30 czerwca 2023

Tygodniowe żegnanie szkoły i wszystkie inne katastrofy

Spis treści:

1. Lampucera z sąsiedztwa.

2. Niebezpieczny rower.

3. Żegnanie szkoły

4. Nie ma pracy ale jest kurs.

5. Zęby mądrości idą pod nóż.

6. Kontuzja piłkarska Małżonka

7. Chore świństwa


Lampucera

W sobotę wdałam się w wymianę epitetów z naszą ulubioną sąsiadką. Ta, co to jak się nie próbuje spalić, to w kajdankach do szpitala jedzie, to mur graniczny rozwala... Tym razem jakiś jej znajomek rozwalił busem ogrodzenie innej sąsiadki i my będąc tego świadkiem, postanowiliśmy zwrócić jej uwagę, że może by choć łaskawie powiadomiła o tym incydencie tamtą kobiecinę. Gdyby to o kogo innego chodziło, to mam to w nosie, ale to ogrodzenie przed domem samotnej starszej schorowanej i niedowidzącej pani, przesympatycznej staruszki... 

Wiecie, co ta lampucera odrzekła? Udając ogromne zdziwienie, mówi, że oni z tym nic wspólnego nie mają, bo ten mur przecież właściciel naszego domu rozwalił swoim samochodem. Taaa.... Spoko jest, jak ktoś próbuje cię przekonać, że to na co patrzysz wcale nie jest tym co widzisz...

Rozumiem, że po tym wszystkim co już widzieliśmy, trzeba przyjąć, że baba jest pewnie chora psychicznie, no ale czy to znaczy, że może robić i mówić, co jej się żywnie podoba? Moim zdaniem,  nie. Jeśli ktoś jest niebezpieczny dla siebie lub innych, powinien być pod stałą opieką lub przebywać w zakładzie zamkniętym, takie jest moje zdanie. Poza tym, to nie ona kierowała autem, tylko jakiś inny fagas, który też udawał, że to nie on, choć w ręce z jakiegoś powodu trzymał tablicę rejestracyjną od tego auta, bo pewnie akurat tak zupełnie przypadkiem mu ot tak sobie odpadła przed ogrodzeniem, które tak zupełnie przypadkiem właśnie się przewróciło... Co za patola!

Żałuję tylko jednego, że nie nagrywałam tego, co ta psychopatka mówiła, bo co jak co, ale rasizm jest w tym kraju karalny. Następnym razem postaram się pamiętać, by włączyć nagrywanie w telefonie.

Ze staruszką sobie pogadałam chyba z godzinę któregoś innego dnia, bo to na prawdę fajna babeczka jest. Płot jej naprawią z ubezpieczenia i już pomoc społeczna się tym zajmuje. Jej też jest przykro, że taka patologia się osiedliła  w naszej spokojnej wiosce. Zresztą wszyscy jak jeden na tej ulicy mają podobne spostrzeżenia dotyczące tego diabła wcielonego. To zła kobieta jest!

Rower

W niedzielę pojechaliśmy z Małżonkiem do polskiego sklepu po chleb, bo ostatnio jakoś tak ogromnie mi polski chleb smakuje. Pieczony jest w Brukseli w polskiej piekarni według polskich receptur. W tutejszych piekarniach takiego nie uświadczysz. Belgijskie chleby są pszenne albo z jakimiś śmieciami, jakby kto zachwaszczone pole  kombajnem przejechał i z tego, co zebrało,  chleba napiekł. 

Na początku nie mogłam się w ogóle przyzwyczaić do tutejszego chleba, bo nigdy nie lubiłam pszennego z wyjątkiem takiego swojskiego własnej roboty. Potem, jak już się przyzwyczaiłam, to znowu polski chleb mi nie smakował. W tym roku z kolei znowu mi się belgijski znudził, więc kupujemy sobie raz w tygodniu w polskim sklepie i wrzucamy do lodówki lub zamrażalnika. Belgijski też kupujemy, bo dziewczyny wolą pszenny. 

Tym razem wybrałam się do sklepu razem z Małżonkiem z myślą, że jak poczuję, że nie dam rady, to nawrócę. Ale ku wielkiej mojej radości przekręciłam bez większych problemów te 18 kilometrów w te i z powrotem na rowerze. Zero zmęczenia, niewielki dyskomfort kolanowy, prawie niezauważlny dyskomfort ramieniowy. Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że mogę znowu rowerować normalnie. Taka głupia zwykła rzecz, a cieszy. 

