25 maja 2024

Majowa pora deszczowa…

 Wycieczka wycieczką, ale życie toczy się swoim torem i zapisuje kolejne karty.

Pogoda nas nie rozpieszcza. Rzekłabym nawet, że coraz bardziej jest wkurzająca. Pada, pada, pada i końca opadów nie widać. Czasem budzi nas bezchmurne słoneczne niebo, a wtedy szybko zdejmuję pościel, nastawiam pralkę, sortuję brudne ubrania przygotowując całą serię prań, ale zanim pierwsze pralka wykręci, już na zewnątrz robi się ciemno i zaczyna padać... Czasem pada większość dnia, a słońce tylko na parę minut wychodzi. Czasem pada od rana do nocy. Czasem wytrzyma słoneczność przez cały dzień, by na wieczór lunąć... I tak jest o wielu tygodni, praktycznie od początku tego roku z drobnymi przerwami. Szaro, buro i ponuro, a jeszcze ochłodzenie zapowiadają... Buuu!

wyka

To jest niestety typowo belgijska pogoda. Takie były pierwsze lata naszego pobytu w Belgii.

 Ostatnie lata były słoneczniejsze i suchsze. Nawet za suche niekiedy. Teraz znowu jest "normalnie", ale ja nie lubię tej pogody. Najgorsza jest ta ogólna wszechobecna wilgoć. W domu wszystko jest wilgotne cały czas, nic nie schnie, wszystko szybko pleśnieje i śmierdzi. Ręczniki po jednokrotnym użyciu najlepiej od razu prać, bo inaczej po kilku godzinach cuchną... Nooo, wyprane schną na sznurze trzy dni i nadal są wilgotne, a czasem trzeba wrzucać ponownie do pralki, bo stęchną zamiast wyschnąć... Najlepiej jest zapomnieć albo z lenistwa nie zebrać ubrań spod werandy wieczorem, gdy za dnia była ładna pogoda i wyschły dobrze albo prawie... Gdy zostawić je tam na noc, to rano są mokrzejsze niż po wyjęciu z pralki... 

Pamiętam, jak kiedyś na początku podbytu w Belgii wyniosłam swoim polskim zwyczajem pościel do ogrodu, by się przewietrzyła, bo ładna słoneczna pogoda była... Zbierając to wieczorem z krzeseł i sznura z przykrością stwierdziłam, że pościel jest wilgotna i śmierdząca. Tylko ostatnie lata, gdy upały były, wilgotność powietrza trochę spadła i można było wietrzyć pościel a nawet suszyć na sznurze wypraną kołdrę i poduszki z właściwym suszeniu rezultatem. 

Ubrania w szafie są wilgotne i śmierdzące. Jak najdzie mnie założyć coś, czego nie nosiłam kilka tygodni, to lepiej to najpierw przeprać... No chyba, że w szafie na piętrze leżało czy wisiało, to jeszcze w porządku. Wszystko, co na parterze jest wilgotne i zagrzybione.

Chleb po 2 dniach zaczyna pleśnieć. Ciastka trzeba zjadać od razu po otworzeniu paczki albo w jakimś szczelnym pudełku umieszczać, bo inaczej na drugi dzień są mokre i się rozpadają z wilgoci, no i w smaku są obrzydliwe, co poniekąd usprawiedliwia pakowanie ciastek po jednej czy dwie sztuki, a dopiero to w większe paczki.

Grzyb na ścianach w tym roku taki wybujały, że grzybową można gotować codziennie. 

Wszystko, co w łazience leży, śmierdzi i jest zagrzybione - szczotki do włosów, depilator, dywaniki, czyste ręczniki na półce, kosmetyki, wtyczki od szczoteczek do zębów.... no wszędzie jedna pleśń. OHYDA! O ile prysznic można wymyć chlorem tak maszynkę czy suszarkę do włosów raczej nie za bardzo idzie umyć... Aż tak zdesperowana nie jestem :P

W swojej naiwności już nawet pochłaniacz wilgoci kupiłam, ale może jakby z 20 postawił w łazience to i by zrobiło różnicę. Jeden nic nie robi.

I bądź tu człowieku zdrowy w takich okolicznościach przyrody. Nienawidzę tej wszechobecnej wilgoci!

Co jakiś czas włączamy ogrzewanie na chwilę, mimo że termoetr 20 czy nawet 21 stopni pokazuje, bo to trochę pomaga osuszyć powietrze i człowiek lepiej się czuje, ale i tak beznadzieja... Bardzo pragnę i bardzo potrzebuję słonecznej i suchej pogody przez kilka tygodni bez przerwy, ale się nie zanosi na razie. Buuuu!

krasanka natrawka (bloedcicade)

Małżonek w tym tygodniu siedział na chorobowym, bo robota wykończyła go zarówno fizycznie jak i psychicznie. Z czego to drugie nawet gorzej. Szefostwo przechodzi samego siebie w prostackich, debilnych zachowaniach urągającym wszelakim zasadom i normom społecznym, o kulturze już nawet nie wspominając... Małżonek teraz żałuje, że nie odszedł jakiś czas temu, gdy z taką myślą już zasypiał i z taką się budził, gdy zaczął szukać innej pracy i kilka interesujących ofert miał, ale nie... dał się debilowi naiwnie przekabacić, poleciał na obiecanki-cacanki, a teraz se w brodę pluje... Może teraz już lepiej to rozegra... Do trzech razy sztuka, bo nosił wilk razy kilka, dopóki mu się ucho nie urwało…

Póki co we wtorek poszedł do lekarki i poprosił o zwolnienie do końca tygodnia na poprawę zdrowia psychicznego i fizycznego. Siedzi w domu i się wkurza na to, że nie ma słońca, bo odpoczywanie w ogródku szybsze efekty by przyniosło niż w zagrzybionym ponurym salonie. Próbował kijem chmury rozganiać i dmuchać na niebo, ale nic nie wskórał... Siedzi więc na kanapie i czyta książki, internety i rozkminia nad życiem...  



