Wycieczka wycieczką, ale życie toczy się swoim torem i zapisuje kolejne karty.
Pogoda nas nie rozpieszcza. Rzekłabym nawet, że coraz bardziej jest wkurzająca. Pada, pada, pada i końca opadów nie widać. Czasem budzi nas bezchmurne słoneczne niebo, a wtedy szybko zdejmuję pościel, nastawiam pralkę, sortuję brudne ubrania przygotowując całą serię prań, ale zanim pierwsze pralka wykręci, już na zewnątrz robi się ciemno i zaczyna padać... Czasem pada większość dnia, a słońce tylko na parę minut wychodzi. Czasem pada od rana do nocy. Czasem wytrzyma słoneczność przez cały dzień, by na wieczór lunąć... I tak jest o wielu tygodni, praktycznie od początku tego roku z drobnymi przerwami. Szaro, buro i ponuro, a jeszcze ochłodzenie zapowiadają... Buuu!
wyka |
To jest niestety typowo belgijska pogoda. Takie były pierwsze lata naszego pobytu w Belgii.
Ostatnie lata były słoneczniejsze i suchsze. Nawet za suche niekiedy. Teraz znowu jest "normalnie", ale ja nie lubię tej pogody. Najgorsza jest ta ogólna wszechobecna wilgoć. W domu wszystko jest wilgotne cały czas, nic nie schnie, wszystko szybko pleśnieje i śmierdzi. Ręczniki po jednokrotnym użyciu najlepiej od razu prać, bo inaczej po kilku godzinach cuchną... Nooo, wyprane schną na sznurze trzy dni i nadal są wilgotne, a czasem trzeba wrzucać ponownie do pralki, bo stęchną zamiast wyschnąć... Najlepiej jest zapomnieć albo z lenistwa nie zebrać ubrań spod werandy wieczorem, gdy za dnia była ładna pogoda i wyschły dobrze albo prawie... Gdy zostawić je tam na noc, to rano są mokrzejsze niż po wyjęciu z pralki...
Pamiętam, jak kiedyś na początku podbytu w Belgii wyniosłam swoim polskim zwyczajem pościel do ogrodu, by się przewietrzyła, bo ładna słoneczna pogoda była... Zbierając to wieczorem z krzeseł i sznura z przykrością stwierdziłam, że pościel jest wilgotna i śmierdząca. Tylko ostatnie lata, gdy upały były, wilgotność powietrza trochę spadła i można było wietrzyć pościel a nawet suszyć na sznurze wypraną kołdrę i poduszki z właściwym suszeniu rezultatem.
Ubrania w szafie są wilgotne i śmierdzące. Jak najdzie mnie założyć coś, czego nie nosiłam kilka tygodni, to lepiej to najpierw przeprać... No chyba, że w szafie na piętrze leżało czy wisiało, to jeszcze w porządku. Wszystko, co na parterze jest wilgotne i zagrzybione.
Chleb po 2 dniach zaczyna pleśnieć. Ciastka trzeba zjadać od razu po otworzeniu paczki albo w jakimś szczelnym pudełku umieszczać, bo inaczej na drugi dzień są mokre i się rozpadają z wilgoci, no i w smaku są obrzydliwe, co poniekąd usprawiedliwia pakowanie ciastek po jednej czy dwie sztuki, a dopiero to w większe paczki.
Grzyb na ścianach w tym roku taki wybujały, że grzybową można gotować codziennie.
Wszystko, co w łazience leży, śmierdzi i jest zagrzybione - szczotki do włosów, depilator, dywaniki, czyste ręczniki na półce, kosmetyki, wtyczki od szczoteczek do zębów.... no wszędzie jedna pleśń. OHYDA! O ile prysznic można wymyć chlorem tak maszynkę czy suszarkę do włosów raczej nie za bardzo idzie umyć... Aż tak zdesperowana nie jestem :P
W swojej naiwności już nawet pochłaniacz wilgoci kupiłam, ale może jakby z 20 postawił w łazience to i by zrobiło różnicę. Jeden nic nie robi.
I bądź tu człowieku zdrowy w takich okolicznościach przyrody. Nienawidzę tej wszechobecnej wilgoci!