Przejażdżaka jednak nie była tak całkiem beztroska, bo Małżonek jakimś cudem zderzył się z innym rowerzystą na skrzyżowaniu. Na szczęście nic się wiele nie stało - Małżonka bolała trochę ręka, a tamtego kolano. Wymieniliśmy się telefonami w razie wu, ale chłop nie dzwonił, to znaczy, że i u niego wszystko wporząsiu. Są takie miejsca, że dobrze by było mieć oczy dookoła głowy, by niczego nie przegapić, nikogo samemu nie przejechać i nie zostać przejechanym... To było takie trudne skrzyżowanie, na którym systematycznie sypiemy najjaśniejszymi ujami. Niektóre przejścia dla rowerów i ścieżki są projektowane ewidentnie przez ludzi, którzy rower widzieli tylko na obrazku i wyobraźnię mają zerową. No ale co to by było za życie bez przygód. Ważne, że wszystko dobrze się skończyło.

Zakończenie szkoły podstawowej. Zwyczaje belgijskie.

Żegnaliśmy się ze szkołą podstawową przez cały tydzień intensywnie. W poniedziałek rano Młody poszedł do szkoły jak codzień, ale po południu wrócił tylko na chwilę, by zabrać śpiwór i inne rzeczy potrzebne w namiocie. Potem szykowali wszystko na wieczór. O 19tej poszłam z Małżonkiem i wszystkimi innymi rodzicami, rodzeństwem i dziadkami na uroczystą recepcję.


Młody wraz z kolegami i koleżankami pod kierownictwem nauczycieli przedstawili w skrócie całe 10 lat szkoły podstawowej . Tak, dobrze czytacie - 10 lat: 4 klasy przedszkola i 6 klas podstawówki. Dla Młodego jeden rok mniej, bo przeskoczył klasę. Wspominając, co robili w której klasie, dziękowali po kolei  wszystkim swoim wychowawczyniom i na koniec panu wychowacy. Wykonali też 2 świetne tańce (choć Młody uważa, że dziewczyny beznadziejne tańce wybrały, ale po minach dziewczyn wnioskuję, że te były odmiennego zdania). Potem rozeszliśmy się wszyscy po szkolnym podwórku, wybrawszy napój, stanęliśmy przy jednym ze stolików, by sobie pogadać. Do picia było wino musujące, piwo, pepsi cola i woda. Na stole stały jak zawsze, przygotowane przez Komitet Rodzicielski,  drobne przekąski: pomidorki, oliwki, chipsy, humus, orzeszki. Ludzie wędrowali od stolika do stolika, by pogadać z innymi. Dziatwa ganiała w skarpetach, bo był też dmuchany zamek, to przeco nikt nie będzie co chwila butów zakładał i zdejmował. Tu nie jest to niczym dziwnym, że na imprezach czy to w szkole, czy na mieście dzieci w wieku każdym ganiają na bosaka lub w skarpetkach po chodniku, trawie, piasku. 




Po jakimś czasie rodzice się rozeszli, a dzieciaki zostały w szkole, gdzie bawiły się tradycyjnie po ciemku w chowanego i różne inne zabawy, by na koniec wskoczyć do namiotów i spędzić noc na szkolnym podwórku. Rano dostali śniadanie przygotowane przez Komitete Rodzicielski i poszli na lekcje. Nie było nauki, ale coś tam robili fajnego. 



Młody wrócił po południu chory z ogromnym bólem głowy. Dla niego to o wiele za dużo. Na drugi dzień nie poszedł do szkoły, tylko wypoczywał. Przespał ciągiem ponad 10 godzin, ale rano nadal był skołowany i niezbyt przytomny. 

Podczas recepcji pani dyrektor z wielką radością i dumą oznajmiła, że szóstoklasiści doskonale napisali egzaminy. Punktacja sporo powyżej przeciętnej flamandzkiej. Na podwórku porozwieszano informację z punktacją i można było się naocznie przekonać, o czym ona mówiła.

Ja wam przedstawię to porównanie w skrócie, abyście i wy mogli się przekonać, do jakiej zdolnej klasy trafił 2 lata temu nasz mądraliński i zrozumieć, dlaczego szybko się tam odnalazł i dobrze czuł.

ŚREDNIA FLAMANDZKA *               -          ŚREDNIA KLASY  MŁODEGO*

Matematyka

67,32 %              -           83,30 %

Niderlandzki

70,66 %              -              78,5 %

Orientacja w świecie (geografia, przyroda, historia etc)

70,67 %               -             82,20 %

 Francuski

77,5 %                 -              81,70 %

*) Średnią wyliczono z wyników 15.335 uczniów uczęszczających do 512 flamandzkich szkół.  Średnia klasowa wyliczona jest na podstawie wyników 24 uczniów z jednej klasy, do której chodził nasz Młody.

