12 maja 2023

"Lentefeest" alternatywa dla bierzmowania lub komunii.

Lentefeest

W zeszłą niedzielę Młody miał Lentefeest. "Lentefeest" to u nas uroczystości alternatywne do katolickiej "Pierwszej Komunii" i "Bierzmowania", ale bez udziału kościoła. 


pamiątkowe zdjęcie wiosenne matki z synem

Lentefeest znaczy mniej więcej tyle co "święto wiosenne". Obchodzą je głównie dzieci uczęszczające na lekcje etyki, choć nie koniecznie. Nikogo specjalnie nie zdziwi zorganizowanie lentefeest dla dziecka chodzącego do szkoły katolickiej i uczestniczącego w lekcjach religii. Wszak dziś chyba nikt nie zapisuje dziecka do szkoły katolickiej ze względu na przekonania religijne. W Belgii ani komunia, ani bierzmowanie, ani święto wiosenne nie są obowiązkowe.  Nikt nikogo do udziału w którymkolwiek w żaden sposób nie zmusza. Wszystkie są w każdym razie świętowaniem milowych kroków życiowych, rytuałem przejścia do nowego etapu życiowego. Najpierw początek podstawówki, czyli  przeskok z pełnego zabaw wieku przedszkolego do czasu nauki. Nastepnie koniec szkoły podstawowej i pierwszy krok w stronę dorosłości.

Pierwszego lentefeest Izydor nie świętował z powodu korony, gdyż wszystkie uroczystości i zabawy były wtedy przecież zakazane. Tym razem jednak się udało. Zapisy na współne grupowe świętowanie  pani od etyki ogłosiła zaraz na początku roku szkolnego. W uroczystości uczestniczyły dzieci z kilku szkół wraz ze swoimi nauczycielami etyki oraz rodzinami.

Na początek zaraz z rana dzieciarnia wsiadła do autokaru i pojechali do parku linowego w Wavre, gdzie bawili się przez cały dzień.

 Późnym popołudniem zaplanowana była krótka uroczystość na szkolnym podwórku.

pszczoła wypadła wyśmienicie


Impreza rozpoczęłą się z godzinnym poślizgiem, gdyż na autostradzie był jakiś wypadek i autobus z dzieciakami stał w korku. Siedzieliśmy zatem słuchając muzyki, popijając napoje (jak ktoś przezornie akurat zabrał gotówkę, czyli my nie) i gawędząc. Pogoda na szczęście była nie najgorsza. Przez dzień trochę paprał deszcz, ale po południu nawet było przyzwoicie, choć pod chmurką.

W końcu dojechali wybrykani i szczęśliwi. Od razu wskoczyli na scenę i zaczęło się wesołe przedstawienie prowadzone przez szalonego nauczyciela etyki, który przygrywał dzieciakom na gitarze.

Dzieciarnia prezentowała z dumą i humorem kolejno swoje talenty. Jeden chłopak zagrał na organkach, klasowy kolega Młodego na wiolonczeli, kilka dzieciaków zatańczyło jakieś tańce-połamańce. Każda klasa miała przygotowane jakieś zabawne scenki. Wszyscy razem zaśpiewali też kilka miłych dla ucha piosenek, a pszczoły samodzielnie zrobione, razem z moją bezskrzydłą na czele, fruwały radośnie w powietrzu.

Potem poczęstowano nas chipsami i lampką wina musującego oraz innymi napojami. A dzieci otrzymały na pamiątkę placaki i książki. Potem ganiały po podwórku szkolnym testując wszystkie dostępne tam zabawki, bo co innego w swojej szkole, a co innego w obcej się bawić.

Spedziliśmy ten czas w bardzo miłej atmosferze.

Wiele rodzin zapewne zorganizowało potem albo innego dnia jeszcze imprezę w domu dla rodziny. Dzieci dostają też oczywiście prezenty z tej okazji. Czasem robi się też specjalne fotografie, które rozdaje się rodzinie kolegom. 

My nie organizowaliśmy imprezy. Prezent jednak był. Młody z niecierpliwością czeka teraz na jego realizację. Młody otrzymał bowiem bilet na koncert Five Finger Death Punch, na który ma się wybrać  razem z tatą do Luksemburga. Jest bardzo podekscytowany. 








Szukanie pracy

Przez kilka dni zgłębiałam możliwości szkolenia się na opiekuna dzieci. W końcu stwierdziłam, że jestem gotowa, by rok się uczyć, o ile finansowo to się jakoś da ogarnąć. Gdy już mi ten temat uszami zaczął wychodzić, postanowiłam w końcu uzupełnić dane w profilu na stronie VDAB i stworzyć jakieś sensowne CV. Trochę czasu mi to zajęło, zanim przejrzałam wszystkie wytyczne i zebrałam stosowne słownictwo niederlandzkie. 

