Któregoś dnia leżąc z Małżonkiem wieczorem w łóżku zaczęliśmy wspominać stare czasy, jak to na morwy chodziliśmy za gówniaka i jakie te morwy były pyszne i jak pyski smarowały na czarno... Już wtedy morwy były rzadkością, choć babcia opowiadała, że wcześniej ludzie hodowali tam jedwabniki...
U nas na wsi morwa rosła w sadzie graniczącym ze szkołą i gubiła owoce na szkolnym podwórku, gdzie czasem zakradaliśmy się latem szukać tych smacznych owocków w trawie.
Dalej oczywiście wdaliśmy się z Małżonkiem w szerszą dyskusję o jedzeniu owoców, jak ograniczony był ich wybór w naszym dzieciństwie i jak nam tych owoców często brakowało.
mała Madzia z jabłuszkiem B-) |
Jako dzieci urodzone na wsi, latem i jesienią owoców i warzyw mieliśmy pod dostatkiem, ale w porze zimowo-wiosennej raczej było ubogo. Dlatego też gdy zaczęły się pierwsze truskawki czy porzeczki pojawiać na krzaczkach, to wpieprzaliśmy niedojrzałe, często całkowicie zielone lub ledwo zaczerwienione.
Wielu wspomina te czasy jakby z dumą, że tacy to niby kozacy i przykładne dzieciaczki byliśmy, że nie wydziwialiśmy przy jedzeniu, że jedliśmy nawet zielone truskawki czy jabłka i to nie umyte.
O, piach często aż zgrzytał w zębach... Tak było zaiste (pamiętać jednak należy, że wtedy nie trzeba było jeszcze wszystkiego pryskać, by dało rady dojrzeć, a ludzie i zwierzęta na to ciężko harowały, by było czyste i smaczne…)
Wpieprzaliśmy każdy owoc, jaki dopadliśmy, niczym małpa kit, bez wydziwiania, bez cudowania.... Ale wcale nie dlatego, ża jacyś wyjątkowi czy lepsi byliśmy, ale bo nie mieliśmy żadnego wyboru, bo nasze ciała aż krzyczały z braku witamin i minerałów, bo całą zimę nie jedliśmy często żadnych witamin... Szczególnie jak jabłonie nie obrodziły albo szczury wszystkie jakbłka zgromadzone w piwnicy opędzlowały. Pamiętam, że rodzice czasem nawet się marwtili, żebyśmy szkorbutu nie dostali...
W naszych czasach na wsi nie kupowało się przecież żadnych owoców ani warzyw w sklepie. Coś takiego było nie do pomyślenia nawet. Każdy jadł to, co zebrał na swoim polu czy sadzie. Jak nie zebrał to nie jadł i tyle. Robiło się soki, kompoty, dżemy, galaretki z truskawek, malin, porzeczek, gruszek, suszyło się śliwki i gruszki, jabłka i gruszki wkładało się do skrzynek i ustawiało w piwnicach albo zasypywało ziemią w kopcach. Poza owocami mieliśmy jeszcze marchewkę, pietruszkę, buraczki, a w późniejszych czasach też paprykę oraz różne sałatki warzywne w słoikach, no i kiszone ogórki i kapustę w beczce. To było nasze źródło witamin. Jeden rok, gdy plony dopisały, źródło to było prawie że nieprzebrane i wszystkiego dobra straczało do kolejnych zbiorów, drugi rok piwnica już od połowy zimy świeciła pustkami, bo zbiory były niewystarczające , ato susza była albo wiosenne przymrozki, albo znowu powódź plony zniszczyła, a to robale zjadły coś, a to drzewa zwyczajnie nie obrodziły i człowiek w rezultacie jedynie wspomnieniami smaku się żywił, a na stole lądował podpleśniały chleb z musztardą i tłuczone ziemniaki z mlekiem na zmiany z jajecznicą (jeśli kur lisy akurat nie zjadły). Do szkoły wcale nie rzadko szło się na 10 godzin bez jednej suchej kromki, bo w domu nic do tego chleba nie było... Czasem ktoś miał jakbło, czasem nikt na całą klasę nie miał czym się podzielić z innymi... Bo to jedna sprawiedliwość, że w naszej klasie więszkość dzieci pochodzio z rolniczych rodzin więc mieli podobnie...
