Wracając od swoich podopiecznych w sobotni wieczór Młoda znalazła na ulicy gołębia potrąconego przez samochód. Przyniosła go do domu ze łzami w oczach mówiąc, że nawet jak ma za chwilę umrzeć, to lepiej by umarł w spokoju, niż by leżał przerażony na ulicy czekając na śmierć pod kołami kolejnego samochodu... Włożyłyśmy go do pudełka i zostawiłyśmy w kanciapie w ciemności zakazując tam wszystkim w tym sobie wchodzić, by ptaszyny nie stresować bez potrzeby. W niedzielny poranek od razu zajrzalam tam. Gołąb żył. Chodził nawet trochę po pudełku, więc jak tylko otworzyli schronisko, wsiadłyśmy na skuter i zawiozłyśmy ptaszynę tam, gdzie wiedzą, jak należy się zajmować poszkodowanymi ptakami, gdzie może dostać właściwą opiekę, leki, środki przeciwbólowe albo i eutanazję, gdyby się okazało, że jest gorzej niż się wydaje... Otrzymałyśmy jak zwykle numerek i za jakis czas sprawdzimy na pewno, co stało się z tą znajdą. Czy przeżył i został wypuszczony, czy nie miał tyle szczęścia.
A ty Człowieku zwolnij i się zatrzymaj, gdy widzisz stworzenie na ulicy! Pamiętaj, to ważne!
Schronisko dla ptaków i dzikich zwierząt |
W niedzielę, jak już zapewne widzieliście w poprzednim poście, wybrałam się z Młodą do stolicy. Nie była to planowana wycieczka. Rano zaczęłam gotować barszczyk z kiszonych ogórków. Po chwili zjawiła się Młoda i mówię jej, że miałam iść do sklepu, ale mi się nie chce, a ona na to, że przecież święto narodowe, to sklepy mogą być nieczynne. Mogła mieć rację, no i to świetne usprawiedliwienie, by nie iść do tego sklepu. Nienawidzę chodzić do sklepu...
Wtedy mi się przypomniało, że znowu, już kolejny rok z rzędu, miałam pojechać zobaczyć w końcu tę paradę wojskową i znowu zapomniałam.
Mgnienie oka i kilka słów później jednak doszłyśmy z Młodą do wniosku, że przecież jeszcze zdążymy, bo impreza dopiero o szesnastej się zaczyna. Ja dokończyłam więc spokojnie obiad, a dziewczyny poszły do zwierzaków. Najstarsza nie wyraziła chęci odwiedzania Brukseli, więc ja z Młodą pojechałam skuterem na dworzec, a stamtąd oczywiście dalej pociągiem do stolicy.
Obejrzałyśmy defiladę i poszłyśmy zobaczyć na kermis (jarmark) odbywający się w innej części miasta. Było kilka atrakcji, na których miałyśmy ochotę się przejechać, ale taka byłam głodna i nogi mnie tak okropnie bolały od stania na paradzie i potem maszerowania przez miasto, że najpierw musiałyśmy coś zjeść i posiedzieć. Na kermisie za bardzo cuchnęło no i usiąść nie było gdzie, a w tamtej "arabskiej" dzielnicy do knajp lepiej nie wchodzić z powodów wielu. Jako że nogi mi już nie działały, postanowiłyśmy skorzystać z metra i udać się do centrum. Poszłyśmy do sprawdzonego KFC w pobliżu Dworca Północnego. Bruksela nie jest dla nas przyjaznym miastem i nie bardzo lubimy tam jeść, ale czasem trzeba.
kermisowa atrakcja… pisało, że to ma 70m 🤯😬 |
Potem nie chciało nam się już wracać na kermis. Stwierdziłyśmy, że lepiej wybrać się któregoś dnia do któregoś parku rozrywki i wydziczeć się cały dzień za te same pieniądze na lepszych atrakcjach. Chciałyśmy jeszcze bardzo zobaczyć pokaz fajerwerków i dronów, ale po dłuższym namyśle i szwendaniu się po mieście doszłyśmy jednak do wniosku, że nie da rady, bo ostatni pociąg mamy coś koło 23, a pokazu nie ma się raczej co wcześniej spodziewać. GÓWNO! Powiedziałam, że mogłyśmy jechać skuterem do Brukseli, ale Młoda słusznie uznała, że powrót skuterem z miasta po ciemku to jednak nie dla mnie, bo stara jestem i źle widzę po zmroku. Co innego przejechać 5 kilometrów polnymi pustymi drogami, a co innego głównymi.