Wyniki zaiste piękne.

W środę z kolei była recepcja zorganizowana przez Urząd Gminy. Drzewiej burmistrz przyjeżdżał do szkoły, by rozdać szóstoklasistom dyplomy. Teraz wymyślili, że dzieci muszą pofatygować się do burmistrza. Podejrzewam, że tu chodziło o to, że właśnie odnowili ogród gminny i pewnie się chcieli popisać (choć nie bardzo jest czym, tak w opini baby ze wsi, co to w niejednym ogrodzie chleb jadła).

Tam była jeszcze druga szkoła i mogliśmy się przekonać, że rodzice z klasy Młodego to zgrana paczka, a tamci z drugiej szkoły najwyraźniej byli sobie raczej wzajemnie obcy. Takie miałam w każdym razie wrażenie. Zresztą nawet jak dzieci szły po dyplomy, jak występowały, jak dyrektorzy przemawiali, to było słychać, bo my robiliśmy dużo hałasu za każdym razem - klaskanie, okrzyki, gwizdy, a tamci tak tylko jakoś niemrawo... Tamta szkoła jest w centrum gminy, a owo centrum coraz bardziej przypomina niestety miasto i przy tym z każdym tygodniem jest bardziej francuskojęzyczne i obce, co tutejszym (z nami włącznie) bardzo, ale to bardzo się nie podoba... Ale to inny temat.

Burmistrz gratulujący Młodemu. 

W ostatniej chwili rodzice rzucili hasło na Messengerze, żeby podarować nauczycielowi zapas piwa jako wspólny prezent i zaproponoswali 10€ od rodziny i udział w składce dobrowolny. Na drugi dzień podali, że 20 z 24 rodzin się zgłosiło do zrzutki. Czy pozostałe 4 potem dołączyło, to nie wiem, bo nie pytałam, ale wychowawca otrzymał wielką metalową michę wypełnioną flaszkami. To się nazywa zacny prezent dla belfra! Wręczono mu to właśnie w tym ogrodzie gminnym wraz z grupowym uściskiem wszystkich uczniów i salwą śmiechu.

Potem starzy poszli na winko a dziatwa ganiała jak szalona. Wesoło było zatem na tej imprezie u burmistrza.

Wczoraj po szkole Młody wrócił z kumplem i zapytał, czy ten może się u nas pobawić. Gdy dostali zgodę, tamten zadzwonił do rodziców, by tam uzyskać pozwolenie. Zaparkowali rowery w ogródku, wypili po coli i poszli do pokoju Młodego pograć na Play Station. Potem pobawili się w chowanego po domu... Teraz się nie odlicza od stu do tyłu, tylko wysyła sms szukającemu, że już się jest schowanym. Niezłe! Na koniec chwilę puszczali styropianowe samoloty na polu. O dziwo, żaden samolot nie utknął na stałe na żadnym dachu, a sąsiad odrzucił od razu z ogrodu.

Dziś Młody poleciał jeszcze po raport do szkoły. 

Ostatni dzień już jest zawsze krótszy i dzieci można już odbierać od godziny 10.30, a świetlica jest bodajże zapewniona do południa. Takie stare konie jak nasz Młody oczywiście mogą już same wracać do domu. Młody wczoraj umówił się z kumplami na pójście zaraz po szkole do parku. Wszyscy oczywiście poprosili o zgodę rodziców. 

Kurs dla dorosłych.

Zadzwonili do mnie z biblioteki w Mechelen, by mi pożyczyć sukseców w dalszym szukanu pracy ;-)

No to dobra, chwilowo postanowiłam tę opcję dać w zawieszenie i pójść inną drogą.


droga do mojej przyszłej szkoły

Pojechałam na spotkanie informacyjne w związku z kursem dla dorosłych z takim raczej średnim entuzjazmem. Ot chciałam się dowiedzieć, z czym się je ten kurs na opiekuna dzieci szkolnych. Na miejscu jednak okazało się, że mi się podoba, to co zobaczyłam i usłyszałam, więc postanowiłam się od razu zapisać na wrzesień. Bo mogę. I tak też zrobiłam. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się,  że muszę zrobić na komputerez test językowy, na który nie byłam mentalnie przygotowana. Wyszło mi z niego, że powinnam wrócić się najpierw dwa poziomy niżej i nauczyć się niderlandzkiego, zanim się zapiszę na kurs na opiekuna buachacha. 