Ja chodzę codziennie na staż. Koleżanka się pochorowała. Ciągała jakieś meble po domu i kręgosłup jej teraz posłuszeństwa odmawia, ale to baba-harpagan i mimo że lekarz zalecił jej 2 tygodnie siedzenia w domu, ta przyszła do roboty we wtorek. Całe dnie jednak skarżyła się na ból... W końcu wczoraj otrzymałam od niej i szefowej jednocześnie wiadomości, że koleżanka jednak idzie na chorobowe i że ktoś ją zastąpi...

Z racji tego, że koleżanka niedomagała, na mnie spadło środowe sprzątanie. Posprzątałam porządnie dwa pomieszczenia oraz kibelki, na więcej zabrakło mi czasu. Mimo to i tak mnie to wykończyło. Kurde, słabiak jestem ciągle. Sprzątałam intensywnie około 3 godziny, a wcześniej zorganizowałam zajęcia dla dzieci i to było za dużo, choć z pozoru mały pikuś. Do teraz jestem zmęczona.

Zajęcia mi się znowu udały. Tym razem bawiłam się w Szalonego Profesora. Założyłam perukę i śmieszne okulary z nosem i wąsami, co dzieci ubawiło, ale - żeby było sprawiedliwie -  dla dzieci również przygotowałam 2 podobne kudłate kolorowe peruki, fartuchy  i okulary. Kto chciał być asystentem Szalonego Profesora, musiał zakładać te przebrania, nie ma zmiłuj.

Dzieci na początku były średnio przekonane do przebieranek, bo to było coś innego niż zwykle i chyba się bały wyśmiania przez kolegów, ale jak jednemu nic się nie stało i mógł robić te wszystkie fajne rzeczy, po chwili już się kłócili, kto będzie asystentem, a starsi chłopcy nawet makarenę zaczeli tańczyć w tych strojach. 

Eksperymenty bez wątpienia wszystkim się podobały. Po pierwsze mówili, że fajne, po drugie było widać zainteresowanie i skupienie, a jeden starszak poprosił o listę skłądników eksperymentu "lava lamp", no i w końcu po trzecie w pewnym momencie przyszła z dołu ze żłobka koleżanka-wychowaczyni, która tu wcześniej pracowała i którą wszyscy lubią i do której zawsze wszyscy biegną, by się przytulić i coś zabawnego powiedzieć, nawet jak akurat są zajęcia, a tym razem zawołali tylko od naszego stołu - O pani Zosia* (imię wymyślone) - pomachali jej, ale natychmiast wrócili do tego, co działo się na stole. Ha!


lava lamp z oleju, sody, octu i barwników

tęcza na mleku

Koleżanka-zastępczyni miłą kobietą się okazała. Przyjechała na to nagłe zastępstwo z wioski oddalonej ponad 20 km autobusem z przesiadkami, bo też nie ma samochodu. Tak oto poznaję pewne tajniki pracy tej sieci świetlic… Czyli danego dnia można otrzymać nagle zastępstwo nie tylko w sąsiedniej gminie, ale i w innej części prowincji. Nieźle. 

 Nie wiem jeszcze, z kim pracować będę po niedzieli ani jak długo będzie koleżanka chorować… Z jednej strony interesujące, bo poznaję nowych ludzi i podglądam, jak pracują, dzięki czemu czegoś nowego mogę się nauczyć. Z drugiej to ja jednak mam już dosyć wrażeń i niespodzianek na ten rok szkolny i z chęcią bym sobie w spokoju wydeptaną ścieżką podreptała w stronę wakacji… 


W czwartek miałam zaplanowaną wizytę u kardiologa w mieście. Młoda postanowiła się ze mną zabrać do miasta. Już założyłyśmy kurtki i wyjęłyśmy z kosza kaski, gdy zadzwonił mój telefon. Pani poinformowała, że wizyta odwołana, bo internetu nie mają…?! …czy coś w ten deseń i podała mi nowy termin za 2 tygodnie... Tydzień bez niespodzianek to tydzień stracony.

Najstarsza ma też zaplanowaną wizytę u kardiologa na kolejny tydzień, tyle że w innym miejscu. Mam nadzieję, że chociaż jej się powiedzie.

Skoro jednak już był plan wyjście z domu, to wyszłyśmy i pojechałyśmy w stronę miasta z myślą, że pojedziemy do obuwniczego, bo niektóre nasze wygodne buty codzienne właśnie się z koszem przywitały po porządkach na półce.