Wspominaliśmy z Małżonkiem kto jakie drzewa miał przy domu i co kto najbardziej lubił jeść. Małżonek, syn sadowników, miał do wyboru wszystkie rodzaje jabłoni, ale śliwy czy grusze też mieli.
Ja z przykrością i lekkim uczuciem zazdrości przyznałam, że nie mieliśmy żadnych wiosennych gatunków jabłek (dopiero jak już dorosła byłam, pojawiła się cytrynówka koło domu) i musieliśmy z bratem u innych żebrać, jeśli się okazja tylko taka trafiała. Co jakiś czas wsadzaliśmy zęby w jabłka czy gruszki spadające z naszych drzew, by sprawdzić, czy już choć trochę jadalne. Aż pyski wykręcało na drugą stronę a zęby mało się nie łamały na twardych niedojrzałych owocach. Ale tak bardzo nasze organizmy dopominały się o potrzebne witaminy, że czasem mimo obrzydliwego smaku, zjadaliśmy te zielone owoce.
Małżonek miał przy domu czarne porzeczki a my białe i czerwone. My po czarne chodziliśmy do wujka. Obydwoje uwielbialiśmy śliwki mirabelki oraz renglody. Ja lubiłam jabłka jonatany a Małżonek nie... I tak sobie gadaliśmy w łóżku o owocach chyba z godzinę. Niepomnę już nawet, o czym dokładnie a tylko te morwy utwkiły mi w pamięci, bo nie spotkałam się tu z morwami. Wyguglowałam nawet i w sklepie internetowym, w którym zamiawiam orzechy, znalazłam szuszone białe morwy. Zamówię sobie kiedyś...
Moim ulubionym owocem z dzieciństwa to chyba poza morwami były truskawki. 🍓🍓Wiecie, że nawet lubiłam je zbierać? Mam na myśli oczywiście zbieranie ich w celach zarobkowych, nie dla przyjemności. Zaczynaliśmy zwykle, o ile mnie pamięć nie myli, koło siódmej rano i pracowaliśmy do około 16-17, kiedy to otwierano skup i trzeba było je zawieźć. Uprzednio należało je zważyć. W każdym koszyczku musiało być dwa kilo. Wszystkie owoce musiały być bez szypułek. Nie mogło być zielonkawych ani zgnitych. A w skupie jeszcze się im przyglądali i oceniali czy nadają się na I klasę, czy na drugą za gorsza cenę...
Tata zawsze uczciwie płacił nam za zbieranie truskawek. Nie jakieś wielkie pieniądze, ot tam parę groszy, ale zawsze była to jasno określona kwota. Myślę, że to w dużej mierze motywało nas do tej jakby nie patrzeć ciężkiej pracy. W Polsce truskawki sadziło się zawsze normalnie w ziemi (tutaj rosną w szkarniach na wysokości), więc człowiek cały dzień stał z dupą do góry, a kręgosłupy aż krzyczały zmiłunku. Dla odmiany i odciążenia nog i kręgosłupa czasem się kucało przy krzaczkach. Matka i Babcia zbierały siedząc na małych stołeczkach i przesuwając te stołeczki co chwilę do przodu, a rządki były długie... Liście truskawek mnie trochę uczulały i na koniec dnia zawsze mnie skóra swędziała. Szczególnie jak padał deszcz. Tak, w deszcz też się zbierało całe dnie, bo truskawaka nie poczeka przecież z dojrzewaniem, aż przestanie padać... To było okropne i niemiłe doświadczenie. Wtedy nie było przecież takich zajebistych ubrań przeciwdeszczowych. Mieliśmy takie foliowe płaszcze przeciwdeszczowe, które po chwili były podarte i na nic się nie zdawały. Próbowaliśmy w rękawiczkach gumowych zbierać, ale po chwili i tak mielismy wodę w środku, co w połączeniu z pudrem było jeszcze gorsze niż po prostu mokre dłonie... Nie, zbieranie truskawek w deszcz to była ohyda. Na (nie)szczęście jak długo padało to truskawki zgniły i był świety spokój (ale nie było pieniędzy). ZA to jak był upał i gorąco, co czasem w czerwcu się zdarzało, to słońce spalało nam skórę na brązowo i głowy bolaly... Jeden rok czy dwa chodziliśmy też na zarobek do znajomych. Wtedy już normalne pieniądze zarabialiśmy. Jeden dzień zbieraliśmy u siebie, drugi dzień u ludzi...