Szwendając się po mieście oczywiście zwracałyśmy jak zwykle uwagi na szczegóły, ładne i brzydkie, intrygujące, ciekawe, dziwne drobiazgi, na ludzi, na zwierzęta, śmieci i co tam się przed oczy nawinęło.
Zwracam uwagę na to jak ludzie w stolicy są ubrani. Niektóre szaty są przepiękne 🤩
Wlazłam zajrzeć do jakiegoś kościoła. Młoda powiedziała, że diabeł jej nie pozwala i woli zostać na zewnątrz, gdzie szybko spostrzegła na murze bazgroł po naszemu, który nas ubawił.
Ja weszłam jednak się rozejrzeć, bo lubię się rozglądać w kościołach, gdyż czasem różne ciekawe rzeczy tam się spotyka. Tym razem też się nie zawiodłam. Jak zobaczyłam co tam jest, od razu wróciłam po Młodą, by jej powiedzieć, że diabeł już tam był, więc i ona musi wejść koniecznie, bo tego nie można nie zobaczyć. Weszła z ociąganiem, bo ona na prawdę nie lubi kościołów, ale miałam rację - huśtawki w kościele jej się spodobały. Młoda powiedziała, bym się pobujała dla Jezusa, a ona mi zrobi zdjęcie, co też i uczyniłam haha.
Poszłyśmy też obejrzeć, czy Janneke sika, bo Młoda mówiła, że jak nie dawno była z Najstarszą w Brukseli, to nie sikała. Janneke, Młoda to może i sikała, nie wiem.
Tym razem Janneke sikała i to, Panie, na tle belgijskiej flagi. Skoro już odwiedziłyśmy sikającą dziewczynkę to i poszłyśmy zobaczyć, w co jest ubrany sikający chłopiec...
Tam jak zwykle pełno turystów... Ludzie ściągają z całego świata, by zobaczyć lejącego bezustannie kurdupla. Jest moc w tej małej figurce.
Przez chwilę podziwiałyśmy też dorożki bez koni. Jeden woźnica nawet nam pomachał, gdy zobaczył, że go fotografujemy. Chwaliłyśmy ten pomysł, bo najwyższy czas, by zaprzestano biedne konie wykorzystywać, aby leniwym bogatym durniom dupy woziły, jakby sami nóg nie mieli.
zmierzchało… |
te drzwi… 😍🤩 |
zbliżenie na drzwi |
jakaś knajpka w Centrum |
Do domu dotarłyśmy trochę przed północą, a mądry zegarek pokazał, że zrobiłam tego dnia ponad 20 tysięcy kroków. I bez urządzenia bym wiedziała, że w chuj, bo kostki już przestrasznie mnie bolały.
Kolejnego dnia miałam dłużej pospać, choć do siódmej, ale oczywiście, że obudziłam się o 5.30, bo mój mózg uważa, że to najlepsza pora na budzenie się i nic go nie obchodzi, co ja tam sobie planuję. Wstałam zatem i poszłam przynieść świeżej trawy dla naszych Pięknych Świń.
czcigodna stopa naszej Pięknej Świni |
Młoda wstała chwilę później, bo musiała iść do "swoich" zwierząt. Niedzielnego wieczora zastąpiła ją Starsza Siostra... I tu muszę dodać, że dumna jestem z Najstarszej, bo ze wszystkim świetnie sobie poradziła. W domu też wszystko poogarniała, tzn kury zamknęła, pochowała karmniki (chowamy, żeby szczury nocą nie zeżerały", pozamykała okna i drzwi, poazciagała zasłony i pogasiła światła. Może ktoś powie, co to za wielki wyczyn niby dla panny w tym wieku, ale dla nas jest to ważna rzecz. Autyzm i ADHD utrudnia bowiem czasem funkjonowanie niesamowicie. U Najstarszej wiele umiejętności podstawowych pojawiło o lata później niż u przeciętniaka (choć niektóre umiejętności pojawiły się o lata wcześniej, a niektórych przeciętniacy nigdy mieć nie będą). Dlatego jestem dziś dumna z Mojej Najstarszej Córki i cieszę się z całego serca, kiedy odkrywam, że doskonale radzi sobie z kolejnymi, takimi czy innymi zajęciami. To bardzo dobrze wróży na przyszłość.
W tym tygodniu znowu musiałam odwiedzić szpital, by odebrać kolejną kroplówkę Zomety. Pogoda mi się udała, więc Tośką sobie pyrknęłam. To wszak tylko kilkanaście kilometrów.