 W drodze przypomniało mi się, że na przedmieściach Dendermonde odbywa się wyprzedaż stokowa ubrań sportowych i tam zajechałyśmy... Kurde, ostatnio byłam na tej imprezie kilka lat temu i zapomniałam, jaki to pieronacki hangar jest. Ponad 3 godziny zajęło nam przejście tego i obejrzenie towaru... Ja kupiłam 2 pary Skechersów: fioletowe sneakersy za niecałe 40€ i sandały za 25€, a Młoda męskie File za 3 dyszki. Do tego skarpety piłkarskie dla Młodego, odzież przeciwdeszczową i kilka markowych koszulek po parę euro. Młoda nie ma łatwo z butami, bo nosi rozmiar coś koło 41-42, a do tego musi mieć miękką podeszwę. Ja też muszę mieć miękko i elastycznie pod stopiszczami. Inaczej daleko raczej nie zajdę. Skechersy są wygodne zazwyczaj i w miarę tanie, szczególnie na takich czy innych wyprzedażach. Tyle że rozmiary to czasem dosyć dziwne mają i nie raz 20 różnych przymierzę, a żaden na mnie nie pasuje. Gdyby kardiolog przyjmował normalnie, nie straciłabym tyle forsy w jeden dzień, kurde! 

Potem pojechałyśmy dalej po pizzę do Pizza Hut, bo nikomu się nie chciało przy garach stać.

Dziś odwiedziłam masowe wyprzedaże z Najstarszą, gdzie ta zostawiła ponad 200€, ale kupiła sobie plecak z Kiplinga za 45€, Conversy za 30€ i jakieś niebieskie trampki za 25€ oraz kurtkę przeciwdeszczową, 2 bluzy, spódniczkę plisowaną, szorty, dresy i zestaw skiepów. Niektóre rzeczy z 65€ na piątaka czy dyszkę przecenione. Bomba!

Dobrze tak raz na rok zrobić sobie większe fajne zakupy odzieżowe. Wszystkie trzy jesteśmy zadowolone z naszych łowów. Niemniej jednak limit moich prezentów urodzinowych na ten rok chyba już niniejszym należy uznać za wyczerpany. 


 

Młody ma przeczytać książkę na egzaminy. Tu nie ma lektur obowiązkowych, jak w Pl, ale czasem zadają czytanie. W przypadku Młodego jest to po prostu dowolna książka na dowolny temat. Zwykle trzeba wcześniej nauczycielce podać tytuł, by sama zdążyła przeczytać na czas. Tym razem Młody sam sobie wybrał książkę w bibliotece i muszę rzec, że dobrą książkę wybrał. Tim Bowler - Vergelding (odwet).  Znowu razem sobie czytamy na głos (po rozdziale się zmieniając) i na pierwszy rzut przeczytaliśmy 50 stron, bo Młody nie mógł odłożyć, gdyż zbyt ciekawa była. Zaczyna się od tego, że rodzinka z dwójką nastolatków sprowadza się na zadupie, gdzie kupują stary hotel... Obok jest mroczny las, gdzie dziewczyna znajduje zwłoki, które potem znikają... Potem poznajemy co raz to nowych dziwnych i podejrzanych mieszkańców wioski... Książka zaciekawia do pierwszej strony i nie chce się jej odkładać. Młody uważa ponadto, że jest trochę straszna, co go jeszcze bardziej zachęca do czytania.

Poza lekturami w szkole Młodego są godziny czytania książek. Wtedy uczniowie mają przynosić ze sobą książkę do szkoły i wszyscy czytają sobie. Nauczyciel chodzi po klasie i podgląda, co kto czyta, ale nie przeszkadza. Młody lubi te momenty i zawsze z chęcią zabiera jakąś książkę do tornistra. Na egzaminy też wszyscy powinni przynosić coś do czytania, bo gdy ktoś skończy pisać, musi czekać aż minie czas przeznaczony na egzamin i wtedy może wyjąć lekturę i czytać sobie. Nie ważne, czy to powieść, książka popularno-naukowa czy komiks. Moim zdaniem jest to bardzo dobry pomysł na zachęcenie młodzieży do sięgania po książkę. Nie zrobi to pewnie od razu z nikogo wielkiego czytelnika, ale zapewne pokaże, że w wolnym czasie można czasem sięgnąć po książkę zamiast telefonu czy komputera i że książka nie gryzie.

Młody lubi nauczycielkę od niderlandzkiego choć sam niderlandzki to już ta średnio na jeża. Pani prowadzi profil książkowy na insta, co na pewno nie jest bez znaczenia, no i ogólnie jest fajna.

Młody ma dobry kontakt z większością nauczycieli. Jeden z nich - jak już wspominałam - należy do znanego zespołu metalowego, Drugi ma garaż samochodowy i Młody już nawet raz ojcu załatwił tam naprawę drobnej usterki w naszym aucie, a przy okazji mógł się przekonać, że to fajny wesoły nauczyciel.


Ja sama czytam teraz w elektroniczną książkę poleconą mi przez moją nauczycielkę. 

Jest to pozycja na temat metody wychowaczej dr Thomasa Gordona, którą w dużej mierze pokrywa się w moją prywatną metodą wychowaczą i dlatego jest dla mnie wielce interesująca. Przeczytałam już kilka uwag, pomysłów na rozmowy z dziećmi, które zamierzam wypróbować w praktyce na obcych dzieciach, bo idę już od dawna w tym kierunku zupełnie intuicyjnie, ale ta lektura umożliwia mi dostrzeżenie pewnych aspektów i nadaje właściwszy kierunek.  Mieliśmy o tym też na lekcji, ale to było tak po łebkach, a mnie interesuje ten temat o wiele bardziej. 