Co jakiś czas włączamy ogrzewanie na chwilę, mimo że termoetr 20 czy nawet 21 stopni pokazuje, bo to trochę pomaga osuszyć powietrze i człowiek lepiej się czuje, ale i tak beznadzieja... Bardzo pragnę i bardzo potrzebuję słonecznej i suchej pogody przez kilka tygodni bez przerwy, ale się nie zanosi na razie. Buuuu!
krasanka natrawka (bloedcicade) |
Małżonek w tym tygodniu siedział na chorobowym, bo robota wykończyła go zarówno fizycznie jak i psychicznie. Z czego to drugie nawet gorzej. Szefostwo przechodzi samego siebie w prostackich, debilnych zachowaniach urągającym wszelakim zasadom i normom społecznym, o kulturze już nawet nie wspominając... Małżonek teraz żałuje, że nie odszedł jakiś czas temu, gdy z taką myślą już zasypiał i z taką się budził, gdy zaczął szukać innej pracy i kilka interesujących ofert miał, ale nie... dał się debilowi naiwnie przekabacić, poleciał na obiecanki-cacanki, a teraz se w brodę pluje... Może teraz już lepiej to rozegra... Do trzech razy sztuka, bo nosił wilk razy kilka, dopóki mu się ucho nie urwało…
Póki co we wtorek poszedł do lekarki i poprosił o zwolnienie do końca tygodnia na poprawę zdrowia psychicznego i fizycznego. Siedzi w domu i się wkurza na to, że nie ma słońca, bo odpoczywanie w ogródku szybsze efekty by przyniosło niż w zagrzybionym ponurym salonie. Próbował kijem chmury rozganiać i dmuchać na niebo, ale nic nie wskórał... Siedzi więc na kanapie i czyta książki, internety i rozkminia nad życiem...
Ja chodzę codziennie na staż. Koleżanka się pochorowała. Ciągała jakieś meble po domu i kręgosłup jej teraz posłuszeństwa odmawia, ale to baba-harpagan i mimo że lekarz zalecił jej 2 tygodnie siedzenia w domu, ta przyszła do roboty we wtorek. Całe dnie jednak skarżyła się na ból... W końcu wczoraj otrzymałam od niej i szefowej jednocześnie wiadomości, że koleżanka jednak idzie na chorobowe i że ktoś ją zastąpi...
Z racji tego, że koleżanka niedomagała, na mnie spadło środowe sprzątanie. Posprzątałam porządnie dwa pomieszczenia oraz kibelki, na więcej zabrakło mi czasu. Mimo to i tak mnie to wykończyło. Kurde, słabiak jestem ciągle. Sprzątałam intensywnie około 3 godziny, a wcześniej zorganizowałam zajęcia dla dzieci i to było za dużo, choć z pozoru mały pikuś. Do teraz jestem zmęczona.
Zajęcia mi się znowu udały. Tym razem bawiłam się w Szalonego Profesora. Założyłam perukę i śmieszne okulary z nosem i wąsami, co dzieci ubawiło, ale - żeby było sprawiedliwie - dla dzieci również przygotowałam 2 podobne kudłate kolorowe peruki, fartuchy i okulary. Kto chciał być asystentem Szalonego Profesora, musiał zakładać te przebrania, nie ma zmiłuj.
Dzieci na początku były średnio przekonane do przebieranek, bo to było coś innego niż zwykle i chyba się bały wyśmiania przez kolegów, ale jak jednemu nic się nie stało i mógł robić te wszystkie fajne rzeczy, po chwili już się kłócili, kto będzie asystentem, a starsi chłopcy nawet makarenę zaczeli tańczyć w tych strojach.