Skoro już miałam CV, postanowiłam sprawdzić, jakie są realne możliwości w kwestii pracy w bibliotece. Zgodnie z podejrzeniami, nie znalazłam zbyt dużo ofert. Na palcach spokojnie wszystkie można zliczyć. No ale lepsze coś niż nic. Większość ofert oczywiście z drugiego końca kraju albo dla ludzi z wyższym wykształceniem. 

Wtedy zobaczyłam ogłoszenie z okolicy i bez większego namysłu postanowiłam na nie zareagować, bo co mi szkodzi? Stało tam, że do zgłoszenia trzeba dołączyć CV, dyplom szkoły średniej i opcjonalnie  list motywacyjny. Taaa, dyplomy z liceum i kursu bibliotekarskiego mam tylko po polsku,  ale przypomniało mi się, że coach mówiła, iż w Belgii częstokroś doświadczenie jest ważniejsze niż dyplom, ale to zależy od pracodawcy. W tym wypadku pracodawcą jest urząd gminy... No ale stwierdziłam, że w najgorszym wypadku zgłoszenie bez stosownego  dyplomu zostanie wywalone do kosza. Czyli nic nie mam do stracenia. List motywacyjny był nieobowiązkowy, ale logika podpowiada, że skoro nie mam tego dyplomu, to choć jakąś sensowną autoreklamę trzeba wysmażyć.

Nigdy nie pisałam żadnego listu motywacyjnego, nawet po polsku, a co dopiero po niderlandzku, ale od czego są interenety i kopiuj-wklej? Znalazłam kilka przykładów, skopiowałam bardziej przydatne elementy, dostosowałam do własnych potrzeb i dopisałam własną historię doświadczeń w pracy i tak powstał - moim nader skromnym zdaniem - idealny list motywacyjny na całą stronę. No w końcu co jak co, ale z pisaniem to jeszcze sobie radzę. Nawet po niderlandzku, jak mam komputer, który jest mądrzejszy ode mnie. Dokumenty google mają świetną autokorektę. Dałam jeszcze Młodej do przeczytania w celu poszukiwania wielkich błędów, ale nie znalazła niczego specjalnego, no to wysłałam razem z CV. 

Zaraz potem pomyślałam, że mogę chociaż sprawdzić, ile kosztuje tłumaczenie tych piekielnych dyplomików. Znowu guglownica poratowała i wyrzuciła kilku tłumaczy przysięgłych. Zadzwoniłam do dwóch, którzy mieli przyzwoite strony internetowe, bo to jednak daje jakąś wiarygodność. Miła pani powiedziała, że na przyszły tydzień mi to tłumaczenie może zrobić, no to panie, jeszcze zdążę dołączyć do zgłoszenia. Dyplom przetłumaczony przez tłumacza przysięgłego i zalegalizowany może robić różnicę i zwiększyć szanse na to, że ktos przynajmniej na to zgłoszenie raz spojrzy, zanim wywali do kosza. Przy okazji się dowiedziałam, że teraz nawet nie trzeba już takich dokumentów mieć na papierze, bo wystraczą elektroniczne z elektronicznym podpisem. Choć, jak dodała tłumaczka, niektórzy ludzie starej daty mają problem z akceptacją eletronicznych dokumentów. 

Wszystko pięknie, tylko te ceny. Jeżu kolczasy - tłumaczenie dwóch papierków 120 euro?! Te ceny wszystkiego dzisiaj to jakieś nieporozmumienie w ogóle, a ja tu, panie, na chorobowym, a przemielenie przez fundusz zdrowia dokumetów może trwać i półtora miesiąca od dostarczenia wszystkiego, co chcieli, zanim zatwierdzą przyznanie zasiłku chorobowego, a potem kolejne dni, zanim ten zasiłek w końcu wypłącą. Szkoda tylko bardzo, że jak faktury człowiekowi wysyłają, to wtenczas nikt nie czeka, tylko zaraz po 2 tygodniach przysyłają upomnienia zwiększone o 10 czy 15 euro. Ja na chorobowym natomiast przez 2 miesiące muszę się obejść bez pieniędzy, tak? Urzędy są chyba wszędzie tak samo popieprzone.

Nie ukrywam, że cieszyłabym się wielce, gdyby mnie zaprosili na rozmowę kwalifikacyjną, choćby po to, by się dowiedzieć, jak to wygląda. Praca ta jest dla mnie wręcz idealna, bo zakres obowiązków i warunki  podobne do tych z PL, no i chodzi o pół etatu, czuli 19 godzin/tydzień w dwóch bibliotekach około 10km od domu. Pracują po południu od 14 do 20 plus soboty i niedziele. Dla mnie bomba. W ogłoszeniu stoi, że szukają kogoś na pół roku z możliwością przedłużenia. Ja tam z pół roku już bym się cieszyła. Jak to mówią,  pomarzyć dobra rzecz.