Poza kwestią edukacyjno-informacyjną, książka stanowi dla mnie źródło przydatnego w mojej pracy słownictwa, które czytawszy takie książki sobie utrwalam i lepiej poznaję.

  

Świnie chyba pozbyły się robali, bo Lady zaczyna powoli dupsko na nowo obrastać. króLove’j guz na brzuchu jest coraz większy. W zeszłą sobotę postanowiłyśmy ją znowu pokazać wetce z myślą, że może trzeba ją uśpić… Ta obejrzała Love i oświadczyła, że skoro Nasza Mała Piękna KróLova normalnie je, biega i nie wygląda na chorą, to nie ma się tym co przejmować. Powiedziała, że możemy popytać ich znajomych, którzy specjalizują się w egzotykach, o ewentualną operację i podała namiary na klinikę tych zaprzyjaźnionych wetów z okolic Dendermonde, ale ona uważa że dla pięcioletniej świnki operacja może być zabójcza. Świnki podobno często sama narkoza zabija, więc w tym  przypadku jest ogromne ryzyko… Nie wiem, czy w ogóle pojedziemy na konsultację, bo to około 20 km, a dla świń to ogromny stres. Już te 5 km całą drogę czułam przez materiałowy transporter i grube „łóżeczko” jak Love się trzęsie ze strachu. Nie ma chyba co ryzykować i jej męczyć. Skoro wetka uważa że jest dobrze mimo ogromnego guza, to może ma rację i zwyczajnie trzeba pozwolić naturze działać… Trudne są takie sytuacje i niezmiernie dla nas stresujące, bo nie wiadomo, co robić i jakie rozwiązanie z kilku złych wybrać.

Co ciekawe jest, nasza wetka nie wzięła nic za tę wizytę, co jej się chwali.

Ostatnio wracając od swojej lekarki po zastrzyku natargałam Pięknym Świniom gałęzi leszczyny. O, jak wpitalały! Nagrałam ten moment dla potomności i radości własnej…



W tym tygodniu w Ogrodzie Heńka pojawił się nowy obywatel. Zauważyłam go, gdy zbierał Heńkowe pióra pewnie na gniazdo. Niektóre były większe od niego, bo taki ci to byczy ptak. Mniejsze toto od wróbla. Aplikacja mówi, że to Tjiftjaf, czyli po naszemu albo piecuszek albo pierwiosnek. Wszystkie nazwy mi się podobają. Na razie mam jedno kiepskie zdjęcie, bo to ruchliwy dosyć trzpiot, ale widać z grubsza jak wygląda.

tjiftjaf

Na chwilę obecną lista Heńkowych gości prezentuje się następująco:

Mały Tiki zwany potocznie rudzikiem, 2 gatunki sikorek, wróble, kosy, pokrzywnice, synogarlice, columby, kawki i TJIFTJAF. Jak na mikroogródek to całkiem niezły kram.

Sunny tymczasem wysiaduje jajuszka. Siedzi uparcie i sama nie schodzi z gniazda. Wyjmuję ją rano i popołudniu, by coś zjadła, napiła się i rozprostowała nóżki. Jest puszysta, cieplutka i pachnie miło kurczakiem. Lubię ją przytulać do twarzy, gdy ją wysadzam z gniazda. Heniek zaraz się wokół niej kręci zalotnie, bo głuptas nie za bardzo kuma, że to nie pora na amory. Czasem trzeba stać przy niej, by jej nie przeszkadzał w posiłku. Ona szybko pije i szybko je, by czym prędzej wrócić na jajka. Prześwietlałam je telefonem i wygląda na to, że zalężone. Czy życie w nich pulsuje, sprawdzimy za parę dni. Mamy jednak nadzieję, że Sunny dobrze wysiaduje i że wie, iż jajka trzeba obracać, by były z wszystkich stron dobrze ogrzane, no i że w końcu zostaną z Heńkiem rodzicami. 

Henio jest teraz jednak bardzo samotny. Często siedzi pod krzakami i nawet czasem go szukamy, bo nigdzie go nie widać… 

Heniek Złotopióry samotny na grzędzie ogrodowej


Jeszcze raz Piękne Świnie. Podwieczorek trawiasty i kolacja warzywna.


Migotka, Lady, Boba i ich Mała KróLova


jakiś motyl słabego zdrowia

taki byk w szopie pilnuje worka z ziemią do kwiatków

nasza pokrzywnica


23 maja 2024

Moje świętowanie urodzin cz2

Poprzedni wpis poświęcony był głównie tramwajom, które oglądaliśmy w Gent oraz ludziom, którzy nam w tym przeszkadzali. W tym streszczę ciąg dalszy mojej urodzinowej wycieczki. 

Po obejrzeniu parady oznajmiłam, że idę na wieżę, bo na dzwonnicy jeszcze nie byłam. 2 lata temu podczas świętowania w Gent zakończenia mojej chemio- i radioterapii polazłam na wieżę kościelną, gdzie  mało nie wyzionęłam ducha, bo był straszny upał, a ja byłam wycieńczona, ale i tak było warto. No ale obok jest druga wieża, na której nie byłam, a tak nie może być. Uwielbiam wieże i oglądanie świata z wysoka. Zawsze tak było. 