Babka, która mi kazała ten test zrobić, oznajmiła, że te testy są najwyraźniej jakieś głupie, bo przecież ona słyszy, że ja bardzo dobrze mówię po niderlnadzku i to, co komputer pokazuje, to jakaś bzdura. Bez problemu mnie zapisano na wrzesień i jeszcze powiedziano, że dostanę tam wsparcie coacha językowego, gdybym miała jakiekolwiek problemy z językiem. Otrzymałam też trochę ćwiczeń na wakacje z tematyki kinderbegeleider (opiekun dzieci). 

Okazuje się, że wśród zainteresowanych było całkiem sporo ludzi w moim wieku. Kurs będzie odbywał się 2 razy w tygodniu, przy czym po wstępnych zajęciach ogólnych jeden dzień będzie praktyka w świetlicy czy przedszkolu, a miejsce można sobie wybrać. Okazuje się, że adekwatną świetlicę mam nawet u siebie na wsi. Czyli do szkoły, do której mam 10 km, będę musieć tylko raz w tygodniu jeździć. 

Jest duża szansa, że kurs opłaci mi biuro pracy. Jest mniejsza szansa, ale jest, że będę mogła ciągle pobierać zasiłek chorobowy, jeśli Fundusz Zdrowia wyrazi zgodę na naukę w trakcie zwolnienia lekarskiego. Jeszcze mam kilka rozmów z różnymi specami od tych spraw, to z czasem mi się trochę wyjaśni. 

No i zobaczymy we wrześniu, jak to będzie. Mam nadzieję,  że zdrowie będzie w stanie sprzyjającym i że mózg też się jeszcze przez wakacje poprawi, gdyż ciągle chodzi w zwolnionym tempie i się czasem zawiesza, a pamięć wydaje się być przepełniona i zagracona.

Zęby mądrości i przymusowa wycieczka do Sint Niklaas

Prawie zapomniałam o wizycie w szpitalu. Znaczy nie prawie, tylko całkiem zapomniałam. Dobrze, że Małżonek mi rano sms przysłał z przypomnieniem. Byłam święcie przekonana, że to na następny tydzień, bo zapomniałam se dni w kalendarzu poskreślać haha. Geniusz! 

Młoda też zapomniała. Nic nie miałyśmy przygotowane. Dobrze, że wizyta była w południe, to zdążyłam poszukać pociągów, kupić bilety i dojechać na stację. Żeby było śmieszniej, dzień wcześniej wieczorem zadzwoniła Sąsiadka zapytać, czy rano jesteśmy w domu, bo Sąsiad przyjdzie wreszcie żywopłot przyciąć, na co odrzekłam, że owszem... 

Sąsiad na szczęście przyszedł, zanim musiałyśmy wychodzić do pociągu, więc mogłam mu powiedzieć, jak dużo ma obniżyć te tuje i schowałam Heńka z Chipsą do kurnika, żeby mogli swobodnie furtkę zostawiać otwartą, a kogut żeby na zawał nie zeszedł, bo to bojuch straszny jest. Dwie pozostałe kury znowu wysiadują siano, więc już były w kurniku schowane.

Wizyta była w mieście Świętego Mikołaja Sint-Niklaas, co dosłownie znaczy Święty Mikołaj. Na rynku przed ratuszem stoi jego pomnik, ale to już kiedyś pokazywałam.... 

Podróż miałyśmy z przesiadką, a potem maszerowałyśmy półtora kilometra z nawigacją, bo tego miasta nie znamy za dobrze. Mogłyśmy wziąć rowery blue bike, bo ciągle mam kartę, ale ostatecznie poszłyśmy z trampka... 

Na lokomotywie ktoś napisał sprayem need4 speed, co bardzo nas ubawiło, zwłaszcza że lokomotywa wyglądała na taką, co to lepsze czasy pamięta…



W szpitalu zrobili Młodej od razu skan i dentysta chirurg opowiedzial jej jak wszystko będzie wyglądało. Zęby ma mieć usuwane po podaniu sedacji (gazu rozweselajacego), która ma ją wyczilować... Mam nadzieję, że jej lepiej ten zabieg przeprowadzą, niż mnie, bo usunięcie 4 zębów mądrości to nie jakaś fraszka. Ale faktycznie na skanie wyraźnie było widać, że cholerniki rosną w poprzek i pchają resztę, tyle co pięknie ustawionych zębów. Młoda to już od kilku tygodni wyraźnie i boleśnie odczuwa, jak pachają się na inne zęby.

Umówiliśmy się na zabieg zaraz po powrocie z Amsterdamu. Postanowiłyśmy, że po zabiegu możemy wrócić na dworzec autobusem, gdyby Młoda się źle czuła. 

Po wizycie w szpitalu poszłyśmy do parku, bo zauważyłyśmy w nim ładny zamek, to grzech by było nie porobić zdjęć. Ładny ten park i wielki. Tabliczka informowała, że ma 7 ha.