Ale ogólnie lubiłam to zajęcie. Może dlatego, że mogłam zarobić parę groszy na cukierki, a może dlatego, że cały dzień mogłam jeść truskawki. Uwierzycie lub nie, ale ja cały dzień, każdego dnia zbioru całe dnie jadłam truskawki. Jadłam i sikałam co chwilę, bo one dosyć moczopędne były, ale kochałam te owoce bardzo. Mama czasem nie mogła sie nadziwić, że ja nie mam dość tych owoców. Ani że biegunki nie dostaję od takiej ilości. Widocznie moje ciało potrzebowało tego. Nadal kocham truski i cieszę się, że w Belgii praktycznie cały rok są one smaczne. Tyle że zimą są drogie, ale w miarę smaczne cały czas. Tylko trzeba wiedzieć, który gatunek kiedy kupować.
Zrywania porzeczek natomiast nienawidziłam z całego serca. Na szczęście tylko kilka krzaków mieliśmy i nie każdy rok je zrywaliśmy na sprzedaż. Czasem taka cena była, że szkoda było czasu marnować. Podczas zrywania porzeczek z krzaków spadały do wiadra czy skrzynki wszelakie możliwe robale, w tym szczególnie te obrzydliwe szczypawki w dużych ilościach. Z jakiegos powodu przerażały mnie te owady. Pewnie przez te głupie historie, jakimi nas w dzieciństwie raczono, jak to szczypawki do uszu wchodzą i jak szczypią bez opamiętania każdego.... Trauma na całe życie haha
Ale jeść porzeczki nawet lubiłam, szczególnie białe i czarne... Sok porzeczkowy nie był natomiast rewelacyjny. Przegrywał z truskwkowym.
Dżemy najlepsze były z naszych jasno czerwonych małych (ale większych od trześni) bardzo słodkich wiśni. Jakiś oryginalny stary gatunek u nas rósł. Teraz już takich chyba nie ma...? O, a trześnie!!! To też był raj dla kubków smakowych. Mieliśmy jedną trześnię koło domu. Stare wybujałe do nieba drzewo i tylko na niektrych gałeziach miało owoce, ale jak spadały na ziemię to były przepyszne. Jeżu, aż mi ślinka napłynęła do paszczy....🍒🍒🍒🍒
Madzia karmiła Braciszka trześniami |
Lato i jesień to był raj owocowy. A potem trzeba było czekac pół roku, by znowu móc zjeść surowego świeżego owoca.
Wspominam, jak czasem Ojciec zimą szedł do piwnicy i przynosił koszyczek jabłek 🍏🍎i siadał z tym razem z nami gówniakami przed telewizorem i te jabłka jonatany obierał, kroił na ćwiartki... I tak zjadaliśmy kilo jabłek podczas oglądania filmu.
Czasem, jak tacie się chciało i sam miał chęć, przynosił marchewki z piwnicy, obierał je, wyjmował "robota" i ścierał kilo czy dwa marchwi, a potem cukrował i mieszał z dużą ilością śmietany i objadaliśmy się takim wymyślnym deserem, aż uszy się nam trzęsły. Teraz tez czasem robimy sobie marchewkę ze śmietaną. Młody jednak nie lubi. On je tylko marchew w całości nie pokrojoną ani nie utartą (o ugotowanej to w ogóle zapomnij).
Egzotyczne owoce to wtedy znaliśmy głównie z książek. Próbowaliśmy sobie wyobrażać, jak smakują i marzyliśmy o tym, że kiedyś spróbujemy...
I patrzcie, marzenia się spełniły! 🥑🥭🍇🥥🍌🍒🍋🍑🌶️🫒
Dziś mamy dostęp do owoców z całego świata. Lubię testować wszystkie nowo spotkane w sklepie owoce. Czego to już człowiek nie jadł: ananasy, kiwi, figi, owoc pasji, opuncji, karamboli, dragonfruit, liczi, kaki... 🥝 🍍 🫐 🍈
Jako małolaty pomarańcze czy cytryny widzieliśmy raz do roku i to tylko, jak bogowie byli nam przychylni a planety stały we właściwym układzie... Do tego była to ruletka. Ileż razy ten wyczekany owoc okazywał 🍊 się niedojrzały albo zgnity...?