Zawsze też marzyłam by latać, by poleciec kiedyś balonem, samolotem, lotnią, by zostać pilotem, by zrobić kurs spadochroniarski, by skoczyć na bungy… Żadnego z tych marzeń nie udało się zrealizować i raczej marne szanse by się udało w przyszłości. No, może kiedyś balonem i samolotem uda się polecieć, ale na dzień dzisiejszy nie mam takiej możliwości. 

Na wieżę jednak mogę wleźć, to włażę! 

na tej tam wieży byłam poprzednio

Małżonek zgodził się pójść ze mną. Alternatywą było pójście na lody z Trójcą albo samemu czekać, no to poszedł ze mną. Mówi, że mu się podobało, więc dobrodusznie postanowiłam mu wierzyć…

 Najważniejsze, że mnie się podobało, bo to mój hajs, moje urodziny, mój pomysł, mój czas, więc to robię, co ja chcę…   nikt inny nie musi mi towarzyszyć, choć nie ukrywam, że milej jest jak masz najbliższych wokół, którzy podzielają twoje pasje, fantazje, pomysły. Szanuję jednak to, że się różnimy i nikogo nie zmuszam, by mnie naśladował. 

Dziwuję się jednak trochę, że Młodzieży nie ciekawi ani stara wysoka wieża pełna tajemnic, ani nie są żądni magicznego widoku, jaki się z takiej wieży roztacza, że woleli pójść po prostu na lody, bo ja w ich wieku miałam hopla na punkcie starych budowli i pięknych widoków. Takie chwile uświadamiają mi, że moje dzieci, mimo wielu do mnie podobieństw, nie są jednak moją młodszą kopią. One są inne, mają inne zainteresowania, inne talenty, pomysły, lubią inne niż ja rzeczy i innych niż ja dokonują wyborów. Szanuję to i cenię, bo dzięki tym różnicom jako grupa, jako rodzina jesteśmy o wiele bogatsi i silniejsi. Uzupełniamy się wzajemnie i możemy się wspierać i sobie pomagać. Razem możemy więcej. Razem wiemy więcej. Razem rozumiemy i umiemy więcej. 

I tutaj wszyscy dobrze się bawiliśmy, bo każdy mógł sam zdecydować, co chce robić w danej chwili i jak skorzysta z uroków tego pięknego miasta jakim jest Gandawa. 

Na wieżę (dzwonnicę - belfort) wjeżdża się windą. Schodzi się na nogach kręconymi, wąskimi schodami. Przygoda kosztuje bagatela 11€ od osoby (nie wiem, skąd ludzie biorą te ceny, choć rozumiem, że za to można takie  zabytki utrzymywać choćby w pewnej części). 

Potem poszliśmy razem na obiad. Młodzież dotarła do restauracji wcześniej i zajęła stolik na 5 osób. Zamówili sobie napoje i czekali, aż starzy zlezą z wieży i do nich dołączą. A my staliśmy sobie na wysokościach, patrzyliśmy w dół i mówiliśmy do siebie, jak to super jest mieć takie duże już dzieci. Jakie to miłe, że Cała Trójca idzie sobie razem w miasto i człowiek nie musi się o nie martwić, bo wie, że są razem, że jedno o drugie się troszczy, jedno drugiego pilnuje i że bez wątpienia wesoło razem czas spędzają, bo nawet jak jakieś niesnaski czy nieporozumienia się pojawią, to jedno drugie stara się zrozumieć i szybko potrafią problemy rozwiązać. Lubię być matką Naszej Trójcy Nieświętej.

W restauracji każdy zamówił, co innego i jak zwykle sobie wzajemnie podjadaliśmy. Młoda tylko innym nie podjadała, bo poza Nią wszyscy mieli mięso. Nie zamówiłam jednak ryby ani małży, bo wiem, że zapachu nie toleruje i nic by nie przełknęła. Podjadła mi za to deser, bo zamówiłam deser dnia którym było ciasto czekoladowo-kokosowe, a ona wzięła sobie sprawdzone moelleux (lava cake). Reszta nie brała  deseru, bo uznali, że im się nie zmieści… 

Po obiedzie nieśpiesznym krokiem podreptaliśmy z powrotem w stronę dworca. W jedną stronę było około 3 km i myśleliśmy sobie ze śmiechem, że "miastowi" (stan umysłu) by pewnie tramwajem musieli jechać, bo z obserwacji naszych wynika, że niektórzy ludzie w mieście to nawet kilometr potrafią autobusem czy metrem jechać, gdyż odległość taka nie do pokonania im się wydaje, na co my wsioki z kolei oczami przewracamy ;-)

Pamiętam zresztą, jak dawniej w PL mówiłam czasem miastowym znajomym, że do pracy chodzę 3 km na nogach i czasem jest ciężko jak muszę 30 książek nieść albo 3 torby zakupów dźwigać, a ci pukając się w czoło pytali dlaczego niby autobusem nie jeżdżę i nie chcieli mi uwierzyć, że ja do najbliższego przystanku też miałam prawie 3 km. Dla nich było to niemożliwe i to nie mogła być prawda. Albo tutaj jak raz niunia z jakiegoś urzędu z Brukseli na kontrolę przyjechała i w szoku była, że ona z przystanku musiała ponad kilometr na piechotę przejść i jak tak w ogóle można żyć. I jeszcze się zgubiła hahaha...