Tak serio to dla mnie najistotniejsze jest, że możliwości teoretyczne zatrudnienia jakieś tam są . Choć realne szanse są pewnie niezbyt wielkie. No ale SĄ i tego się trzymajmy. Postanowiłam, że wyślę list motywacyjny i CV  do wszystkich okolicznych  bibliotek, tylko najsampierw poproszę kołczkę, by rzuciła okiem na ten mój list i CV i by dokonała poprawek, bo jakoś nie bardzo wierzę, że to jest poprawnie napisane i że błędów nie ma. Po polsku nie była bym pewna, a co dopiero po tutejszemu...

Zapisy do szkoły średniej w Belgii to ciągle cyrk na kółkach

Młody dostał się do szkoły technicznej, którą przy internetowych zapisach ustawiliśmy na pierwszym miejscu. HURRA!

To jest na prawdę szał, łał, szok i niedowierzanie. Wielu jego klasowych kolegów tę szkołę podało jaką pierwszą, ale oprócz Młodego tylko jeden kolega dostał przydział. Co więcej niektórzy z jego kolegów i koleżanek nie dostali przydziału do żadnej z trzech wybranych szkół. Panie, to jest jakaś parodia!

System elektroniczego zapisu wprowadzono w tym roku po raz pierwszy. Nie wiem, jak potem te szkoły są przydzielane. Nie mam pojęcia, czy to według jakich kryteriów, czy wyborem kieruje totalny przypadek, ale stawiałabym raczej na to drugie... Po co było wybierać trzy szkoły, skoro dziecko do żadnej się ostatecznie nie może zapisać? Jeden z kolegów Młodego otrzymał informację, że jest na 10 miejscu na liście oczekujących do tej naszej szkoły i na 52 miejscu do innej. Ale póki co rodzice muszą spróbować w ogóle w jakiejkolwiek szkole mu miejsce znaleźć. Jaja jak berety! Ile to stresu dla rodziców i dzieci. To już kurde lepiej jednak było nocować przez 3 dni pod szkołami, jak dawniej bywało, by zapisać dziecko do wybranej szkoły. To przynajmniej miało sens.

Tak więc, uwierzcie, mieliśmy ogromnego farta! No albo zwyczajnie to ta słynna epicka epickość epickiego Izydora sprawiła, że dali mu miejsce tam, gdzie chciał najbardziej. 

Uzupełniłam już szybciutko dane przez interenet, zgodnie z instrukcją z mejla i wybrałam dla niego klasę inżynierów. Była jeszcze klasa techniczna, no i zawodówka techniczna. Rodzice kolegi też wybrali inżynierską. Rodzice innego kolegi podobno mają spróbować jakoś załatwić swojemu Młodemu przeniesienie po rozpoczęciu roku, gdyby się nie doczekał z listy oczekujących (może ktoś zrezygnować albo mieć za mało punktówm albo nie dopełnić formalności itd). Tata tego chłopaka był swego czasu dyrektorem jednej ze szkół średnich więc może wie, jak sprawić, by syna wcisnąć do danej szkoły.

No ale patrzcie, nie ma to tamto, dzieci byłych dyrektorów szkół też nie mogą iść, gdzie by chciały. Szkoda, że najlepsi kumple Młodego się nie dostali, bo jednak fajnie by było, gdyby całą ekipą poszli do nowej szkoły... Mamy nadzieję, że jeszcze do rozpoczęcia roku komuś uda się tam dostać... Tak czy siak, Młody się cieszy i my się cieszymy.

Po niedzieli jeszcze musimy pójść osobiście do szkoły, by dokończyć formalności dotyczące zapisu. Godzinę już zarezerwowłam.

Zdjęcie nie ma z tym nic współnego.


Dziwne zasady szkolne

We wtorek Młody wraz z kolegami dostał karę za to, że w czasie przerwy południowej skryli się w szkole. Cały dzień lało jak z cebra i dosyć zimno się zrobiło. Przy wilgotności powietrza 95-100% ma się zwykle wrażenie jakby człowiek wilgotne ubrania na się włożył i cały spowity był lepką mgłą. W domu od czasu do czasu właczamy nawet ogrzewanie na chwilę. Nie dla tego, że jest zimno, bo nie jest, ale z powodu koszmarnej wszechobecnej wilgoci. 

Tak właśnie było w miniony wtorek. Deszcz i zimno.

Taka psia pogoda nie przeszkadza  bynajmniej zmuszaniu dzieci do jedzenia swoich kanapek i spędzania reszty południowej przerwy na podwórku. Bo tak nakazuje regulamin flamandzkiej szkoły. I tak oto Młody wraz z kilkoma kolegami zarobili karę, bo postanowili skryć się w szkole, gdyż okropnie zmarzli.