Następnego dnia z kolei byłam u lekarki rodzinnej po zastrzyk Decapeptylu. Teraz mój czas odliczają te cholerne medykamenty. Co pół roku Zometa, co miesiąc Decapeptyl, codziennie Femara. A i jeszcze co 3 miesiące płukanie portu i badanie krwi. Co roku mammografia i usg… I tak się świat teraz kręci w pobliżu lekarzy i lekarstw.
Mam wrażenie, że co miesiąc to skutki uboczne są intensywniejsze. Może to tylko złudzenie. Może zwyczajnie bardziej je odczuwam, bo już mam tego dość 😩. Tym razem to jeszcze te dwa pierony zbiegły się w czasie. Zmęczenie w każdym razie było… JEST CIĄGLE sakruckie.
Cały kolejny odpoczywałam, bo byłam wyczerpana. Nie byłam w stanie nic, ale to kompletnie nic robić. Nawet spacer wydawał się ponad moje siły. Coś tam napisałam, coś tam poczytałam…
Obejrzałam też Akademię Pana Kleksa.
Zobaczywszy reklamę tego na Netflixie, pomyślałam, że komuś się coś potentegowało, bo jaka Ada, skoro w Akademii przecież tylko chłopcy byli… A to, Panie, jest kontynuacja TAMTEJ Akademii Pana Kleksa. Taka jakby polska wersja Harrego Pottera… Jako, że stara jestem, trudno mi oceniać fajność tej bajki, ale mnie tam się podobało.
W piątek rano udało mi się nawet posprzątać pokój Młodego. Nie było tam jakoś specjalnie dużo roboty, bo on nawet to ogarnia systematycznie, czasem z moją lub Małżonka pomocą, ale korzystając z jego nieobecności wyprałam kołdrę, niektóre maskotki, dywanik i potem to trzeba było na miejsca poukładać… A potem musiałam się położyć, bo mnie wykończyły te proste banalne zwyczajnie nawet lekko nie męczące zajęcia.
Próbowałam spać na hamaku w ogrodzie korzystając ze słońca wyglądającego czasami zza chmur i napawając się świergotem ptaków, szumem naszej brzozy i cipkaniem naszych kurcaczków, ale gdzie tam. Sąsiadka cały ten czas darła się na psa, a pies szczekał. A mnie mało szlag nie trafił, bo co oczy mi się zamykać zaczynały, to znowu wrzask. Znaczy ciągle (robi to całe dnie, dlatego to jest teraz takie irytujace)imię suki wykrzykiwała ze złością, bo pewnie na nią skakała. I dobrze jej tak!
Już któryś raz się skarżyła, że suka na nią ciagle skacze, a ona biedna chora i wszystko ją boli, że pies drapie, że jest nieposłuszny, że nakopał pełno wielkich dziur w ogrodzie i wszystko niszczy… A ja jedyne, co mam wtedy ochotę, powiedzieć, to „jebnij się w ten głupi łeb, kretynko!”.
Jeszcze jojczyć będzie, jakby mnie jej debilizm obchodził. No boż kurwa! Miała kretynka 2 koty i 2 wielkie psy, gdy zachorowała… To było z 5 la temu. Ma poważne problemy ze stawami, nerwami, mięśniami. Non stop ma jakieś badania, zabiegi, operacje, terapie. Nie pracuje od lat. Opieka społeczna pomaga jej cały czas… W międzyczasie tamte oba psy umarły, bo były stare. I co ona schorowana baba bez pracy i dochodu robi? Bierze kolejne dwa wielkie psy! Mało tego, dziś ona ma już 7 kotów, które sobie przygarnęła. Bo może. Bo kto głupiemu zabroni. WYNAJMUJE dom z salonem, kuchnią, łazienką, wc, 4 pokojami, strychem i ogrodem. Mieszka tam sama. Nie ma nikogo, kto by jej pomagał w utrzymaniu tego domu i opiece nad tymi zwierzętami. Dobra, wolno jej, jej sprawa, co robi ze swoim życiem, ale dlaczego ja (czy ktokolwiek inny) musi teraz wysłuchiwać jej jojków i płaczów, skoro sama postanowiła mieszkać w wielkim domu i adoptować 9 wielkich zwierząt, na co jej nie stać ani finansowo, ani zdrowotnie. No i drugie retoryczne pytanie brzmi, dlaczego instytucje pomagające ludziom w ogóle nie kontrolują, na co wypierdalają pieniądze podatników, nie stawiają jakichś granic i nie sprawdzają warunków, w jakich dana osoba mieszka…?