Ostatnio, jak Młode miały po jajka lęgowe jechać, to ta pani też się pytała przez messenger, jak one pociągiem chcą przyjechać, skoro ze stacji do niej jest 5 kilometrów. Odpisałam jej, że wysiądą w mieście i wypożyczą sobie rowery, bo stamtąd jest tylko 6 km, a to dla nich cały pikuś. Bo przecież nie mamy samochodów, a mieszkamy na zadupiu, skąd do najbliższego dworca kolejowego mamy 4km, do przystanku z którego tylko jeden autobus co godzinę odjeżdza, mamy ponad kilometr więc zwykle bardziej opłaca się 5-10km na rowerze pojechać, bo szybciej i taniej. 

Bardzo miło było tak razem spacerować. Rzadko nam się to zdarza. Od dawna się nie zdarzyło. Najczęściej ja jeżdżę z dziećmi pociągami i autobusami, a Małżonek już bardziej miastowy, że wszędzie autem jeździ. Bo ma auto. My nie mamy, to łazimy z buta albo pedałujemy. Nie raz już nawet podśmiechujki robię sobie z teorii Małżonka na jego teorię, że musimy mieć duże pięcioosobowe auto. Jakiś czas temu, gdy tak powiedział, zapytałam go, gdzie i kiedy ostatni raz byliśmy jego samochodem razem. Gdzie ja, czy którekolwiek z nas jechało z nim samochodem w ciągu ostatnich 3 lat? Ze 2 razy do Lidla, z 5 razy do lekarza, ze 3 razy do jakiegoś urzędu… Uśmiał się wtedy i przyznał mi rację. Dla mnie i DZiewczyn wszak czymś oczywistym jest, że do 5 km wszędzie idzie się na nogach albo jedzie rowerem, dalej jedzie autobusem lub pociągiem. I to już nawet nie, że musimy, bo podróżowanie pociągami jest spokojniejsze i ciekawsze.

Małżonek rzadko z nami podróżuje, bo twierdzi, że nie lubi pociągów i autobusów. Miło, że ten jeden raz zgodził się na tę formę podróżowania. Po ostatnich podwyżkach podróżowanie pociągiem nie należy do tanich rzeczy. Ba, coraz bardziej zaczyna to być droga fanaberia więc ja już rzadko gdzieś jeżdżę,gdyż zwyczajnie mnie na to nie stać….

Ta wycieczka kosztowała nas 40€, ale to weekend, czyli bilety za połowę ceny. W tygodniu trzeba by już 8 dych wybulić za tę trasę, a jechaliśmy tylko 30 km… Na coraz mniej zwyczajnych rzeczy człowieka stać niestety. Raz na jakiś czas można sobie pozwolić na wycieczkę, szczególnie ze specjalnej okazji, ale niestety dawno minęły te czasy, że Trójca jeździła za friko, bo tylko do 12 lat jeździ się u nas pociągami za darmochę, więc teraz i Młody musi już mieć bilet. Dobrze, że te młodzieżowe bilety wakacyjne jeszcze istnieją i że choć w tym czasie młodzież może korzystać z taniego pociągu…

W pociągu graliśmy w Dobble, nasze nowe odkrycie growe. Poznałam tę grę w świetlicy i bardzo mi się spodobała. Musiałam sobie kupić. To jeden z moich prezentów urodzinowych, które sama sobie kupiłam. Kolejnym jest książeczka z legendami belgijskimi na wesoło.

Do moich oficjalnych urodzin jeszcze parę dni więc pewnie jeszcze nie jeden prezent sobie zrobię haha.

A teraz jedziemy ze zdjęciami..



jakieś stare scyzoryki

jeszczeraz widok z góry



chcieliśmy pozwiedzać, ale była akurat jakaś komunia

kosćiół z poprzedniej fotki z zewnątrz 


stary smok z wieży (patrz foto poniżej)



inne ostre rzeczy

jeszcze strszy smok z wieży


muzeum dzwonów na wieży

zejście z wieży




moja szama - gulaszyk i frytki

mój deser

moje piwerko owocowe

daleko w tle nasza ulubiona restauracja Vaudeville

ekipa wyruszająca w drogę powrotną


rowery w pobliżu dworca

Młody czilujący bombę pod fontanną







więcej rowerów



ciupiemy w Dobble HP w pociągu


20 maja 2024

Stare tramwaje w Gandawie - nietypowe świętowanie urodzin cz1

UWAGA. Jeśli przyszedłeś pooglądać zdjęcia, SKROLUJ NA DÓŁ!


Zbliżają się moje urodziny i postanowiłam je uczcić po swojemu bez oglądania się na Resztę z Piątki. Któż bowiem lepsze urodziny ci może zorganizować, niźli ty sam?

No i tak ZARZĄDZIŁAM, 

że jedziemy WSZYSCY (chyba że ktoś nie chce) 

POCIĄGIEM (bo jazda autem z Małżonkiem generuje kupę niepotrzebnego stresu i chorobę lokomocyjną)

 do Gandawy 

na paradę tramwajów. 

Potem JA CHCĘ (inni jak uważają) wejść na dzwonnicę i popatrzeć na miasto z góry.