We Flandrii tak nie wolno. Możesz przemoknąć, przemarznąć, nabawić się choroby, ale masz stać jak kołek na szkolnym podwórku, BO TAK, bo jakiś bubek tak wymyślił i żadne okoliczności nie mogą pozwolić na zrobienie wyjątku! Jak ogólnie flamandzka szkoła i system szkolny mi się podoba, tak niektóre sztywne, nie zawsze sensowne i mądre zasady czy schematy mnie zwyczajnie wkurzają. 

Tak właśnie jest z tym tkwieniem na podwórku nawet jak żabami ciska. Gdy wcześniej musiałam chodzić odebrać Młodego, nie raz próbowałam zrozumieć sens tak sztywnego trzymania się regulaminu.

Wyobraźcie sobie sytację, że leje jak z cebra, wiatr 80km/h, zimno jak diabli, a dzieci wraz z belframi stoją 10 minut na podwórku w szeregach, a rodzice stoją pod zamknietą bramą w tym deszczu i wietrze szczelając zębami i moknąc do majtek. Co prawda lekcje już dawno się skończyły, ale regulamin mówi, że bramy otwierane są po drugim dzwonku, no to trzeba czekać uparcie, aż zadzwoni ten cholerny dzwonek ogłaszający otwieranie bram. Bo nie może w takich wyjątkowych okolicznościach dyrektor ogłosić wyjątkowej sytuacji i wyjątkowo pozwolić na otworzenie bramy 5 minut wcześniej i wypuszczenie dzieciaków te 5 minut wcześniej do domu. 

Tak samo podczas południowej przerwy - wszyscy muszą jeść kanapki na podwórku, bo jedzenie kanapek na podwórku i popijanie ich lodowatą wodą jest najlepsze i najzdrowsze dla każdego dziecka. W naszej szkole jest jadalnia, ale na jadalni można jeść tylko zimą. Dlatego ja już dawno przestałam się dziwić dlaczego moje dzieci nie chciały w ogóle brać do szkoły kanapek. Ja bym też nie jadła kanapek na podwórku, bo by mi śmierdziały mokrym psem i mogła bym się porzygać. Lepiej w ogóle nic nie jeść cały dzień. Oczywiście wiem doskonale, że normalsi, zwyklaki, czyli ludzie obdarzeni zaledwie przeciętną wrażliwością tego za diabła nie zrozumieją, bo im pewnie nie jest ani ekstremalnie mokro, ani ekstremalnie zimno, ani żarcie im nie wali mokrym psem. 

O ile ogólnie spędzanie przerw na świeżym powietrzu uważam za świetny, godny naśladowania zwyczaj, tak brak możliwości dostosowania tych zasad do warunków pogodowych czy choćby zdrowia i samopoczucia dzieci uważam za nienormalny. No sorry.

Mówiąc o przerwach na podwórku warto dodać, że pandemia ludzi kompletnie niczego nie nauczyła i nic nie zmieniła w kwestii higieny w szkole (i poza szkołą). Jak nie myto tu rąk, tak nadal się nie myje. Gównażeria goni po podwórku, paprze się w błocie, obciera se nosy ze smarków rękami, wymienia uściski dłoni i przytulasy, a potem siada do jedzenia. Po wyjściu z kibla też mało kto łapy umyje. Zresztą ja w czasie korony zaliczyłam opad szczęki na asfalt, gdy raz przypomniałam Młademu, by zawsze - epidemia czy nie - mył graby mydłem po wyjściu z kibla, a ten na to, że u nich w żadnej łazience nie ma mydła. Kurtyna.

W ogóle z jedzeniem pod gołym niebem to tutaj ludzie coś mają nie ten teges. Ja nienawidzę jeść na zewnątrz, no chyba że lody czy jakieś inne przekąski, ale, panie,  nie obiad. Kanapkę czy frytki  tam od biedy jeszcze opędzluję na ławce pod chmurką, gdym bardzo głodna, ale obiad? FUJ! Nie po to człowiek zostawił jaskinie i zaczął budować domy, by żyć jak jaskiniowiec. Zlitujcie się! Natomiast Belgowie kochają jeść pod gołym niebem. Gdy latem zachodzimy do restauracji i pytamy, czy możemy zjeść w środku to wszyscy patrzą na nas, jak byśmy się z choinki urwali. Zazwyczaj jesteśmy jedynymi ludźmi siedzącymi w środku, choć na zewnątrz brakuje stolików, bo Belg lubi jak mu muchy po jedzeniu chodzą, liście do zupy wpadają, gołębie na buty srają i jedzenie śmierdzi mokrym psem... Ja nie lubię. 

Pomysły różne kwadratowe i podłużne

Lubię za to chodzić po lesie. Coraz lepie mi idzie z tymi spacerami. No dobra, nie codziennie uda mi się wygonić siebie na spacer, ale się staram. Ostatnio przeszłam blisko 7 kilometrów po naszym lesie i nic mnie nie bolało z tego powodu. Strasznie się tym jaram.