Na szczęście właściciele wreszcie kazali jej się wyprowadzić. Czekamy na ten dzień z utęsknieniem… Choć nie ukrywam też, najchętniej to sami byśmy się stąd szybko wyprowadzili, bo to przestało być dobre miejsce do mieszkania już jakiś czas temu… Poza tym już za długo mieszkamy w jednym miejscu. To nie jest zdrowe. Dobrze co jakiś czas odświeżyć otoczenie. Zaczynamy powoli rozglądać się za nowym miejscem, ale jeszcze nie sprecyzowaliśmy naszych oczekiwań. Na razie mamy wiele różnych luźnych pomysłów i życzeń każdego z Piątki. Na razie czekamy i powoli badamy teren…
Staram się spacerować, jak tylko mam wystarczająco siły. Łażę wkoło po okolicy, co jest dosyć nudne, ale nie miałam w tym tygodniu sił, by pojechać kawałek dalej, tak jak to sobie wymyśliłam, i tam łazić.
Małżonek i Młody tymczasem wakacjują w Polszy. Donoszą, że jest fajnie, że obaj dużo rowerują, bo na Lubelszczyźnie jest przestrzeń ku temu doskonała, że Młody poza tym a to gra z kuzynostwem, a to z psem gania, a to z kuzynem coś kuchci. Cieszę się, że mogą wypocząć po tym kolejnym trudnym roku. Nabyli już nawet gitarę, bo akurat ktoś bardzo znajomy miał do sprzedania, a Małżonek pozałatwiał co ważniejsze załatwienia.
Jest jednak jeden poważny problem wynikający z nieobecności Pana Domu. Nasze Piękne Świnie uważają, że my nie umiemy ich właściwie nakarmić. Kurde, a ja specjalnie wstaję codziennie o szóstej, by tak jak Małżonek to robi o tej samej porze, co Małżonek to robi, przynieść swieżej trawy z łąki i karmię nasze dziewczynki. Wymieniam też wodę i dosypuję karmy, sianka. Sprzątam systematycznie jak zawsze, w południe serwujemy cykorię, a wieczorem o 19tej znowu któraś z nas daje trawę a potem sałatkę warzywną. W międzyczasie Młoda podaje im pigułkę witaminy C, no co chwilę a to jakaś jagódka, a to listek bazylii lub mięty, a to kawałeczek arbuzika, bananka, gałązka leszczyny czy wierzby, a te zarazy i tak wieczorem wołają i wołają, jakbyśmy zapomniały ich nakarmić. To znane wyłudzaczki i kłamczuchy, ale teraz odkąd Tatusia nie ma, to już przesadzają na grandę! Jak Tata nie podał trawy i papryki wieczorem, to tak jakby świnka w ogóle nie jadła. Nie liczy się, jak ja, Młoda, czy Najstarsza je nakarmimy. O nie, panienki czekają aż tata trawy przyniesie. Tak że ten. Nie ma lekko, panie!
Mówiąc szczerze, to i ja nie mogę się dobrze najeść pod nieobecność Małżonka, bo mi się kurde gotować już wcale nie chce. Jak On jest i chodzi do roboty, to jeszcze mnie to motywuje do odpalenia kuchenki, ale teraz, panie, nie ma mowy. Nie lubię gotować. Kiedyś lubiłam, ale to było dawno i nieprawda. Teraz jest to cholernie trudne, bo ja nie mam apetytu na nic i nie chce mi się jeść, nawet jak czuję jakiś głód, choć zwykle potrzebę jedzenia rozpoznaję po trzęsących się rękach, bólu głowy, jeszcze większym zmęczeniu i bólu głowy, bo najwyraźniej zwyczajne czujniki głodowe mi nie działają. Muszę patrzeć na zegar, by wiedzieć, czy jestem głodna. Dlatego rano codziennie staram się wcisnąć w siebie jedną kromkę. W południe też próbuję pamiętać, by zjesć choć ciastka moczone w mleku, a i po południu jeszcze coś przed spaniem też na ruszt cisnąć. Dzień dniowi oczywiście nie równy. Zdarza się, że nagle czuję głód, ale nie zmienia to faktu, że na nic nie mam smaku. Poszłam kiedys do sklepu… dużego hipermarketu i cały dokładnie przejrzałam myślac o kolejnych potrawach, na które albo nie mam smaku, albo nikt nawet siłą nie zmusi mnie do ich gotowania dla siebie samej. Wyszłam ze złością na samą siebie praktycznie o niczym. Do braku apetytu dochodzą problemy z flakami. Chemia i piguły popsowały i tu sporo. Nie doszłam jeszcze do tego, co mi najbardziej szkodzi, ale na pewno nie to, czego by się człowiek spodziewał… Spokojnie opitalam paczkę ketchupowych chipsów i popijam browarem i nic mi to nie robi w brzuch (co najwyżej pysk mi wypala). Ale owoce to już potencjalne niebezpieczeństwo. Od jabłek, które zawsze uwielbiałam, muszę się trzymać z dala, by nie musieć od razu do kibla biec. Nie dawno zrobiłam sobie tej pysznej sałatki z arbuza i wegańskiej fety z miodziczkiem, bazylią i miętą… No pychota, paluszki lizać, zajadałam ze smakiem, ale potem pół dnia musiałam przebywać w pobliżu kibla, a i tak raz nie całkiem zdążyłam… Nie wiem, co mogę żreć, a co nie, bo to może chodzić też o kombinacje, że jakiś produkt czy owoc sam jest okej, ale w połączeniu z czymś innym jest trujący.