Eksperymenty bez wątpienia wszystkim się podobały. Po pierwsze mówili, że fajne, po drugie było widać zainteresowanie i skupienie, a jeden starszak poprosił o listę skłądników eksperymentu "lava lamp", no i w końcu po trzecie w pewnym momencie przyszła z dołu ze żłobka koleżanka-wychowaczyni, która tu wcześniej pracowała i którą wszyscy lubią i do której zawsze wszyscy biegną, by się przytulić i coś zabawnego powiedzieć, nawet jak akurat są zajęcia, a tym razem zawołali tylko od naszego stołu - O pani Zosia* (imię wymyślone) - pomachali jej, ale natychmiast wrócili do tego, co działo się na stole. Ha!
lava lamp z oleju, sody, octu i barwników |
tęcza na mleku |
Koleżanka-zastępczyni miłą kobietą się okazała. Przyjechała na to nagłe zastępstwo z wioski oddalonej ponad 20 km autobusem z przesiadkami, bo też nie ma samochodu. Tak oto poznaję pewne tajniki pracy tej sieci świetlic… Czyli danego dnia można otrzymać nagle zastępstwo nie tylko w sąsiedniej gminie, ale i w innej części prowincji. Nieźle.
Nie wiem jeszcze, z kim pracować będę po niedzieli ani jak długo będzie koleżanka chorować… Z jednej strony interesujące, bo poznaję nowych ludzi i podglądam, jak pracują, dzięki czemu czegoś nowego mogę się nauczyć. Z drugiej to ja jednak mam już dosyć wrażeń i niespodzianek na ten rok szkolny i z chęcią bym sobie w spokoju wydeptaną ścieżką podreptała w stronę wakacji…
W czwartek miałam zaplanowaną wizytę u kardiologa w mieście. Młoda postanowiła się ze mną zabrać do miasta. Już założyłyśmy kurtki i wyjęłyśmy z kosza kaski, gdy zadzwonił mój telefon. Pani poinformowała, że wizyta odwołana, bo internetu nie mają…?! …czy coś w ten deseń i podała mi nowy termin za 2 tygodnie... Tydzień bez niespodzianek to tydzień stracony.
Najstarsza ma też zaplanowaną wizytę u kardiologa na kolejny tydzień, tyle że w innym miejscu. Mam nadzieję, że chociaż jej się powiedzie.
Skoro jednak już był plan wyjście z domu, to wyszłyśmy i pojechałyśmy w stronę miasta z myślą, że pojedziemy do obuwniczego, bo niektóre nasze wygodne buty codzienne właśnie się z koszem przywitały po porządkach na półce.
W drodze przypomniało mi się, że na przedmieściach Dendermonde odbywa się wyprzedaż stokowa ubrań sportowych i tam zajechałyśmy... Kurde, ostatnio byłam na tej imprezie kilka lat temu i zapomniałam, jaki to pieronacki hangar jest. Ponad 3 godziny zajęło nam przejście tego i obejrzenie towaru... Ja kupiłam 2 pary Skechersów: fioletowe sneakersy za niecałe 40€ i sandały za 25€, a Młoda męskie File za 3 dyszki. Do tego skarpety piłkarskie dla Młodego, odzież przeciwdeszczową i kilka markowych koszulek po parę euro. Młoda nie ma łatwo z butami, bo nosi rozmiar coś koło 41-42, a do tego musi mieć miękką podeszwę. Ja też muszę mieć miękko i elastycznie pod stopiszczami. Inaczej daleko raczej nie zajdę. Skechersy są wygodne zazwyczaj i w miarę tanie, szczególnie na takich czy innych wyprzedażach. Tyle że rozmiary to czasem dosyć dziwne mają i nie raz 20 różnych przymierzę, a żaden na mnie nie pasuje. Gdyby kardiolog przyjmował normalnie, nie straciłabym tyle forsy w jeden dzień, kurde!
Potem pojechałyśmy dalej po pizzę do Pizza Hut, bo nikomu się nie chciało przy garach stać.
Dziś odwiedziłam masowe wyprzedaże z Najstarszą, gdzie ta zostawiła ponad 200€, ale kupiła sobie plecak z Kiplinga za 45€, Conversy za 30€ i jakieś niebieskie trampki za 25€ oraz kurtkę przeciwdeszczową, 2 bluzy, spódniczkę plisowaną, szorty, dresy i zestaw skiepów. Niektóre rzeczy z 65€ na piątaka czy dyszkę przecenione. Bomba!