W miniony weekend odbył się kolejny maraton browarowy i ja patrząc na bramę pobliskiego browaru ozdobioną plakatem, powiedziałam do Małżonka, że na drugi rok w końcu wezmę w tym udział. Tam można biec, ale można też iść. Zabawa polega na tym, że łazi się od browaru do browaru i w każdym próbuje się piwa. Małżonek piwa nie pije, ale oświadczył, że też mógłby pójść. 


selfie queen ;-)

Dla hecy podesłałam też mojej nowej kumpeli link do strony Elftopii festiwalu fantasy, w którym też chciałabym raz w życiu wziąć udział, bo spotkanie z innymi dorosłymi czubami, którzy się nie wstydzą publicznie pokazać w odjechanym przebraniu i stosownie do przebrania się zachowywać, musi być bardzo relaksującym i fascynującym doświadczeniem. Jeszcze nie wiem, czy wezmę udział w tym roku, ale nie wykluczam tego typu zagrywek. Bo mogę. Czy ktoś z was był na tej imprezie albo podobnej? Idziecie z nami...?

Przedwczoraj uzgodniłyśmy też z Najstarszą, że bedziemy razem chodzić wieczorami ze 3 razy w tygodniu, bo ona chce ćwiczyć systematycznie, ale co się raz zabierze to zaraz przestaje, w kupie zawsze raźniej. Młoda też jest na tak. Czy się uda, zobaczymy, ale musimy na pewno jakieś zasady ustalić, bo inaczej znowu będzie o kant dupy. Bo plany planami a życie życiem.

Ramię boli mnie coraz mniej, ale jeszcze boli. Teraz robię ćwiczenia u kinezystki. Ta niesprawność łapy mnie trochę ogranicza i powstrzymuje, bo ręka jest potrzebna nie tylko do machania i sięgania, ale też do podpierania się i trzymania, gdy inne części ciała coś robią. 

Przemęczenie - wiekopomne odrycia oczywistych faktów

Zaczynam podejrzewać, że w przeczytanym przeze mnie niderlandzkojęzycznym artykule nt przemeczenia mogło być całkiem sporo prawdy, o którą zwykłego zmęczenia by człowiek z pierwa nie podejrzewał.

To że ma wpływ na myślenie i koncentrację to wiedziałam. 

Wiedziałam, że na przemęczenie spanie ani odpoczynek nie pomaga. 

Wiedziałam jeszcze wiele innych wymienionych tam rzeczy...

Odkryciem jednak było dla mnie np, że przemęczenie może powodować ból mięśni i stawów, bo organizm zużywa całą energię na walkę ze zmęczeniem, czyli regenerację i nie starzca mu paliwka dla wielu organów. Gdy to człowiek przecyzta czarno na białym, widzi w tym logikę i sens. Strzela sobie face palm i woła: NO FAKTYCZNIE!

Drugim zakoczeniem był objaw. Patologiczne myślenie o wakacjach i urlopie. O tak, tak właśnie miałam. Nawet z tego bloga to szło wywnioskować, gdy po chemii i naświetlaniach tak bardzo potrzebowałam wakacji, wyjazdu; to było dla mnie przez spory czas obsesją. Pamiętacie, jak potem byłam zawiedziona, że to nie spełniło zadania, że nic nie zmieniło. Ten artykuł naświetlił mi, dlaczego. Organizm jest zmęczony i woła o litość. Wakacje w naszej głowie = odpoczynek. No więc mózg wyciąga te wakacje na sam wierzch i podtawia nam pod nos, by dać do zrozumienia, że musimy odpocząć. Tym sposobem wprowadza nas poniekąd w błąd, bo człowiek źle to interpretuje... Zwykłe wakacje to za mało w przypadku przemęczenia, czy takiej choroby jak rak oraz  jego leczenie. 

Widzicie, siedzę na zwolnieniu lekarskim już kolejny miesiąc i jeszcze sie mój organizm nie zregenerował, a ja chciałam to w dwa dni załatwić... I to jest właśnie mój - i chyba nie tylko mój - największy problem. Ja nie mam i nie chcę mieć czasu na odpoczywanie, bo ja muszę szybko do przodu, dokądś, nawet nie wiem dokładnie gdzie ani za czym ,ale muszę.  Nie mam czasu na siedzenie, na leżenie, na odpoczynek, bo ciągle jest tyle do zrobienia, do zobaczenia, do odkrycia, do nauczenia, do załatwienia... 