Te wszystkie upierdliwości i utrudnienia życiowe po raku czasem są dla mnie śmieszne, czasem wkurzające, a czasem bardzo uciążliwe. No bo niby drobiazg… ojtam ojtam zmęczenie, ojtamojtam sraczka, ojtam jakiś lekki bólik stawu jednego, drugiego, czy dwunastego… To wszystko przecież nic poważnego, na prawdę bzdurne sprawy, ale całościowo na dłuższą metę jest to cholernie męczące.
A najgorsza ta myśl, że te drobiazgi dotyczą dosłownie każdej części ciała, gdy nagle uświadamiam sobie, że dosłownie wszystko jest w mniejszym lub większym stopniu rozpieprzone. Paznokcie łamią się, wręcz kruszą od samego na nie patrzenia, od czasu do czasu boli pod paznokciami. Pobolewa każdy staw i stawik. Mięśnie się szybko męczą. Skóra jest sucha, mało elastyczna, niczym papier. Mózg niedomaga - zapominam, szumi mi w głowie, widzę niewyraźnie ale za to widzę rzeczy, których nie ma (biegające myszy i pająki na granicy wzroku albo potencjalnych ludzi i auta podczas jazdy skuterem) Problemy żołądkowe i brak apetytu. Suchość i brak elastyczności pochwy uniemożliwiające stosunki. Chroniczne zmęczenie. Stany depresyjne. Żeby tylko największe drobiazgi wypisać.
A ludzie ci mówią, no najgorsze za tobą, teraz możesz już dalej cieszyć się życiem i wracać do pracy, hobby, życia towarzyskiego, podróży, sportu (czy co tam kto robił przed rakiem). I dla wielu pewnie tak jest.
Dla mnie najgorsze zaczęło się właśnie PO operacji, chemii i naświetlaniu. Tamten czas to była bajka w porównaniu z tym, czego doświadczam teraz, 2 lata po ostatniej sesji radioterapii. Wtedy wiedziałam, że jestem operowana, miałam świeże rany, cewniki, zszywki. Wtedy spędzałam pół dnia w szpitalu pod kroplówką, byłam łysa, nie miałam brwi, wtedy miałam spaloną skórę, rany na klacie. Wtedy wyglądałam przynajmniej na chorą i miałam wyraźny namacalny powód, by czuć się chorą. A teraz z pozoru jest normalnie, poza nieobecnym cyckiem wszystko wydaje się być zwyczajne i na swoim miejscu, ale niestety nic nie jest zwyczajne…
Kiedyś spotkałam dalszą sąsiadkę, która spytała, jak się czuję, a ja odrzekłam zgodnie z prawdą, że dobrze, ale strasznie zmęczona jestem, na co tamta z niedowierzaniem i powątpiewaniem „jeszcze…?”. Ano jeszcze. Też jestem nieprzyjemnie zaskoczona i wielce zdziwiona tym faktem, bo ja też myślałam, że to wystarczy przeżyć chemię, operacje i lampy a potem wszystko będzie jak dawniej… Nie jest. Czy się to komu podoba czy nie, czy ktoś w to wierzy, czy nie wierzy, nie ma znaczenia, bo ja wiem, co czuję i to ja muszę z tym żyć, nie Maja z Rafałkiem.
dobre, ale trujące xd |
Wypiłam w końcu urodzinowe piwo czekoladowe, które od Młodej dostałam: Kasteel Barista. Piłam już różne czekoladowe piwa, ale to jak dotąd najlepsze. Pachniało cudnie czekoladą. Bardzo ciemne. Lubię! Ale mocne francowate. Było nie było 11% alk.