Zrobiłam kilka obrazków, żeby wam pokazać.

W parku spotkałyśmy wiele kaczek i gęsi. Jedna parkowa kaczka podeszła do nas wyprostowana na wysokich nogach z głośnym kwakaniem, ale nie agresywnym. Nie wiedziałyśmy, o co jej chodzi, dopóki nie zjawili się panowie w żółtych kamizelkach z wózkiem na śmieci i grabkami. Kaczka poszła do nich z kwakaniem a oni pozdrowili ją po imieniu... Kaczka celebrytka, znaczy :-) Niestety imiię wyleciało mi z głowy, ale jakaś Alina, Elena, Milena... coś takiego.

Zamek Walburg, jeden ze starszych budynków w tym mieście (1550).



plac zabaw w parku


kaczka celebrytka











Kasztany jadalne. Piękne drzewo, ale kwiaty śmierdzą psią kupą ;-/

 Po obejrzeniu parku poszłyśmy na lody, bo Młoda ma od urodzenia lodowy radar i zauważyła lodziarnię ledwo opuściłyśmy dworzec. Na szybie napisali, by nie lizać im okna, co nas ubawiło. Wzięłyśmy po 2 kulki i poszłyśmy zajadać przed dworcem, bo do odjazdu pociągu było jeszcze sporo czasu... 

To była miła wycieczka.








ratusz 

najstarsze tęczowe przejście we Flandrii Wschodniej (2018)


Kontuzja piłkarska

Małżonek systematycznie chodzi z Naszym Synem pocharatać w gałę na placu zabaw, gdzie jest małe boisko. Młody nie należy do żadnego klubu, bo nie chce kopać zawodowo ani przymusowo i my nie chcemy, by był piłkarzem, bo to nie jest sport dla niego. Jednakowoż wszyscy się zgadzamy co d tego, że w piłkę nożną dobrze jest umieć grać i ogólnie być sprawnym, sprytnym i wysportowanym. Młody, odkąd zakupił FIFĘ i zaczął się kolegować z piłkarzami klasowymi, interesuje się piłką nożną ogólnie: ogląda ważne mecze w internecie, dzięki tacie, kuzynowi i kolegom oraz internetowi poznaje piłkarzy poszczególnych drużyn, gra w FIFĘ, no i uczy się kopać. W szkole zwykle - tak samo jak dawniej tata - stoi na bramce i jest w tym dobry. No i wieczorami czy w weekendy chodzi ćwiczyć kopanie w praktyce razem z tatą i kolegami i koleżankami, gdy akurat się napatoczą i wyrażą chęć pójścia na boisko. Tata lubi pokopać z synem i poopowiadać mu o piłce nożnej, którą drzewiej też się bardzo interesował, bo fajnie jest móc dzielić zainteresowania. W czwartek jednak tak się wczuł w piłkarzowanie, że przykopał piłką w ławkę z bliska i uszkodził sobie kolano. Na początku nic się wiele nie działo, ale wieczorem kolańsko zaczęło mocno dokuczać. Nie spał całą noc. Nawet nie tyle z bólu, co ze stresu, no bo lato, wakacje, plany wyjazdowe, a ten kontuzjowany... rano od razu zabukował wizytę u rodzinnego i poleciał spytać, czy to coś poważnego, czy można iść dalej charatać w gałę wieczorem...

Doktorka powiedziała, że jak do poniedziałku się nie poprawi, ma iść na usg i prześwietlenie, a potem do niej wrócić. Jak się poprawi, może iść do roboty. Uf.

Świńskie dolegliwości

Świnie też  musiały pójść do doktora, bo znowu robactwo je zaatakowało. Roztocza, to popularny problem świńskiej skóry. Nasze praktycznie co roku mają z tym problem. Od dawna się drapały, ale myślałam, że to z powodu upału, no że im futro wypada i nowe letnie rośnie. Brałam też pod uwagę trociny. Pomyślałam, że może kurz im szkodzi, a kurzy się z tego cholerstwa na grandę, gdy zmieniam podłoże raz w tygodniu. 

Nasze świnie są raczej niegłaskalne. Nie wyjmujemy ich zatem za często z wybiegu. Najczęściej tylko, gdy przychodzi pora obcinania paznokci i ważenia. Najstarsza codziennie wyjmuje jedną, no ale głównie Migotkę, bo ta najbardziej lubi głaskańsko. Migotka jednak na razie wygląda dobrze.... Natomiast u Maggie i Lady już prawie pół dupska wyłysiało, bo nie zauważyliśmy na czas. Nic to, złowiliśmy te dwie, wpakowaliśmy do transportera i zawiozłyśmy z Młodą na skuterze do naszego weta. Doktorka obejrzała i od razu zapuściła po kropelce na karczychach. Dała też trzy jednorazowe tubki dla pozostałej trójki. No i zapłaciłam 70€ za wizytę. Dobrze, że to tylko taki drobny problem i że świnki nasze poza tym ostatnio ODPUKAĆ nie chorują. Gdy wsiadałyśmy z Młodą i świniami na motor, nadszedł skądś pan weterynarz (przychodnię prowadzą we dwoje) i stanął, by popatrzeć, jak tego dokonamy. Po czym szczerząc zęby, poradził, by ostrożnie jechać z tymi zwierzakami. 

Poza tym musiałam tym drańkom znowu przebudować wybieg, po tym, jak dwa razy pod rząd wbiegły z impetem na piętro i je zawaliły hahaha. 



Całe życie z wariatami.


23 czerwca 2023

Letnie przygody przydomowe

Opuszczony dom

W miniony weekend Młoda zarządziła fotografowanie opuszczonego domu, którym niedługo zapewne zajmią się kopary, bo już na ogrodzeniu rozwieszono projekty nowych mieszkań.

Belgijskie domy pod strzechą od początku mnie zachwycają. Fajnie było obejrzeć sobie jeden taki z bliska. W ogrodzie zauważyłyśmy betonowe budy dla psów. Pierwszy raz coś takiego widziałam...


Gdy podeszłyśmy bliżej, zauważyłyśmy, że drzwi wejściowe ktoś sforsował, no to skorzystałyśmy z okazji... Dom miał, o dziwo, wielką piwnicę, co w Belgii raczej rzadko się zdarza spotkać. W piwnicy mieli zamontowany sejf. No ale otwarty był i pusty niestety haha.

Dziś dom jest ruiną, ale widać w nim dawne dobre czasy... Kiedyś musiało tam być przepięknie. Wszystko świetnie zaprojektowane. Podobały mi się szafy w ścianach. Nawet na schodach w połowie była szafa w ścianie. Nad schodami musiał kiedyś wisiec ogromny żyrandol, ale tylko łańcuch po nim pozostał...

Na dole był piękny salon z kominkiem. Na całości położono wykładzinę. Podobają mi się takie podwójne drzwi do salonu... W szafce nad kominkiem nie było tylnej ścianki i można było przez tę szafkę zaglądać do sąsiedniego pomieszczenia... 





Tu i ówdzie były fikuśne klamki i inne wichajstry...




korytarz na piętrze






Wykładzina w toalecie i łazience to dosyć kontrowersyjny pomysł, ale kto bogatemu zabroni... 
Na piętrze podłogi drewniane. Burżujstwo w tym kraju, gdzie drewno jest na wagę złota, bo lasów nie ma...

Poniżej zapewne pokój dziecięcy, a z niego było jeszcze przejście do małego pomieszczenia.


Tu zapewne była kiedyś sypialnia państwa domu... Tapeta w gustowny wzór... ;-)





Strych ozdobiony przez dzieciaki


A poniżej coś, co mnie zastanowiło, a mianowicie to dziwne zamknięcie. Znaczy, zamknięcie jak zamknięcie, szkopuł w tym, że było ono w dwóch pokojach wyglądających na pokoje dzieci i znajdowało się od strony korytarza, znaczy od zewnątrz, znaczy nie dawało się go z pokoju otwierać ani zamykać... 

Kolejna dziwna rzecz w tych pokojach to umywalki. Kibla na górze nie było, ale umywalki tak. Te ludzie to so.


Ta Maryja  z kafelków to dekoracja na od zewnątrz. Podobne dekoracje, niekoniecznie święte, spotyka się w belgijskich domach dosyć często.


 
Młoda zwiedzając domiszcze oznajmiła, że jakby kiedyś mogła sobie kupić dowolny dom za dowolne pieniądze, to właśnie taki by był. Dokładnie taki. Jak ja bym sobie mogła kupić dom za dowolne pieniądze to też by taki był. Może nie koniecznie ze sianem na dachu, ale w środku dokładnie taki z tymi szafami w ścianach i wielkim żyrandolem nad schodami. Tylko łazienka była by wielka z wanną na środku.  I miałby taki wielki ogród a w nim drzewa owocowe, krzaki i wielkie rośliny, by kury i króliki miały gdzie się chować.  Pilnowały by tego ze dwa wielkie psy...

Dobrze sobie tak czasem puścić wodze fantazji...

A poniżej projekt nowych mieszkań, wiszący na ogrodzeniu z informacją, że można już się w kolejce do kupowania ustawiać. I czar od razu pryska...



Polowanie na robale

Innego dnia wypadłyśmy z Młodą z aparatami na pole za własnym domem, bo Młoda ogłosiła polowanie na robale.  Udało mi się ciekawe obiekty zdybać na różnych roślinach.







Tego ostatniego nagrałam, jak zażerał oset. Musiał być bardzo głodny. Ten owad nazywa się chyba zgrzytnica, o ile mnie dobrze google informuje. Nie jestem jeszcze wielkim owadologiem, ale uczę się powoli i kiedyś będę.



Byłam w Mechelen na tej rozmowie kwalifikacyjnej. 

Romowa bardzo mi się podobała, bo dużo rzeczy się dowiedziałam na temat biblioteki więziennej, co mnie wielce satysfakcjonuje. Większość pewnie tego nie zrozumie, ale dla mnie takie rozmowy to źródło informacji o świecie i są fajne same w sobie, nawet jak nie przynoszą korzyści w postaci nowej pracy. Pogadaliśmy, pochichraliśmy się, no bo jaa nie potrafię się poważnie zachowywać za długo i wcześniej czy później powiem coś śmiesznego. Bo mogę. A trójka, która mnie przesłuchiwała też niczego sobie poczucie humoru i to oni zaczęli... 
W końcu jedna babka oświadczyła, co najstępuje: "mam przeczucie, że praca w bibliotece więziennej nie jest dla ciebie... Sorry nie potrafię tego wyjaśnić, ale tak czuję...". 

No swój człowiek! Ja wiem, co ona chciała powiedzieć i rozumiem, a nawet się z nią zgadzam w 100% po tej rozmowie i po tym co sama wcześniej czułam, ale ja też nie potrafię wyjaśnić dlaczego... Rozmowa pod względem technicznym przebiegła pomyślnie i udzieliłam - moim zdaniem - mniej lub bardziej właściwych odpwiedzi na zadane pytania, ale ONA CZUJE, ŻE TO NIE JEST PRACA DLA MNIE! 
Zapytała, czy interesowała by mnie inna praca, bo przypadkiem szukają też kogoś do biblioteki publicznej, ale nie do pracy z klietem tylko z książkami... Zapisała, żeby mnie interesowała i powiedziała, że zadzwonią po niedzieli z decyzją... Czy ta ich druga praca jest dla mnie to też nie wiem, bo ona coś o magazynie mówiła, jeżdżeniu rowerem pomiędzy dwoma miejscami i takie tam... 

Dowiedziałam się, że pracuje u nich na umowę ponad 20 ludzi plus jeszcze więcej wolonatriuszy, no bo to duża biblioteka. Znajoma jest tam wolontariuszem, to jak coś, mogę zasięgnąć języka, ale poczekam na ten telefon...

W kwestii więzienia dowiedziałam się, że więzienie ogólnie cierpi na braki personelu, co nie ułatwia im pracy ani bezpieczeństwa, a bez wątpienia powoduje dużo stresu i czyni pracę cięższą niż normalnie.

No i wszędzie ten sam problem. Wszędzie brakuje ludzi do ciężkiej roboty. Brakuje setek tysięcy sprzątaczek, dziesiątek tysięcy nauczycieli, kierowców autobusów i konduktorów w pociągach, nauczycieli, lekarzy, pielegniarzy, dentystów, policjantów, kierowców ciężarówek, listonoszy, robotników w fabrykach, na budowach, bo dziś każdy szuka roboty lżejszej niż spanie. Do Belgii każdego roku przybywa tysiące ludzi, ale robić nie ma komu... Za to każdy chce mieć dach nad głową, żryć, leczyć się,  gówniaka do szkoły wysłać... Trza tej chołoty pilnować, bo w dupach się temu przewraca i każdy ma tylko dziś żądania i oczekiwania, ale samemu nic nigdzie nikomu. W Belgii nikt już nie chce pracować w policji, nikt nie chce być konduktorem w pociągu ani kierowcą autobusu, bo jest cholernie niebezpiecznie. 

Coraz bardziej gównianie się robi na świecie. Chociaż ciągle jeszcze tutaj żyje nam się pierdyliard razy lepiej niż żyło by się nam w Polszy. Tego to sobie dzisiaj nawet wyobrazić nie potrafię. To była by raczej dość smutna tragedia...