Powiedzmy sobie szczerze, teraz ciągle tak mam. Nie chodzę do pracy, a każdy dzień wydaje mi się za krótki. Bywają dni, że mimo ładnej pogody nie udało mi się nawet na chwilę wyjść z domu, bo jeszcze to, jeszcze tamto. Każdego wieczoru ze smutkiem zauważam, że kolejny dzień minął, a ja tyle rzeczy jeszcze miałam zrobić... JAK MNIE TO WKURZA!

Nie umiem planować sensownie dnia. No dobra, może i umiem, ale nigdy tak na prawdę tego jeszcze nie próbowałam robić... Jadę na spontanie. Widzę, że coś jest do zrobienia, to robię. Często mylę się w oszacowaniu czasu, który jest potrzebny na wykonanie poszczególnych zadań. Dużo rzeczy dodatkowych wychodzi przy tym w trakcie wykonywania innych i ja idę za ciosem. 

Podam przykład. 

Zadanie: ugotować na obiad ziemniaki z mięsem. Planowany czas wykonania: godzina. Pi razy drzwi.

Wykonaie: Idę do kanciapy, by wyjąć mięso z lodówki. Zauważam tam pralkę z ukończonym praniem. Wyjmuję pranie i wynoszę na podwórko, by rozwiesić. Rozwieszając zauważam, że kury narobiły pod drzwiami, więc biorę miotłę by zamieść, ale się okazuje, że trzeba użyć wody. Rozwinąwszy wężą stwierdzam, że mogę przy okazji umyć rower. Skoro już założyłam gumiaki, to trawy przyniosę dla świnek. Myśl o świnkach i gumiaki przypominają mi, że trzeba im posprzątać (świnkom, nie gumiakom). Idę sprzątac świnkom i wynosząc dywaniki do wytrzepania przypominam sobie o obiedzie. Lecę po ziemniaki do szopy i po to mięso, po które poszłam ...o jeżu, już 2... 3... 4... godziny temu. 

A od przyniesienia produktów do ugotowania jeszcze pierdyliard pomysłów się nawinie. I tak wygląda u mnie każdy dzień i wykonywanie każdego zadania. Mów mi chaos.

Tak czy owak w tym tygodniu stwierdziłam i zauważyłam, że mój stan zdrowotny jest dużo lepszy niż w okresie październik - marzec. O niebo lepszy.

Mózg funkcjonuje już bardzo dobrze, co daje się zauważyć na lekcjach niderlandzkiego. Jestem zmęczona co prawda, ale tak samo jak pozostali. Gadamy czasem o tym i wielu ludzi jest wieczorem na lekcji bardzo zmęczonych po pracy i codziennych obowiązkach. Kontaktuje już całkiem dobrze i rozumiem oraz wiele zapamietuję nowych rzeczy. 

Nie bolą mnie stawy. Pomijając ten stan zapalny, nad którym pracuję, jest prawie że normalnie. Rano odczuwam sztywność niektórych stawów. Najbardziej dłoni, co tłumaczę siedzieniem przy kompie i stukaniem w klawisze przez sporą część dnia. Kolana czuję odrobinę przy schodzeniu po schdach, ale schodzę już prawie normalnie rano. W nocy gorzej, ale lepiej niż wcześniej.

Nie męczy mnie przemaszerowanie nawet 7 km. Nie powoduje to bólu kolan ani stóp. Różnica zatem ogromna.

Dysponuję swoim normalnym poziomem optymizmu i radości życia. Nie, że od razu sram tęczą, ale po prostu mam normalny mi poziom szczęścia i normalną dla mnie ilośc gorszych momentów.

Nie jestem jeszcze w pełnej formie. Zdecydowanie nie. Jest po prostu wielki postęp, który mnie raduje i zachęca do daleszej pracy nad sobą i swoim światem. 

Ciagle zastanawiam się nad ewentualnym powrotem do swojej pracy. Znaczy waham się, czy po zakończeniu chorobowego lepiej bedzie poprosić o przedłużenie, czy lepiej bedzie wrócić np z mniejszą ilością godzin. Pierwsza opcja wydaje się rozsądniejsza, ale się waham jeszcze. Jeszcze mam miesiąc czasu na zastanowienie wszystkich za i przeciw. 

Od czasu do czasu myślę też o zaplanowanych wakacjach, ale już przestało mnie to palić, co też świadczy o postępach w zdrowieniu i wychodzeniu z kupy. 

Inna sprawa, że ja się o tych wakacjach zwyczajnie boję myśleć za dużo, bo boję się zawodu, w sensie, że znowu coś się wysra na to. Przez ostatnie lata zbyt często wszystko szło nie tak i zbyt często nie udawało się zrealizować planów. Dlatego teraz zwyczajnie boję się cieszyć na cokolwiek i dlatego dużo rzeczy robię spontanicznie bez większego zastanowienia. 

