Ferie ogólnie były bardzo niczegowate - zimne i raczej leniwe. Robiliśmy, co do zrobienia było i to raczej z musem. Moje plany wyjazdowe się zdezaktualizowały, bo ja w zimno nigdzie bez potrzeby nie będę lazła, a i młodzieży też nie ciągnęło. Poza tym kolej postanowiła u nas w czasie ferii akurat roboty na torach odczynić. Kurde, już któreś ferie z kolei nie jeździły tu pociągi. Czyli turystyka kolejowa odpadła.
Raz Młody wyciągnął mnie do lasu, gdzie szukaliśmy kwitnących roślin i sprawdzali ich nazwy w aplikacji. Dla mnie starej to świetna sprawa, bo nie znam ciągle wielu nazw po niderlandzku i mogę się w ten sposób uczyć razem z synem.
Wizyta na stomatologii też trochę przeszkodziła w realizacji planów.
Dentysta pociął i powiercił mi bowiem pyszczycho, by wyczyścić ropień, a potem pozszywał i napchawszy wacików do pyska kazał mi spadać do domu. Poszłam od razu do szpitalnej łazienki, by zobaczyć się w lustrze. O masakra. Wampir po obiedzie - całe usta we krwi. Dobrze, że w szpitalu i autobusie ciągle trzeba nosić maski, bo gdzie z takim okrwawionym ryjem by było po mieście chodzić i do autobusu wsiąść. Ludzie by po bagiety zadzwonili. Młoda była w mieście ze mną i gdy ja bawiłam na stomatologii, ona polowała na czaple i gęsi w pobliskim parku z aparatem. Gdy zobaczyła moją twarz, mówi - Nieźle. Jak będzie za dużo ludzi na przystanku albo w autobusie, to zdejmij tę maskę, a wszyscy uciekną i będzie, gdzie usiąść.
Na drugi dzień morda mi spuchła i trochę posiniała. Sąsiadka się zaczęła brechtać, że se botoks zrobiłam. To jednak wcale nie śmieszne, bo jeść normalnie nie można ani się śmiać za bardzo, a nawet dużo gadać. Jak tu żyć?!
Wyprowadzamy ciągle „nasze” psy, jak tylko mamy siłę. Raz była heca, bo po drodze dołączył do nas wilczur jednego sąsiada. Zapomnieli chyba bramy zamknąć i psisko przydreptało po cichu za nami. Mieliśmy trochę cykora, bo o ile suka zna tego psa, tak psi młodzik jest na wsi nowicjuszem i nie wiedzieliśmy, jak psy zareagują. Szczerze mówiąc do teraz nie mam pojęcia, co byśmy zrobiły, gdyby się nagle zaczęli żreć. Na szczęście się tylko obwąchały pod ogonami i zaczęły się lizać po pyskach. Uff. A potem jeszcze lepsze jaja - jedzie auto, a wilczur stoi na środku drogi. Stoi i ma w dupie, że auto jedzie. Kierowca się zatrzymał i macha do nas, żebyś by zabrały psa. Sam se kurwa go zabierz. My nawet nie wiemy, jak on się wabi, nie mówiąc o tym, żeby on się nas słuchał. Już z tymi dwoma na smyczach mamy problem czasem, a co dopiero z całkiem obcym. W końcu piecho łaskawie sam zlazł na pobocze. No i drepta za nami.
- Idź do domu, Azor! - wołamy - No spieprzaj do chałupy! Nie idziesz z nami! - A on idzie uparcie. No jacie kręcę. Weźcie kto tego psa! Nawracamy. Nasze psy się opierają, bo nie tak miało być. Azor też zawraca. Teraz on prowadzi, a my bardzo powoli za nim. On maszeruje raźno, a my coraz wolniej, wolniej. W końcu się zatrzymujemy. Azor idzie, idzie… Czekamy. Zawracamy i szybko, szybciutko za zakręt. Oglądamy się za siebie. Nasze psy się oglądają. Azor wraca do domu. Uf. Niestety spotkanie z Azorem zdenerwowało i rozproszyło naszego młodego podopiecznego i popsuło Młodej szkolenie w chodzeniu przy nodze, a już jej dobrze szło. Po spotkaniu z obcym psem już był naładowany złą energią i gorzej współpracował, ale nowa metoda Młodej zadziałała.
Podczas wizyty zdrowotnej w mieście udało nam się kupić dobre i tanie zabawki dla naszych nowych czworonożnych przyjaciół. Kawałki grubej liny z wielkimi supłami bardzo się psom nadały. Ciągną, szarpią, podgryzają i junior rozładowuje trochę energię przed spacerami i potem łatwiej go opanować.
Młoda znowu stara się o pracę. Tym razem w zwykłym hipermarkecie. Miała już pierwszą rozmowę przez telefon, wypełniła przez internet wszelakie testy i formularze. W tym tygodniu ma drugą rozmowę. Tym razem online. Przez tę pandemię się wszyscy szybko na internet przestawili i dużo więcej rzeczy teraz z komputera czy telefonu się załatwia.
W międzyczasie przygotowuje się do egzaminu z biologii. Nasza Młoda to bowiem bardzo pracowita i odpowiedzialna kobieta.
W długi weekend trochę pogadaliśmy przez internet ze starymi znajomymi z Polski, ale też korzystaliśmy ze świetnej pogody i kwitnącego świata. Odwiedziliśmy dwa popularne kwiatowe miejsca w Belgii. Pierwszym były kolorowe tulipanowe pola w Meerdonk, a drugim słynny niebieski las w Halle.
Oba te miejsca chętnie odwiedzi człowiek każdego roku i za każdym razem będzie się radował i zachwycał ich pięknem. Matka Natura jest wspaniała.
Uczta dla oczu te Twoje zdjęcia!Rewelacyjne!
OdpowiedzUsuńPrzyroda wiosną jest zachwycająca.
Niebieski las mnie zachwycił i tulipanowe pola, choć te mamy też w Holandii.
Widzę, że u Was już po feriach, a my właśnie zaczynamy.
Pozdrowienia i niezmiennie zdrówka!