Dobrze tak raz na rok zrobić sobie większe fajne zakupy odzieżowe. Wszystkie trzy jesteśmy zadowolone z naszych łowów. Niemniej jednak limit moich prezentów urodzinowych na ten rok chyba już niniejszym należy uznać za wyczerpany.
Młody ma przeczytać książkę na egzaminy. Tu nie ma lektur obowiązkowych, jak w Pl, ale czasem zadają czytanie. W przypadku Młodego jest to po prostu dowolna książka na dowolny temat. Zwykle trzeba wcześniej nauczycielce podać tytuł, by sama zdążyła przeczytać na czas. Tym razem Młody sam sobie wybrał książkę w bibliotece i muszę rzec, że dobrą książkę wybrał. Tim Bowler - Vergelding (odwet). Znowu razem sobie czytamy na głos (po rozdziale się zmieniając) i na pierwszy rzut przeczytaliśmy 50 stron, bo Młody nie mógł odłożyć, gdyż zbyt ciekawa była. Zaczyna się od tego, że rodzinka z dwójką nastolatków sprowadza się na zadupie, gdzie kupują stary hotel... Obok jest mroczny las, gdzie dziewczyna znajduje zwłoki, które potem znikają... Potem poznajemy co raz to nowych dziwnych i podejrzanych mieszkańców wioski... Książka zaciekawia do pierwszej strony i nie chce się jej odkładać. Młody uważa ponadto, że jest trochę straszna, co go jeszcze bardziej zachęca do czytania.
Poza lekturami w szkole Młodego są godziny czytania książek. Wtedy uczniowie mają przynosić ze sobą książkę do szkoły i wszyscy czytają sobie. Nauczyciel chodzi po klasie i podgląda, co kto czyta, ale nie przeszkadza. Młody lubi te momenty i zawsze z chęcią zabiera jakąś książkę do tornistra. Na egzaminy też wszyscy powinni przynosić coś do czytania, bo gdy ktoś skończy pisać, musi czekać aż minie czas przeznaczony na egzamin i wtedy może wyjąć lekturę i czytać sobie. Nie ważne, czy to powieść, książka popularno-naukowa czy komiks. Moim zdaniem jest to bardzo dobry pomysł na zachęcenie młodzieży do sięgania po książkę. Nie zrobi to pewnie od razu z nikogo wielkiego czytelnika, ale zapewne pokaże, że w wolnym czasie można czasem sięgnąć po książkę zamiast telefonu czy komputera i że książka nie gryzie.
Młody lubi nauczycielkę od niderlandzkiego choć sam niderlandzki to już ta średnio na jeża. Pani prowadzi profil książkowy na insta, co na pewno nie jest bez znaczenia, no i ogólnie jest fajna.
Młody ma dobry kontakt z większością nauczycieli. Jeden z nich - jak już wspominałam - należy do znanego zespołu metalowego, Drugi ma garaż samochodowy i Młody już nawet raz ojcu załatwił tam naprawę drobnej usterki w naszym aucie, a przy okazji mógł się przekonać, że to fajny wesoły nauczyciel.
Ja sama czytam teraz w elektroniczną książkę poleconą mi przez moją nauczycielkę.
Jest to pozycja na temat metody wychowaczej dr Thomasa Gordona, którą w dużej mierze pokrywa się w moją prywatną metodą wychowaczą i dlatego jest dla mnie wielce interesująca. Przeczytałam już kilka uwag, pomysłów na rozmowy z dziećmi, które zamierzam wypróbować w praktyce na obcych dzieciach, bo idę już od dawna w tym kierunku zupełnie intuicyjnie, ale ta lektura umożliwia mi dostrzeżenie pewnych aspektów i nadaje właściwszy kierunek. Mieliśmy o tym też na lekcji, ale to było tak po łebkach, a mnie interesuje ten temat o wiele bardziej.
Poza kwestią edukacyjno-informacyjną, książka stanowi dla mnie źródło przydatnego w mojej pracy słownictwa, które czytawszy takie książki sobie utrwalam i lepiej poznaję.
Świnie chyba pozbyły się robali, bo Lady zaczyna powoli dupsko na nowo obrastać. króLove’j guz na brzuchu jest coraz większy. W zeszłą sobotę postanowiłyśmy ją znowu pokazać wetce z myślą, że może trzeba ją uśpić… Ta obejrzała Love i oświadczyła, że skoro Nasza Mała Piękna KróLova normalnie je, biega i nie wygląda na chorą, to nie ma się tym co przejmować. Powiedziała, że możemy popytać ich znajomych, którzy specjalizują się w egzotykach, o ewentualną operację i podała namiary na klinikę tych zaprzyjaźnionych wetów z okolic Dendermonde, ale ona uważa że dla pięcioletniej świnki operacja może być zabójcza. Świnki podobno często sama narkoza zabija, więc w tym przypadku jest ogromne ryzyko… Nie wiem, czy w ogóle pojedziemy na konsultację, bo to około 20 km, a dla świń to ogromny stres. Już te 5 km całą drogę czułam przez materiałowy transporter i grube „łóżeczko” jak Love się trzęsie ze strachu. Nie ma chyba co ryzykować i jej męczyć. Skoro wetka uważa że jest dobrze mimo ogromnego guza, to może ma rację i zwyczajnie trzeba pozwolić naturze działać… Trudne są takie sytuacje i niezmiernie dla nas stresujące, bo nie wiadomo, co robić i jakie rozwiązanie z kilku złych wybrać.
Co ciekawe jest, nasza wetka nie wzięła nic za tę wizytę, co jej się chwali.
Ostatnio wracając od swojej lekarki po zastrzyku natargałam Pięknym Świniom gałęzi leszczyny. O, jak wpitalały! Nagrałam ten moment dla potomności i radości własnej…
W tym tygodniu w Ogrodzie Heńka pojawił się nowy obywatel. Zauważyłam go, gdy zbierał Heńkowe pióra pewnie na gniazdo. Niektóre były większe od niego, bo taki ci to byczy ptak. Mniejsze toto od wróbla. Aplikacja mówi, że to Tjiftjaf, czyli po naszemu albo piecuszek albo pierwiosnek. Wszystkie nazwy mi się podobają. Na razie mam jedno kiepskie zdjęcie, bo to ruchliwy dosyć trzpiot, ale widać z grubsza jak wygląda.
tjiftjaf |
Na chwilę obecną lista Heńkowych gości prezentuje się następująco:
Mały Tiki zwany potocznie rudzikiem, 2 gatunki sikorek, wróble, kosy, pokrzywnice, synogarlice, columby, kawki i TJIFTJAF. Jak na mikroogródek to całkiem niezły kram.
Sunny tymczasem wysiaduje jajuszka. Siedzi uparcie i sama nie schodzi z gniazda. Wyjmuję ją rano i popołudniu, by coś zjadła, napiła się i rozprostowała nóżki. Jest puszysta, cieplutka i pachnie miło kurczakiem. Lubię ją przytulać do twarzy, gdy ją wysadzam z gniazda. Heniek zaraz się wokół niej kręci zalotnie, bo głuptas nie za bardzo kuma, że to nie pora na amory. Czasem trzeba stać przy niej, by jej nie przeszkadzał w posiłku. Ona szybko pije i szybko je, by czym prędzej wrócić na jajka. Prześwietlałam je telefonem i wygląda na to, że zalężone. Czy życie w nich pulsuje, sprawdzimy za parę dni. Mamy jednak nadzieję, że Sunny dobrze wysiaduje i że wie, iż jajka trzeba obracać, by były z wszystkich stron dobrze ogrzane, no i że w końcu zostaną z Heńkiem rodzicami.
Henio jest teraz jednak bardzo samotny. Często siedzi pod krzakami i nawet czasem go szukamy, bo nigdzie go nie widać…
Heniek Złotopióry samotny na grzędzie ogrodowej |
Jeszcze raz Piękne Świnie. Podwieczorek trawiasty i kolacja warzywna.
Migotka, Lady, Boba i ich Mała KróLova |
jakiś motyl słabego zdrowia |
taki byk w szopie pilnuje worka z ziemią do kwiatków |
nasza pokrzywnica |