Jednak bardzo chcę pojechać do tego Amsterdamu, przespać kilka nocy w tym burżujskim hotelu, który wybrałyśmy z Młodą i zobaczyć te wszystkie miejsca, które znalazłyśmy w internetach. No i ciastki z ziołem kupić oczywiście, bo to jesyt wszak główny powód wybrania Amsterdamu. Mówiąc szczerze to o wiele bardziej podoabją mi się te czasy niż te, w których dzieci chciały po prostu iść do zoo.

Książka

Ten tydzień sponsorowała książka Tima O'Briena pt: "Rzeczy które nieśli".
Mało ostatnio czytam. Nie idzie mi za bardzo, bo mam zbyt wiele alternatyw dla tej rozrywki. Dlatego książce pośiwęcam tylko chwilę w łóżku przed pójściem spać, a ta chwila jest krótka, bo sen ją przegania. Starość nie radość. Gdzie te czasy, kiedy czytało sie do białego rana?

O tej książce przecyztałam już nawet nie pamiętam gdzie i nagle mnie obsesja dopadła na jej punkcie. Im bardziej nie mogłam jej znaleść, tym bardziej zależało mi na jej przeczytaniu. Typowe dla mnie zagranie.
W końcu zakup mikroskopu doprowadził do zakupu tej książki. Co ma piernik do wiatraka? Ano to, że moja nowa koleżnka pani doktór biofizyk zaleciła kupić dla Młodego stare repetytoria z biologii dla kandydatów na studia i ona mi te książki na słynnym Allegro znalazła. Nie korzystałam z tej strony odkąd jestem w BE, więc byłam niemal w szoku zobaczywszy, że teraz można tam kupować z Belgii i nawet ceny se w Euro można wybrać. No, panie, śliczota! Skoro już dopadłam jakiegoś antykwatriatu to przeszukałam go wzdłuż i wszerz. No i znalazłam te "Rzeczy...". Za 3 czy 4 dni kurier już stał pod drzwiami. 

Co jest takiego specjalnego w tej książce. Nic. Ktoś gdzieś napisał, że to "najlepsza książka o wojnie". Zaiste. Nie czytałam wszystkich książek o wojnie, ale ta jest dobra. Tak na prawdę mało mówi o wojnie, przez co mówi bardzo dużo. Autor opowiada bzdury, by pokazać prawdę, której sam tak na prawdę nie zna, bo już nie odróżnia jej od kłamstwa. Na prawdę bardzo dobra książka. I wcale nie tylko o wojnie, bo na wielu stronach widziałam własne uczucia z trudnych momentów życiowych.



6 komentarzy:

  1. Na pewno dzieciaki bawiły się świetnie, a przy okazji pochwaliły talentami. Ale czy to uroczystość alternatywna dla komunii, nie nazwałabym tak tego.
    ty gonisz na zwolnieniu, ja na emeryturze, póki sił i zdrowia starczy, choć ostatnio nawet leniuchowanie mi się podoba, bo nie można czytać i robić stu innych rzeczy.
    Co do mydła i ręczników papierowych w szkole, u nas dzieciaki tego nie szanują, czyli marnują i po pierwszej przerwie już zaczyna brakować, robiliśmy nawet instruktaże, jak myc i wycierać ręce, jak kulą w płot.
    Całe szczęście, że masz tyle chorobowego, bo wreszcie odpoczniesz, chyba...
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to uroczystości alternatywne dla pierwszej komunii i bierzmowania - powie Ci to każdy Belg i takie opinie znajdziesz w internecie czy prasie. Choć z polskiej perspektywy może się to w głowie nie mieścić, szczególnie, gdy jest się wuerzącym i praktykującym po polsku katolikiem. Dzieci na etyce tak samo przez cały rok się do tego kroku przygotowują jak do komunii, rozmawiajac o wartościach, życiowych prawdach, dobru i złu, cierpieniu, pomaganiu słabszym etc etc. Różnica jest taka, że nie ma tu bajek o istotach i zjawiskach paranormalnych, czyli żadnego boga i tego typu pierdoletów. Za to dużo mówi się i uczy o życiowych prawdziwych wartościach. Dobrze jest też wiedzieć, jak wygląda belgijska wersja komunii czy bierzmowania i że to polskiej za bardzo nie przypomina. Tu nie ma żadnych egzaminów, kucia przykazań, ani latania codziennego do kościoła. Dzieci , które chcą wziąć udział w komunii, chodzą przez ten rok do kościoła w niedziele (w inne dni i inne lata nikt do kościoła nie chodzi - u nas na wiosce niedzielne nabożeństwo jest co 4 tygodnie, a "północkowa" raz na 4 lata), uczą się piosenek religijnych i porządku nabożeństwa. Dodam, że te, które nie chcą ceremonii, nie muszą chodzić do kościoła (chyba że są w szkole katolickiej, to w tedy do 4 razy na rok idzie się z klasą do kościoła - ale to też nie na polskie wyobrażenia o chodzeniu do kościoła - córki chodziły do katolickiech szkół to wiem) , a na lekcjach religii uczą się mniej więcej tego samego, co na lekcjach etyki, tylko że brane jest pod uwagę istnienie Boga, nieba- piekła, a wiele ponadczasowych ogólnoludzkich wartości tymi "faktami" się wyjaśnia i tłumaczy. Na ceremonię pierwszokomunijną czy bierzmowania, która jest zwykłą Mszą, dzieci przychodzą ubrane jak chcą (w co je rodzice ubiorą), choć zwykle bardzo ładnie - białe sukienki są popularne, ale nie bardziej niż niebieskie, zielone czy w kwiatki. Chłopcy zakładają często garnitury, ale przyjście do kościoła na komunię w jeansach czy ładniejszych spodenkach nie jest niczym niestosownym. Specjalnością tego dnia jest sam fakt pójścia do kościoła i uczestniczenie w nabożeństwie, bo nikt na codzień raczej tego u nas nie robi. Nabożeństwo trwa pi razy drzwi tyle samo, co nasze przedstawienie. Jaka więc różnica? Nasze dzieci były w dresach, bo były rano w parku linowym, ale w innych szkołach też stroją się jak szczur na otwarcioe kanału na ceremonię lentefeest.
      Przyjęcia w domu czy restauracji organizują wszycy na podobnych zasadach - czasem skromne, czasem wcale, a czasem prawie jak wesele z ogromnym przepychem, dmuchanymi zamkami, przejażdżkami bryczką itd itp. Prezenty tak samo - jeden dostanie książkę i parę centów od rodziny a drugi telewizor, quada, najnowszego Iphone'a - nie ważne czy to komunia czy lentefeest.
      Akcesoriów do mycia to chyba nie tylko dzieci nie szanują. Wystarszcy w restauracji, szpitalu czy w stacji benzywniwej wejść do toalety... Czaaem ręce opadają. Zresztą pomijając toalety, popatrzmy na to, co dzieje się w pierwszym lepszym sklepie... Ludzie to jednak dzikie zwierzęta są i tyle.
      Tak, CHYBA odpocznę. Na pewno bardziej niż chodząc do roboty :-)
      Ja jeszcze nie bardzo lenistwo doceniam... Może jeszcze muszę dorosnąć..?