Z miłych i fajnych rzeczy które dla siebie z okazji wakacji robie wymienić też należy, że korzystając z lipcowych soldenów (przecen), kupiłam sobie znowu moje ulubione kremiki z loreala, bo w promocji one „tylko” 13 euro za słoiczek kosztują. Różne testowałam na moim szlachetnym ryju, ale na razie te stanowią numer jeden, choć ten na dzień z filtrem to jednak trochę pomyłka, bo jednak wolę red z tej serii revitalift, bo lepiej na moim pysku leży, ale musiałam spróbować, bo tego akurat nigdy wcześniej nie testowałam.
Inne produkty, którymi się delektuję w te wakacje też wam pokażę, bo mogę. Nie jest to jednak wpis sponsorowany, a tylko czysta moja fanaberia pamiętnikowa. Każdy normalny chyba wie, że to co jest dla mnie dobre, dla drugiego może być złe, a nawet wywołać alergię czy podrażnienia. Zapachy też każde preferuje innym. Nie polecam. Chwalę się ;-)
Mój łeb wymaga specjalnej troski (nie tylko psychiatrycznej), dlatego szukam szamponów bezzapachowych, przeciwłupieżowych. Na razie 2 się sprawdzają: Dercos i Sebamed, ale ceny jak na szampon to z powalające.
Reszta ciała też wymaga szczególnie teraz wiele troski. Do mycia najlepszy z najlepszych jest pomarańczowy żel z Nivea, choć oliwka też się sprawdza, tyle że ten pachnie kosmicznie, a oliwka nie. Używam też pianki i scrubu z Ritualsa, bo mi Rodzina nakupiła z okazji różnych okazji, ale zapach Ayurveda po kilku latach namiętnego używania mi się już ździebko owąchał. Poza tym może być. Młoda mi kupiła coś nowego z limitowanej edycji i to już jest miła odmiana, ale ona teraz jojczy, że co tak śmierdzi w domu, że w sensie zbyt intensywnie pachnie… No, mówi się trudno. Mnie nawet pachnie i nie męczy, co w moim przypadku wcale takie oczywiste nie jest, gdyż większość zapachów powoduje u mnie mdłości i lub bóle głowy.
Moją ostatnią wielką miłością jest jednak nasza belgijska marka Umami. Te produkty kupuję w pobliskiej aptece. Panie, jak to obłędnie pachnie! 🩷🌹🌺 Zapach kremu utrzymuje się na ciele godzinami i jeszcze na ubrania czy pościel przechodzi. Do tego jest doskonały do mojej zniszczonej chemią skóry - nawilża superowo na długo i ekspresowo się wchłania nie pozostawiając w ogóle lepkiej warstwy. Kocham miłością wielką, tylko te ceny… 🫣🤫 Maziam się kremami jednak każdego dnia od stóp do głów i nie wyobrażam sobie inaczej. Nie wyobrażam sobie też smarować się byle czym, bo moje ciało zasługuje na pyszności. Choć tyle mogę dla siebie zrobić fajnego każdego dnia. I robię to, bo lubię. Małżonek też lubi. Czasem mi nawet pomaga w smarowaniu, co czyni pielęgnację jeszcze fajniejszą.
Ciemnorudy to Benia/o. Bardzo nieśmiała istotka. Słodka. Zupełnie jak nasza Bożenka.
Czarnobiały to Rico. Też łobuziak mały.
Biały ma na imię Gęś. Małżonek wymyślił to imię i od razu się przyjęło. Zatem mamy kurę o imieniu Gęś (skoro kobieta może mieć na imię Róża…) Gęś jest też fajny i ma jak na razie najdłuższą czuprynę, choć piórka jeszcze nie do końca wyrosły i nie do końca się otwarły.
Oni wszyscy są przepiękni i przekochani. 🧡🤎🖤🤍🖤🧡🐔🐔🐥🐥🐥🐥
Rico |
Gęś i Chica |
Gęś |
Benia |
Mama Sunny i Benia |
Benia z jagódką i Chica Pewnie Kogutek |