Banana 🍌 pierwszy raz skosztowałam mają bodajże 10 lat. Brat miał jakąś obsesję na punkcie bananów. Wciąż o nich mówił. Tak bardzo, bardzo, bardzo chciał spróbować. W koncu Matka pojechała po coś do miasta i przywiozła jednego czy dwa banany i mogliśmy spróbować... Uznaliśmy wtedy, że smakują jak mydło. Mnie nie posmakowały za pierwszym razem. Dopiero dużo dużo później pokochałam banany. Brat polubił za pierwszym gryzem. Ale i tak musiał długo poczekac do następnej okazji by się nacieszyć ich smakiem. Kto w latach 80-tych kupował w PL banany? Szczególnie na wsi... "Co?!! Pojebało was?! Nie macie jabłek i gruszek? W dupach się wam, wiedzę, przewróciło od tej telewizji. Bananów się zachciewa wielmożnemu państwu..." Tak mniej więcej kończyło się proszenie starych o zakup czegoś takiego niedorzecznego jak banany czy pomarańcze.
Dziś u nas na stole zawsze, ale to ZAWSZE, stoi kosz owoców. Bywa, że leży w nim tylko dwa jabłka i jedno kiwi oraz zbrązowiały banan (którego nie wolno wyrzucać, bo Najstasrsza robi z takich słodkich poparańców naleśniki), ale szybko uzupełnia się ten kosz o świeży, kolorowy wybór owoców, by każdy znalzł tam coś dla siebie i by zjadł owocka choć co drugi dzień. I tak powinno być, że w domu owoców nigdy nie brakuje. Nie muszą to wcale być cuda i dziwy z drugiego konca świata, bo dobre jabłko wystarczy ale super, że dziś nie brakuje nam owoców i że możemy najróżniejszych owoców kosztować.
Cieszę się, że na moim stole goszczą dzis i jakbłka, i banany, i kiwi, i awokado, i mango, a czasem nawet liczi czy jakieś dragofruit'y.
Wspomnienia z dzieciństwa jednak warto czasem przywołać. Dobrze do nich się uśmiechnąć. Fajnie też dzielić się z Młodymi swoimi opowieściami, by pokazać im świat z naszego dziwciństwa, tak różny od dzisiejszego, choć tak przeciez podobny... Bez wątpienia każdy potrzebuje owoców, by dostarczyć organizmowi odpowiednich składników.
Każdy ma też prawo marzyć o lepszym życiu, o lepszych czasach, nawet jak dla kogoś innego TO aktualne życie i bierzące czasy już są lepsze, bo dziś można codziennie jeść banany, a na zjedzenie jabłka nie trzeba pół roku czekać. Wkurza mnie, jak ludzie mówią, że kiedyś wszystko było lepsze, że dane pokolenie jest lepsze bo doświadzcyło lub nie doświadczyło tego, co inne pokolenie itd. Dawniej wszystko było po prostu inne niż dziś. Jedna rzecz była lepsza, druga rzecz gorsza, jedna rzecz była trudniejsza niż dziś, a druga z kolei łatwiejsza. Ludzie są jednak wciąż tacy sami, ale w różnych okolicznościach odmiennie się zachowują...
A wy chodziliście na morwy? A może macie jakieś swoje wyjątkowe owocowe wspomnienia?
Urodziłam się i całe życie mieszkam w dużym mieście, zaś z morwami świadomie zetknęłam się na koloniach letnich, rosły obok pałacyku w którym przebywaliśmy, miałam 9 lat. Kosztowałam wtedy ich owoców, ale jakoś szczególnie mi nie posmakowały. Podejrzewam że rosły także na terenach zielonych nieopodal naszego miejsca zamieszkania, bo odkryłam je tam kilka lat temu, a moją uwagę przyciągnęły...psy, które z upodobaniem objadały się morwowymi owocami ;)
OdpowiedzUsuńA z racji tego że mieszkałam w mieście to obecność owoców w naszym domu uzależniona była nie od pory roku ale od zarobków rodziców, a właściwie na początku mego dzieciństwa tylko zarobków ojca.
W domu była spora gromadka dziecioków więc jak się zjawiały atrakcyjne owoce i słodycze to były dzielone na 5 porcji, tyle nas dziecek było, aby było sprawiedliwie ;)