 Potem idziemy na obiad do MOJEJ ULUBIONEJ gandawskiej restauracji. 

Reszta albo jest ze mną albo przeciko mnie. 

Ostatnimi laty bowiem, jak czekałam na to, że ktoś coś to się często okazywało, że nikt nic i moje urodziny przechodziły niezauważone. Tak to jest, gdy jesteś w domu osobą odpowiedzialną za organizację imprez. Ja organizuję urodziny wszystkim, a mnie nie ma kto. W końcu zrozumiałam, że jak chcę mieć urodziny, to muszę je sobie zorganizować. Prezenty zresztą też sobie postanowiłam sama kupić w tym roku i nakupiłam se różnych książek (bo grunt to dobre wytłumaczenie wydawania pieniędzy na głupoty).

No i, panie, to był zajebisty dzień. Tramwaje były fajne, widok z góry fantastyczny, a obiad pyszny. Za wszystko zapłaciłam ze swojego wakacyjnego, bo przecież na wakacje i tak nigdzie nie pojadę, to choć jeden dzień przyjemności sobie zafundowałam. Resztę wakacyjnego pójdzie na pierwszą ratę aparatu orto Młodego. 

Na dworzec do najbliższego miasta pojechaliśmy autem. Dalej pociągiem z jedną przesiadką.

Do centrum z Dworca Gent-Sint-Pieters poszliśmy na piechotę przyglądając się miastu i dyskutując o poczynionych obserwacjach.

Po drodze mijaliśmy mnóstwo opuszczonych, brudnych, zaniedbanych kamienic, bo rzeczywistość znanych miast jest daleka od tego co zobaczycie na pocztówkach i przewodnikach. Nadmienić trzeba, że maszerowaliśmy głównymi ulicami, a w dalszych dzielnicach obraz jest często o wiele bardziej przygnębiający i szokujący. W każdym chyba mieście są bogate piękne dzielnice oraz dzielnie, gdzie lepiej nawet za dnia się nie zapuszczać. Z jednej strony są cudne zabytki, morza turystów, orzeźwiające fontanny, kolorowe kwiaty a z drugiej śmieci, brud, smród, ruina, bezdomni i żebracy oraz złoczyńcy.

Tej drugiej strony zwykle nie chce się oglądać ani drugiemu pokazywać, bo każdy woli żyć w kłamstwie i ułudzie, byle tylko nie widzieć, że zło czy bieda istnieje…

Ja dziś też głównie ładne rzeczy wam pokażę, bo to ma pozytywny urodzinowy wpis być.

O jednym tylko wspomnę, bo nerwa mnie taka tam brała na ludzką głupotę, że za kłaki chciałam wytargać i do dup nakopać.

Ludzie to jednak dosyć bezmózgie zwierzęta są i działa mi to strasznie na nerwy, bo ja bym chciała, by ludzie jednak mądrzejsi niż pierwszy lepszy gołąb czy szczur się okazywali, a tymczasem często jest odwrotnie.

Szczur przynajmniej jakiś instynkt przetrwania wykazuje i raczej unika niebezpieczeństw. Człowiek wprost przeciwnie, pcha się jak ćma do ognia… Bardziej mu więc do gołębia... który, jak wiadomo do najmądrzejszych ptaków nie należy...

Przyszliśmy do centrum sporo przed czasem i zajęliśmy sobie miejsce na zakręcie torów. Niewielu ludzi wtedy jeszcze było i dopiero zaczynali się schodzić… Po chwili za nami ustawili swoje plakaty Jehowi z nadzieją złapania w sieć sekty paru zagubionych naiwniaków. Ludzi przybywało szybko i koło nas zaczął się robić tłum. W końcu cała długość torów gęsto obstawiona była ludźmi wszelakich ras, kolorów skóry i języków, czemu towarzyszył wesoły gwar. Policja oraz organizatorzy przejeżdżali torami co raz autem, na piechotę i na rowerach, kontrolując, czy wszystko jest gotowe na bezpieczny przejazd tramwajów. Jednak nie wszystko da się kontrolować, a może zwyczajnie nie wszystko było dograne...

Co chwilę przez tłum przepychali się w poprzek rowerzyści i grupy turystów z przewodnikiem, bo impreza znajdowała się na ich trasie… W tych momentach zastanawialiśmy się, czy taki przeciętny mieszkaniec Gandawy oraz przeciętny gandawski przewodnik nie byli poinformowani o tym było nie było dosyć dużym wydarzeniu i czy nie mogli swoich poczynań jakoś dostosować do okoliczności. Nosz kurde, czy nie można wybrać się bylo do sklepu czy babci o innej godzinie albo wycieczki z Chin inną uliczką do tego samego miejsca poprowadzić? Czy koniecznie trzeba było przez tłum ludzi się przedzierać i przebiegać całą grupą z rowerami lub bez tuż przed tramwajem w popłochu? Nie rozumiem tego...

Najgorsi to jednak ci, którzy na tę paradę przyszli popatrzeć. Gdy tak staliśmy wszyscy wzdłuż torów (tam jest taka wyraźna metalowa linia, która pokazuje bezpieczną odległość od toru i na początku wszyscy stali za tą linią, jak nakazano) pomyślałam, że fajnie iż za wczasu przyszliśmy, bo mamy idealne miejsca z dobrym widokiem na tory w obie strony i dobrze będzie fotografować tramwaje. Fakt rozstawienia się tuż obok dwóch stacji telewizyjnych zdaje się to potwierdzać.

