiu, a kilka osób pewnie jest ciekawych, jak nam mija nowy rok. Zasadniczo widać już pierwsze oznaki wiosny (zdjęcia poniżej są z tego roku), a poza tym...
Póki co mija dosyć spokojnie. Już koniec roku upłynął nam w bardzo spokojnej atmosferze. A atmosfera jest spokojna, bo Młoda się znacznie uspokoiła. Odnalazła się na powrót w tej skomplikowanej rzeczywistości. Wyniki z egzaminów mają tu bez wątpienia spore znaczenie. Sporo bowiem osób (szczególnie belfrów i innych tam ludzi szkoły) było wyraźnie w szoku. Bo jak to jest możliwe, że dziecko nie chodzi do szkoły, a potrafiło tak świetnie napisać testy na koniec trymestru. Młoda miała mieć po feriach rozszerzone zajęcia. Znaczy miała więcej niż w poprzednich miesiącach chodzić do szkoły. Jednak zaraz po Nowym Roku zadzwoniła do mnie dyrektorka i powiedziała, że Młoda jest "genoeg slim" (wystarczająco mądra) skoro tak doskonale poradziła sobie z egzaminami ucząc się w domu i w związku z tym nie ma potrzeby częstrzego zaganiania jej do szkoły. Dodała, że Młoda jest tam oczywiscie zawsze mile widziana i jeśli ma ochotę, może chodzić więcej, ale oficjalnie pozostaje przy takim układzie jak było, czyli chodzeniu do szkoły tylko i wyłącznie na lekcje praktyczne z fotografii, a to jest po 2 godziny przez 2 dni i jeden dzień cały. Dwa dni ma całkowicie wolne. My tak sobie podejrzewamy, że poza egzaminami wpływ na te postanowienia dyrekcji i CLB mógł mieć też telefon psycholożki, która się wkurzyła niefajnym i głupim potraktowaniem Młodej przez panią z poradni i tam zadzwoniła do nich powiedzieć co o tym myśli. To jednak tylko przypuszczenia i domysły.
Najważniejsze, że Młoda im wszystkim udowodniła, że jest "genoeg slim" i że da sobie rady z samodzielnym studiowaniem w domu bez chodzenia do szkoły. A to zdecydowanie poprawiło jej samoocenę, a co za tym idzie pozwoliło na odzyskanie należnego spokoju. Mamy nadzieję, że będzie coraz lepiej. Choć ta pierońska nadwrażliwość niestety ciągle daje się jej we znaki. Pod tym względem bynajmniej nie jest normalnie i zwyczajnie. To ciągle jest życie z przeszkodami.
Póki co dziś odwiedziła Największe Muzeum Czekolady z zapoznaną przypadkiem w pociągu koleżanką, która okazała się mieć bardzo podobne problemy do naszej Młodej i która tak samo jak Młoda też chodzi do szkoły w niepełnym wymiarze. Myślimy sobie, że taka znajomość może wiele naszemu dziecku (a także tamtemu) pomóc, bo wreszcie człowiek może być przez kogoś dobrze zrozumiany. Trzymamy kciuki za tę przyjaźń.
Poza tym ortodontka poczyniła już pierwsze kroki w instalowaniu metalowego rusztowania korygującego w paszczy Młodej. Młoda cieszy się, że będzie mieć ładne zęby, ale też trochę się niepokoi, jak to będzie z tym aparatem się żyło. No i jeszcze 2 zęby trzeba wyrwać, a jeden z nich dopiero co wyrósł, a wyrywania to nikt przecież nie lubi brrr.
Mentorka Najstarszej też nie dawno dzwoniła do mnie i mówiła, że Córa jakby ostatnio o wiele bardziej uważna i o wiele bardziej zorientowana, co w szkole się dzieje. Znaczy coraz rzadziej "zapomina" odrobić lekcji oraz przynieść potrzebnych materiałów na czas. Najstarsza sama ostatnio mówi, że pan od religii był bardzo zdziwiony, kiedy oddała zadanie haha. Bo ona nie lubi religii i uważa, że zadania sa głupie, więc co będzie odrabiać ;-) A kiedyś miała test z angielskiego i ja jej przypominałam kilka razy, żeby sobie powtórzyła. W koncu w dzień testu pytam po lekcjach, jak poszło, a ta na to - Łatwy był ten test. ZA ŁATWY". No i faktycznie po punktach wnioskuję, że faktycznie musiał być łatwy, jak dla niej.
U Młodego nic się nie zmieniło. Ciągle z testów i zadań domowych przynosi najczęściej 10/10. Teraz czeka z niecierpliwośicią na swoje urodziny, które zbliżają się wielkimi krokami. No i oczywiscie standardowo codziennie gra w Robloxa. Przed chwilą właśnie grał z klasowym kolegą i śmiał się przed kompem jak głupi, a pod szkołą już standardowym pożegnaniem drugoklasistów stało się "będziesz wieczorem online?". Poza tym Młody jest teraz codziennie głaskany w szkole, bo podczas świątecznej wycieczki do Niemiec zażyczył sobie na pamiątkę czapkę-kotka. To wyjątkowo słodki kotek i wszystkie dziewczyny (i chłopaki też) chodzą za nim i go głaszczą. Cała szkoła już zna naszego koteczka. A pasuje to do niego jak ulał, bo słodziak jest z tego naszego synka.
Ja z kolei pracuje o wiele mniej niż w poprzednim roku. Ciągle jednak jestem jakby na okresie próbnym, bo jeszcze się nie przyzwyczaiłam do tego nowego stanu rzeczy. Ilekroć przyjdę do domu, to ciągle mam w głowie, że zaraz muszę iść do kolejnego klienta. Ech ten głupi mózg.
Ale nie muszę (z wyjątkiem piątku) pracować po południu. Codziennie prawie gotuję i znowu zaczyna mi się gotowanie podobać. W ostatnim czasie bowiem znienawidziłam konkretnie to zajęcie. Bo wiecie, jak tak człowiek wraca do domu o 18-tej złachany jak koń po westernie marząc o tym by wziąć gorący prysznic, zjeść coś dobrego i się walnąć na kanapie, ale uświadamia sobie, że najpier w to musi coś ugotować, żeby zjeść i żeby wziąć prysznić, a dopiero potem może pomyśleć o kanapie. No i popierdzielasz do tej lodówki biegiem, po drodze tylko kurtkę zrzucając w salonie. Wyciągasz jakąś padlinę, rozmrażasz, gonisz po ziemniaki, pichcisz coś na szybko a potem pochłaniasz to w pośpiechu parząc sobie ryj. I już ci się nie chce ani kąpać, ani odpoczywać. Masz ochotę walnąć się w tych brudnych szmatach po prostu do wyra i spać, spać, spać. Człowiek jest tak złachany, że nie ma ochoty ani rozmawiać z rodzinką, ani nie ma sił myśleć o zadaniach, ani tym bardziej wysłuchiwać o czyichś problemach. Nie chce się kurwa zwyczajnie nic, gdy człowiek jest tak koszmarnie zmęczony po całym 9-godzinnym dniu na nogach bez najmniejszej choćby przerwy. Oczywiście ja jestem sprzataczką i wszystkiemu dam radę, ale kuźwa nawet sprzątaczka potrzebuje od życia też trochę przyjemności, luzu i frajdy a nie tylko zapiedalać i zapierdalać.
Teraz jest lepiej.
Wracam do domu i biorę się za gotowanie. Mam czas by ugotować coś bardziej skomplikowanego. Mogę nawet w razie potrzeby jeszcze do sklepu skoczyć po pracy. Pomiędzy obieraniem, gotowaniem, smażeniem mogę nastawić pranie, posprzątać świnkom, przynieść trawy z łąki, wyprasować, poodkurzać i zrobić 800 innych rzeczy, które w domu do zrobienia są. Kurde, nawet mogę sobie książkę poczytać, bloga popisać, czy kawę lub herbatkę w spokoju wypić. Jacie! Potem jadę po Młodego pod szkołę. Robimy zadanie. Podaję mu jedzonko, robię gorącą czekoladę. Przytulam. Słucham szkolnych opowieści i heheszków. Mam czas na wszystko...
I teraz tak sobie myślę, że te wszystkie kury domowe, które wiecznie biadolą, jak to ciężko mają w domu, to powinny tak raz w życiu pójść na parę choć miesięcy do roboty na cały etat, a po robocie dopiero zrobić te wszystkie rzeczy, które tak ciężko zrobić będąc 24/24 w domu. Może by one wtedy doceniły to co mają i przestały narzekać na swoją "niedolę" i że chłop (zapierdalający jak dziki osioł po 10-12 godzin) im nie pomaga.
No bo ja teraz bardzo doceniam, że zwyczajnie mam czas ugotować coś więcej niż spagetti, zupę z pudełka czy pizzę z folii.. Zapierdol uczy nas szanować czas i pracę oraz życie ogólnie. Najgorzej to jak człowiek ma za dużo wolnego czasu. Wtedy zaczyna mu się w dupie z nudów przerwacać i zaczyna wydziwiać, cudować i użalać się nad sobą.
Teraz idę oglądać z małżonkiem Netflixa, bo wieczorem w sobotę mamy na to czas.
Teraz idę oglądać z małżonkiem Netflixa, bo wieczorem w sobotę mamy na to czas.