Mechelen jest ciągle piękne. Małżonek powiedział, że jakbym dostała tam pracę, a Najstarszej szef nie przedłużył by umowy, to zabieramy się za szukanie domu w okolicach Mechelen i coraz bardziej ta myśl zaczyna mi się podobać... Tak dawno się nie przeprowadzaliśmy... haha. Ale wiecie co, tak serio to zostawiła bym ten dom i to miejsce bez większych sentymentów, choć dobrze nam się tu mieszka. Bo fajnie by było pomieszkać znowu gdzie indziej... A drugą kwestią jest stan tego naszego domu. Po 10 latach zaczyna się wszystko sypać, a właściciel, co by o nim dobrego nie powiedzieć, nie specjalnie kwapi się do sensownych remontów i napraw. O wszystko trzeba po 5 razy się dopominać i przypominać, i prosić, a jak już coś robi to prowizorka, podklejanie, łatanie, podpieranie kijami... 
Gdyby to był ktoś obcy, to  byśmy wszystko przez urząd albo i przez sąd załatwili w mig i nikt by łaski nie robił, ale żyje się z tymi ludźmi jak z rodziną, a w takiej sytuacji to najgorszy układ z możliwych, bo to ludzie bardzo dobrzy, tylko żyją trochę mentalnie w innej epoce i gdzieś ciężko im zauważyć, że dziś trochę inaczej świat funkcjonuje niż w latach 60-tych.




W minionym tygodniu byłam też raz w pracy... Jak mówiłam, noszę się z zamiarem częściowego powrotu do pracy. Zapytałam już w swoim biurze i konsultantka mówi, że nie ma problemu, tylko muszę przynieśc dokument od swojego lekarza, na którym będzie napisane, ile godzin mogę pracować i mogę np 8 albo 4 godziny w tygdniu zacząć.Czekając na rozmowę kwalifikacjuną i jej efekt (no bo jakbym tak dostała przez przypadek pracę, to nie będę się wydurniać z zaczynaniem aktualnej) postanowiłam pójść do znajomych na spokojnie sprawdzić, czy serio jestem w stanie pracować przez 4 godziny... Przepracowałam 3 i pół i dało mi to w dupę, mimo że się nie spieszyłam. No i teraz nie wiem, czy to dlatego, że miałam tak długą przerwę (no bo w domu to jednak się opierniczam ze sprzątaniem), czy to dlatego, że pogoda była ciężka (parówa i burze po upalnych dniach), czy też zwyczajnie to moje cholerne ciało jest do niczego...? 
Zmęczenie było okropne do tego ból kolan i pleców. Na drugi dzień rano znowu bolały mnie kolana przy schodzeniu ze schodów, a już było dobrze. Z wielkim bólem rano otwierałam i zamykałam dłonie, a już nie odczuwałam żadnych dolegliwości... 
Kurde, nie wiem, co myśleć. Boję się, że to już tak będzie, że się nigdy całkiem nie naprawi... 

I od razu myśl, a co jak dostanę jakąś pracę nową i nie dam rady też jej wykonywać normalnie? No i denerwuję się tym i dołuję trochę...

Dziewczyny myślą już o wyjeździe, już robią listy rzeczy do spakowania, a ja nie mam odwagi o tym myśleć. Już zostało mniej jak miesiąc do potencjalnego wyjazdu, ale ja się boję, że znowu się nie uda, jak wszystkimi innymi razami, kiedy zaplanowaliśmy jakiś wyjazd. O ile, gdy byłam przemęczona, obsesyjnie myślałam o wakacjach, o tym gdzie chciałabym pojechać i co tam robić, tak teraz mnie to nie obchodzi. Nie czuję bluesa w ogóle. Nie mam ochoty na żaden wyjazd. Za długo już siedzę na tym wolnym i za długo gównianie się czuję. Za wiele niepewności się zebrało. 

Mam nadzieję, że jak bliżej tej wycieczki będzie, to się ogarnę i zmobilizuję, by przynajmnej się spakować jakoś i plan jakiś zrobić oraz ewentualne rezerwacje... Póki co kupiłam bilety na pociąg. 

Młody w przyszłym tygodniu skończy szkołę. Myślę, że powinno się to jakoś uczcić, ale też mi się nie chce o tym myśleć... Jakaś taka nijaka się zrobiłam i co raz się na tym łapię, że życie mnie już wcale nie bawi ani nie satysfakcjonuje. Jedyne co mnie jeszcze wciąga to fotografowanie natury i temu podobnych rzeczym bo to mi o tym durnym życiu pozwala zapomnieć. Często też skroluję beznamiętnie instagrama, oglądając tam te różne filmiki i obrazki przyrodnicze, różnych zabawnych ludzi, byle tylko nie musieć żyć swoim życiem.

Są dni, w których słońce świeci i świat jest pełen kolorów, ale są też takie puste i do niczego... Dziś jest taki do niczego. Żyję, bo muszę... Może jutro będzie słoneczny...