Niestety, gdy tylko dało się słyszeć dzwonek pierwszego tramwaju BYDŁO (zwane miło ludźmi myślącymi) wylazło na tory. Było obok nas mnóstwo normalnych, kulturalnych ludzi, którzy grzecznie trzymało się linii, ale niestety było też masę dzikiego bydła, które wyłaziło na tory, zasłaniając cały widok wszystkim pozostałym oraz - co nawet ważniejsze - stwarzając zagrożenie dla siebie samych i ludzi kierujących tramwajami. Przed każdym tramwajem biegł pracownik i wyganiał bydło za linię, tłumaczył, że to niebezpieczne, bo takiej ciężkiej maszyny nie da się zatrzymać ot tak jak taczki czy wózka dla lalek. Bydło jak to bydło nic sobie z tego jednak nie robiło. Nadal masowo przebiegali tuż przed kołami tramwaju, bo kurwa mogą. Najbardziej niedowierzałam swym oczom widząc dzieci w fotelikach tych rowerów czy wózkach albo dzieci wybiegające przed tramwaj za jakąś kuleczką, która im wypadła z rączki. Nie wiem jak wy, ale ja nie wyobrażam sobie nie trzymania małego dziecka za rękę stojąc przy torach, gdy pół metra odemnie przetacza się kilkutonowa maszyna. 

Byli też geniusze w samochodach, którzy jechali sobie autem wzdłuż torów pomiędzy tymi ludźmi i potem nagle jeb kierunkowskaz i pokazują gestami, by ludzie się rozstąpili, bo oni chcą skręcić w boczną uliczkę. Ludzie nie powinni się rozstępować. Powinna przyjechać policja i wypisać ze 2 tysiące mandatu a auto odholować w chujan. No ale to Belgia... wszystkim wszystko wolno. Takie przynajmniej odnoszę czasdm wrażenie.

Najsampierw zastanawialiśmy się, czemu ulica nie jest zamknięta… ? Jednak wracając do dworca, kiedy zabytki woziły ludzi jedną trasą, zauważyliśmy, że jakiś buc się zatrzymał przed barierką, odstawił ją na bok i pojechał, a za nim za chwilę następny widząc barierkę odstawioną i niczego się nie spodziewając wyjechał tuż przed tramwaj i cudem chyba tylko zdążył przejechać. Grupka fotografów stojąca na chodniku zaczęła krzyczeć, wymachiwać rękami i pukać się w czoło. Jeden pobiegł na drugą stronę ulicy i ze złością odstawił barierkę na miejsce… No sorry, ale niektórzy współcześni ludzie są zwyczajnie popierdoleni i kompletnie nieodpowiedzialni. Nie posiadają grama wyobraźni i nie zdają sobie sprawy z konsekwencji swoich głupich zachowań i zagrożeń, jakie sobie i innym stwarzają. No i stosownych kar brak. Niektórym bowiem to jednak pałowanie by się przydało...

Poza tym, impreza była bardzo pozytywna. Znowu, tak samo jak rok temu w Antwerpii, wszędzie roiło się od fotografów. 

Wielu ludzi przyszło z psami i te psy grzecznie siedziały albo leżały koła pana czy pańci. 

Widziałam jednego pana, który szedł na bosaka... 

Niektórzy przyodziali się w niecodzienne stroje… No dobra, „niecodzienne” to moja polska subiektywna opinia, ale w moich oczach u nas w Belgii całkiem sporo ubrań zasługuje na określenia typu: niecodzienne, ekstrawaganckie, szalone, dziwne, a jednak z tutejszej perspektywy kraju wielokulturowego  są przecież zwyczajnymi… Niemniej jednak fajnie zobaczyć pana w cylindrze i panią w długiej sukni z parasolką maszerujących tuż obok chłopaka w sportowych szortach i dziewczyny jadącej na elektrycznej hulajnodze w potarganych jeansach i pępkiem na wierzchu… Lubię to!

Fajnie też było widzieć te tramwajowe zabytki jeżdżące po mieście i zatrzymujące się na nowoczesnych przystankach z elektronicznymi rozkładami jazdy i automatami do biletów… Znowu pomyślałam sobie o tych biedakach nieświadomych gandawskiej imprezy tramwajowej i czekających spokojnie na przystanku na jakiś tramwaj, który zawiezie ich do celu… A tu nagle podjeżdża ci zmyślny wóz z woźnicą z innej epoki i zachęca do wsiadania…

To tyle tytułem wstępu. Dalej wrzucam fotki... Reszta będzie w drugim poście.







goła dooopa na ścianie


niebieska kurteczka i bose stopki


policmajstry na rowerkach


z przodu morze rowerów, w tle tramwaje czekające przed dworcem głównym






wóz z darbiną do naprawy lini elektrycznych



tramwaj parowy












gdyby nie ten pan i jego koledzy, trup ścielił by się gęsto

ludzie zejdzie z drogi, bo dziadek jedzie


stado fotografów ;-)




inne stado fotografów 

niunia w czarnym wyraźnie lubi ryzyko ...albo zwyczajnie jest głupia

kolejne stado fotografów



widok z wieży na koński tramwaj