      Usuń
    2. Te egzaminy z religii i przygotowania na lekcjach religii i próby w kościele wypaczają istotę rzeczy, w ogóle nauka religii w naszych szkołach może zniechęcić każdego, a o wartościach mówi się niewiele, dzieciaki robią wiele zbędnych rzeczy. Maluchy to jeszcze rodzice próbują zmuszać, ale starsi wypisują się na potęgę.
      To już bardziej podoba misie nauka etyku u was.
      Higiena i poszanowanie dla wspólnych urządzeń, nawet w szpitalach kiepsko
      wygląda, nie mówiąc o zapachu toalet!
      jotka

      Usuń
    3. Wg moich dziewczyn tutejsze lekcje religii "to taka bardziej etyka", bo więcej tematów poświęconych jest ogólnym kwestiom, jak np głód na świecie, wojny, tolerancja itp. Dzieci uczestniczą też w róznych akcjach charytatywnych itd. Tylko w jednej szkole średniej były egzaminy trymestralne z religii (co, nawiasem mówiąc, znajoma nauczycielka katoliczka w wieku przedemerytalnym z innej średniej katolickiej , uznała za lekki przesadyzm i niezby t normalne w dzisiejszych czasach) i tam np trzeba było się wykazać znajomością 7 Sakramentów, skrótów Biblijnych, czy takiej lub innej przypowieści. Jednak sam przebieg lekcji nie był "kościołowy", wszak szkoły katolickie nie są zamkniętę ani dla ateistów, ani dla wyznawców innych religii (co najwyżej hidżab trzeba zdejmować przed wejściem).
      W Polsce kościół bardzo głupio robi, że próbuje siłą trzymać siebie i ludzi w średniowieczu nie bacząc na zmiany ani ludzkie potrzeby.... Z mojego ateistycznego punktu widzenia to dobrze, ale mam wiadomość, że dla wierzących to problem, bo wielu nie potrafi się bez kościoła odnaleźć... No i Polska, moim zdaniem, póki co nie ma też żadnej sensownej mądrej alternatywy dla młodych

      Usuń
  2. do pracy z dziećmi to kompletnie nie mam cierpliwości więc taka np. świetlica to u mnie odpada :) za duży hałas

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja lubię dzieci, choć wiem, że są diabelnie męczące i hałasliwe i zapdewne musiałabym się przez pewien czas przyzwyczajać. Zwłaszcza, że w domu mam cicho, bo moje dzieci są ciche i spokojne, a muzyki zawsze słuchają w słuchawkach...

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima