26 stycznia 2025

Progresywny powrót do pracy.

 W tym tygodniu, zgodnie z informacją, którą otrzymałam z działu kadr, o wyznaczonej godzinie zadzwonił do mnie lekarz medycyny pracy (bedrijfsarts), a w zasadzie lekarka. Bardzo miła, jak sie okazuje, osoba.

Streścilam jej moją medyczną historię rakową, wyjaśniłam dlaczego lekarz kazał mi w domu posiedzieć i dlaczego teraz chcę tylko 10 godzin pracować. 

Lekarka wydała na to oficjalną zgodę, która zaraz po zakończeniu rozmowy pojawiła się w mojej skrzynce mejlowej. 

Na pół gwizdka będę mogła pracować przez 3 miesiące, a za pozostałe 50% będę otrzymywać zasiłek chorobowy... No, jeszcze nie wiem, kiedy mi go przyznają, bo póki co nie mam nawet potwierdzenia niezdolności do pracy z funduszu zdrowia za styczeń, a w styczniu dopiero za grudzień takie otrzymałam. Kiedyś przyszedł jakiś mejl, że pracodawca zalega im z jakimiś szczegółami i dlatego jest opóźnienie, ale że oni nad tym pracują i ja nic nie muszę robić, tylko uzbroić się w cierpliwość... 

Po 3 miesiącach mogę się starać o przedłużenie progresywnego startu o kolejne 3 miesiące, ale wówczas już nie 10 godzin będę mogła pracować, a 14... Póki co jeszcze nawet nie zaczęłam tych dziesięciu, więc nie mam potrzeby myśleć o tym, co za 3 miechy się zdarzy.

Zapytałam też lekarki, czy to prawda, że można mniej niż 50% pracować, czy też moja lekarka rodzinna bajki mi wciska. Tamta odrzekła, że teoretycznie jest to możliwe, ale to już kwestia specjalnej decyzji podjętej przez radę, do której ona nota bene należy - jak się przyznała bez bicia. Prawo gwarantuje mi możliwość wykonywania pracy w wymiarze 50% moich standardowych godzin. Gdyby się jednak okazało, że to jednak i tak za dużo, to oni mogą rozpatrzyć opcję 5h/tygodniu, ale tego mi nie zagwarantują, choć jest to teoretycznie możliwe. Zatem czegoś nowego się dowiedziałam. Informacji nigdy za wiele.

Teraz jeszcze  muszę poprosić swój fundusz zdrowia o zgodę na progresywny powrót do pracy, ale to oficjalne wystarczy zrobić dzień przed planowanym startem. Mogę tego dokonać łatwo online logując się do swojego funduszu zdrowia, wypełniając stosowny dokument przez internet i dokonując podpisu elektronicznego. Nie zamierzam czekać do ostatniego dnia, ale najpierw wyślę tą samą drogą (online) moją częściową niezdolność do pracy, który to dokument w piątek otrzymałam od lekarki rodzinnej. No i szefową też muszę powiadomoć. Pewnie kadry już ją powiadomiły, ale ja osobiście zrobię to dopiero po niedzieli, bo dopietro wieczorem byłam w piątek u lekarki.

Dendermonde

W tym tygodniu zaliczyłam też echo (USG) kolana, z którego wyszło, że mam (od dawna) lekki stan zapalny. Pan doktor powiedział, że faktycznie się zgadza, iż to nie daje żadnych większych objawów, ani przy ruszaniu nogą, ani przy chodzeniu, a tylko przy naciśnięciu danego miejsca powoduje ostry ból. W moim wypadku klękanie na tym kolanie daje uczucia wbijania się w owo kolano szpili. Doktor oznajmił, że można z tym żyć aż do samej śmierci i nic się z tym nie robi. Może się samo poprawić albo pogorszyć. Mówił, że niektórzy lekarze zlecają akupunkturę albo masaże i jak chcę spróbować, to mogę rodzinną poprosić o skierowanie, ale te zabiegi częstokroć nie przynoszą większych rezultatów. Zatem pozostaje mi nadal używanie piankowego klęcznika ogrodowego podczas sprzątania u  świń oraz uważanie na moje kolano podczas przyziemnych i naziemnych zabaw z gówniakami.

Heca jeszcze była w tej radiologii... Na prześwietlienia, USG i temu podobne czary-mary chadzamy do sąsiedniej gminy, gdzie mamy zacną  prywatną przychodnię radiologiczną. Zaraz przy wejściu jest okienko, gdzie podajemy dowód i skierowanko, a potem czekamy na krzesełku, aż wywołają nasze nazwisko. W przypadku mojego nazwiska (jak i wielu innych polskich) trzeba dobrze uważać, bo wypowiadane przez tubylców może brzmieć dosyć niepodobnie do rzeczywistego...

"Bryd Pitrsijk...?" - powiedział niepewnie pan i zaczął się rozglądać po poczekalni z nadzieją, że właściciel tego niedorzecznego nazwiska się połapał, że to o niego chodzi. Gdy powiedziałam "ja" (to znaczy "tak", ale tym słowem można też zgłosić swoją obecność a nawet kogoś pozdrowić... w ogóle wszystko można powiedzieć tym słowem, gdy się je odpowiednio zaakcentuje, ale to inny temat) i podniosłam zadek, pan powiedział z chytrym uśmieszkiem prawie udającym zażenowanie nieumiejętnością wypowiadania polskich nazwisk "sorry, starałem się jak mogłem". Uśmiałam się i powiedziałam, że całkiem nieźle mu poszło. 

Pan zaprowadził mnie do jednej z sal, zalecił zdjąć buty, spodnie i czekać na kozetce, a za kilkanaście minut zjawi się pan doktor, by zrobić echo. Czekałam i czekałam, aż mi się nudzić zaczęło i zaczęło mi też gorąco się robić, bo w tych salach do prześwietleń, mammografii, gdzie ludzie się muszą rozbierać, to gorąco zwykle jak w piekle, a tu człek zubierany jak na Syberię w kilka warstw ubrań, bo rowerem jechał... W końcu przybiegł ten co-nie-umie-mojego-nazwiska-wymawiać, by przeprosić za opóźnienie, gdyż pan doktor pomylił kolejność sal i najpierw do innego pacjenta poszedł... "bo doktor biega ciągle z sali do sali i myślał, że teraz tam ma być, a nie tu...". Chwilę potem zjawił się sam doktor i też od razu przeprosił za opóźnienie. To już drugi raz w tym miesiącu, że lekarz zapomniał, że miał mnie zbadać... Następnym razem będę chyba se grać w gierki na telefonie z dźwiękiem na full albo może śpiewać powinnam..? O, wtedy na pewno raz dwa by przyszli, bo by nie zdzierżyli. 

Lekarka faktycznie chciała mi przepisać fizjoterapię, ale podziękowałam. 

park w Dendermonde

Innego dnia odwiedziłam z Najstarszą nowego okulistę. Gabinet okazał się bardzo przyjemny, pani w recepcji sympatyczna i wesoła, a i sam młody pan doktor bardzo przyjemny w odbiorze. Nie taka burczymucha jak ta, do której wcześniej chodziłyśmy. Gdy okulista zauważył, że Najstarsza ma problemy ze zrozumieniem niektórych słów po niderlandzku, od razu zapytał ku wielkiej uciesze Najstarszej, czy woli po angielsku rozmawiać. Oczywiście, że wolała. Młodzież nasza bowiem angielskim posługuje się swobodnie. O ile Młoda i Młody niderlandzkim posługują się również swobodnie, to i tak angielski preferują, jeśli tylko mogą wybierać. Mówią, że ten język jest o wiele prostszy i łatwiej się nim posługiwać. Dla mnie angielski jest trudny, bezsensowny i nielogiczny, no ale ja stara jestem to mi wolno tak uważać. 

Najstarsza nie była w stanie nauczyć się w ogóle francuskiego, niderlandzkiego się nauczyła z grubsza i umie się nim z grubsza posługiwać, gdy potrzebuje, ale angielskiego nauczyła się sama i to jest jej ulubiony język do komunikacji. Niektórych słów nawet po polsku nie zna, a po angielsku owszem... Przeto po angielsku sobie gadała z panem doktorem. Ja sobie gadałam bo niderlandzku, bo po angielsku nie gadam, choć rozumiem z grubsza. Dobrze, gdy ma się wybór.

Dostałyśmy recepty na nowe bryle. Ja teraz będę mieć dwa w jednym i do dali, i do czytania. Ciekawa jestem, jak się takie podwójne okulary odbiera, czy to nie jest zbyt irytujące doświadczenie.... Nic to, póki co muszę poczekać z realizacją recepty, bo nie mam siana na nowe bryle i nie wiem, kiedy ewentualnie będę mieć, bo to zależy od tego, kiedy i czy w ogóle mi ten zasiłek chorobowy ktoś wypłaci... 

Ciągle trzeba na coś czekać! 

Ja nie mam już cierpliwości do czekania. Za stara jestem, by ciągle na wszystko czekać. 

Nie lubię żyć w takiej ciągłej niepewności jutra i okropnie mnie to stresuje.

Po wizycie miałyśmy ponad godzinę czasu do spotkania w sprawie bezrobocia Najstarszej, które odbywało się w tej samej miejscowości. Znalazłyśmy jakiś bar i weszłyśmy. Bardzo przytulne okazało się to miejsce. Córka zamówiła sobie zupę marchewkową a ja jakiegoś wrapa, no i po kawce wypiłyśmy. Pogadałyśmy sobie o wszystkim i o niczym. Fajnie było.

kawusia


 Pomyślałam, że częściej powinnam z moimi pannami wychodzić sobie na kawkę czy drinka.... Oj, żeby tylko człowiek w bardziej cywilizowanym miejscu mieszkał! Na tym naszym zadupiu jest fajnie, ale pewnych rzeczy coraz intensywniej nam brakuje i coraz intensywniej myślimy nad przeprowadzką w okolicę jekiegoś dużego miasta... Nie do centrum może, ale na obrzeża... Choć ja to i w centrum na dzień dzisiejszy bym zamieszkała z chęcią, bo teraz mam inne priorytety niż jeszcze 5 lat temu... 

Jeszcze tylko nie wiemy dokąd, ale myśl już wykiełkowała i rośnie, a my zaczynamy powoli się rozglądać za domami... choć ceny wynajmu powalają na glebę i szokują... 1500€ za miesiąc takie same ruiny w jakiej mieszkamy? Jak ja 1300 zarabiam, o ile pracuję oczywiście... No chyba ludzi posrało! Choć o dziwo mieszkania i domy w mieście okazują się być i tak czasem tańcze niż w tej okolicy, w której teraz mieszkamy. 

To miejsce, w którym osiedliśmy było dobre, wręcz idealne, gdy dziatwa chodziła do podstawówki, bo było bezpiecznie, przytulnie, spokojnie, sielsko, dużo zieleni, las... Teraz dziatwa jest duża i już nie lubuje się za bardzo w tłuczeniu kijem po kałużach czy jeżdżeniu rowerkiem wkoło domu. Teraz do baru by się wyszło, do kina, na kręgle, basen, pojechało by się gdzieś pociągiem, ale bez naginania uprzednio 5 km na najbliższą stację i bez 18 przesiadek. A nam starym potrzeba, by szpital i wszelakich specjalistów mieć w zasięgu ręki, a i do baru też byśmy wyszli czasem czy do kina... Jakoś ciągnie nas do cywilizacji ostatnio. A i o robotę łatwiej bez wątpenia w mieście, niż w tej pipidówie. Szczególnie gdy nie ma się prawa jazdy ani szansy na to by je mieć, jak jest w naszym przypadku. Zdrowie dziewczyn razcej nie pozwala na jazdę samochodem... 

Tylko Młody jeszcze trochę nas blokuje, bo ma dobrą szkołę i szkoda trochę jej opuszczać... A z drugiej strony czekanie 5 lat, by ją ukończył, też nie wydaje się zbyt miłą perspektywą... Kurczaki też nas ograniczają do domów z ogródkiem... 

No ale też nic nas na razie nie goni. To tylko taki luźny pomysł, ale coraz bardziej wyraźny... i coraz bardiej mamy dość naszej okolicy i naszego domu, bo coraz tu gorzej się robi i gorzej. Droga do naszego domu już w złym stanie była, ggy się tu przeprowadziliśmy. Teraz jest w opłakanym.  Coraz więcej brudasów się tu przeprowadza z Brukseli... i innych częci świata. Nie, to nie jest rasistowski epitet, bo nie mam na myśli tych, których tym epitetem niektórzy określają, chodzi mi ogółem o leniwych śmierdzieli każdego koloru skóry i każdej narodowości, którzy nie wynieśli z domu żądnej ogłady ani kultury, o tych którzy nie tylko gówna z drogi nawet przed własnym oknem nie przesuną, ale ciskają bez reflekji śmieci na ulicę, puszki, a nawet całe wory ze śmieciami zostawiają na rowie... 

Gdy tu osiedliśmy, zachwycaliśmy się czystością ulic, obejść, ścieżek, przystanków. Podziwialiśmy i szanowaliśmy Flamandów, że nawet ulice zamiatają, że mają takie wypielęgnowane ogródki, że wszystko takie zadbane... Te czasy minęły niestety. Robi się tu u nas coraz większy syf. 

Minęły też czasy kultury i szacunku na drodze. Teraz jest tu już bardziej jak w Polsce, gdy upuszcaliśmy ją kilkanaście lat temu,  że na drodze chamstwo i patola bez wyobraźni, że strach wypuścić się rowerem, czy dziecko puścić samo do szkoły. Wszystko zaczęło być bardzo widoczne gdzieś od pandemii, potem już było tylko gorzej... Teraz jest po prostu źle... No, przed patolą na drodze to przeprowadzaka nas nie uchroni, ale przed brudem to wierzę, że jeszcze można uciec, że jeszcze są czyste miejsca we Flandrii, gdzie ludzie dbają o swoje otoczenie. Bywam tu i ówdzie czasem, to widzę, że są takie miejsca, choć przy takim napływie ludzi z całego świata, to dni ich na pewno są policzone... 

To jednak inna bajka... I są ważniejsze rzeczy niż puszki przed domem. Mamy po prostu inne priorytetey niż 12 lat temu i inne potrzeby. No a poza tym, ileż do diaska można tkwić w jednym i tym samym miejscu? opatrzyło mi się już ono.

świnia jaka jest każdy widzi


Spotkanie z babką od szukania pracy dla Najstarszej mnie strasznie zirytowało, choć udało mi się opanować i udawać miłą, zainteresowaną i pełną nadziei. Kurde, mnie to teraz wszystko irytuje, w ogóle cały czas jestem zirytowana, a przez to też irytująca...

Gdy wyszłyśmy ze spotkania, Najstarsza powiedziała, że to miał być ponoć team, a oni wszyscy ze sobą w ogóle nie rozmawiają. Ba, oni zdają się niewiedzieć wzajemnie o swoim istnieniu...

 Baba oznajmiła na dzień dobry, że aby się lepiej poznać ona zada Najstarszej kilka pytań. Gdy wyjęła kartkę z wielkim rysunkiem wagi, Najstarsza spojrzała na mnie znacząco... Nie wiedziałam o co chodzi, ale potem się dowiedziałam od Córki, że dokładnie tę samą kartkę z tymi samymi durnymi pytaniami miał parę miesięcy wcześniej kolega tej pani... 

Pani jest oficjalmnie tą osobą od "opieki" (no wiecie, psychika, samopoczucie takie rzeczy), a Najstarsza jest w spektrum autyzmu, ma też ADHD, zaś oni otrzymali wszystkie stosowne dokumenty, mają całą historię szkolną, gdzie córka szła specjalnym trybem jako uczeń niepełnosprawny, mają historię stażu i pracy, gdzie córka pracowała na warunkach osoby niepełnosprawnej i w ogóle cała ta ich potencjalna pomoc bazuje własnie na tym, że córka ma problemy ze znalezieniem i wykonywaniem jakiejkolwiek pracy ze względu na problemy zdrowotne, na swego rodzaju niepełnosprawność, a tu przychodzi "pani od opieki", której miesiącami rzekomo szukano, by się nadawała właśnie dla takiej osoby, i ona zadaje pytania, której nikt mający choćby podstawową wiedzę na temat autyzmu, by nikomu nie zadał. 

"Masz problemy z kontaktami z ludźmi. Co, myślisz, mogło by ci pomóc, by te problemy rozwiązać i byś mogła poprawić kontakty socjalne?" To było pytanie w ten deseń. Po zadaniu tego typu pytania osobie autystycznej dla mnie ta pytająca już jest skreślona. Ja już po niej niczego sensownego nie oczekuję, bo ja już widzę, że dziewczę nie ma najbledszego pojęcia na temat spektrum autyzmu. 

Równie dobrze może zapytac osobę, która nie ma nogi, co myśli, że może jej pomóc, w wystartowaniu  w biegu przez płotki. Z tym, że osoba bez nogi być może chciała by wziąć udział w biegu przez płotki, natomiast osoba autystyczna kontaktów socjalnych zwyczajnie może nie potrzebować, a często zwyczajnie są one dla niej szkodliwe i destrukcyjne. Nie chcesz wiedzieć, jak te kontakty poprawić, tylko jak ich w ogóle unikać. Pff!

Kobieta poza tym emanuje takim brakiem pewności siebie, że masz ochotę zapytać, w czym ty możesz jej pomóc a nie że będziesz liczył, iż ona w czymkolwiek ci pomoże czy udzieli ci jakiegokolwiek wsparcia. Skąd oni w ogóle tych ludzi biorą?!

To jest marnowanie naszego czasu i czyichś pieniędzy, bo oni raczej za darmo tego nie robią. No chyba że robią, to zwracam honor. Jeśli robią to charytatywnie, to nie będę się czepiać, a pochwalę, że próbują coś zrobić i być pomocnymi, nawet jeśli dobrymi chęciami tylko piekło się brukuje...

Dobrymi chęciami na pewno nikt się nie naje. Za rok Córce skończy sie zasiłek i zostanie bez pieniędzy i socjalizowanie się jej nie pomoże chleba kupić ani czynszu zapłacić.


Każda taka wycieczka kosztuje córkę pieniądze, bo autobus nie wozi ludzi za darmo. Człowiek z chęcią wyda te parę euro, gdy ma nadzieję, iż dzięki temu dostanie kiedyś pracę, ale patrząc na to, to ja tych nadziei mam coraz mniej i mniej. Po półtora roku nic ale to nic nie ruszyło z miejsca. Nawet jeszcze nikt z córką na temat jakiejkolwiek realnej pracy czy choćby tego bezpłatnego stażu szkoleniowego nikt nie porozmawiał. Nikt jej kompletnie niczego nie zaoferował ani nie zaproponował. 

Ja głupia oczekiwałam, że ktoś z nią raz usiądzie, przepatrzy rózne zawody, zapyta ją, czy to czy tamto by ją zainteresowało albo pokaże jej co tam mają ewentualnie za możliwości i czy cokolwiek z tego by się dla niej nadawało, a tu nic w tym kierunku się nie zadziało. Nic a nic na temat pracy czy stażu w konkretach, a tylko że jakieś staże (cokolwiek to znaczy, bo nawet tego nigdy nie wyjaśniono) są możliwe. Takie pierdolenie o szopenie...

Się będziemy kuźwa SO-CJA-LI-ZO-WAĆ, bo to jest na tym świecie najważniejsze. Socjalizowanie się. Każdy musi się socjalizować i każdy musi mieć szerokie grono przyjaciół. Każdy musi szwargotać z wszystkimi wokoło radośnie. Bez tego nie ma życia ani pracy. JPRDL!

Babka zapytała też inteligentnie, czy córka na kurs niderlandziego by chciała pójść... 

Mówię, że ona tu 8 [słownie: OSIEM] lat do niderlandzkojęzycznej szkoły chodziła i rok pracowała w niderlandzkojęzycznej firmie. Na co jej kurs? Co się miała nauczyć, to się nauczyła. Umie czytać, pisać i mówić z grubsza też. Ona nie zamierza studiować filologi niderlandzkiej ani w ogóle czegokolwiek innego, ani książek pisać, ona chce prostą pracę, by mogła zarobić parę centów i czuć się potrzebna.  Półtora roku siedzi w domu - mówię - bo nie ma pracy. Nie używa języka niderlandzkiego, bo posługuje się na co dzień polskim i angieslkim, to sporo zapomniała. Ma autyzm i adhd. Żaden kurs niczego nie zmieni. Znajdźcie jej pracę, by mogła używac tego języka to sobie go przypomni i szybko poprawi. 

- A to w domu nie rozmawiacie po niderlandzku...?

 Nie, bo kurwa po mandaryńsku jest nam wygodniej!

Ta laska zna niderlandzki bez wątpienia i pewnie ma też przyjaciół, ale czy jest dzięki temu wartościowszym pracownikiem...? Zapewne. Tylko jeszcze tego nie dała poznać po sobie. A spieprzajcie wszyscy z taką "pomocą". Kuźwa, oni są tak samo pomocni jak polska pomoc społeczna. Jak ci nie zaszkodzą, to już ci bardzo pomogli.

Nie, no skąd, ja nie jestem wredna ani złośliwa. Ja tylko tak se głośno myślę. I źle. I tylko tak sobie oceniam ludzi po pierwszym spotkaniu. Co prawda rzadko się mylę. Ale chciałabym, żeby to był właśnie ten wyjątek potwierdzający moją regułę. 

kurza dupa!

Na razie jednak trochę mam to w dupie. Miałam wolne, to pojechałyśmy spokojnie do tego miasta na to durne spotkanie. A potem na drugie. Nie mam wielkich oczekiwań. W sumie to już żadnych oczekiwań nie mam, choć staram się panować nad swoimi emocjami i nie dzielić się nimi za bardzo z Najstarszą, by jej nie dołować. Choć trochę się dzielę, bo zbyt dużo optymizmu i nadziei, które mają marne szanse na spełnienie to nic dobrego. Poza tym ona może i ma autyzm, ale głupia to ona akurat nie jest. Jej mózg ma wiele ograniczeń, ale zmysł obserwacji, logicznego myślenia i wyciągania wniosków to akurat jej w miarę dobrze działa. Jak u wielu autystyków. Rzekłabym, że nawet lepiej niż u przeciętniaka. Dwa do dwóch też umie dodać. Z matmy była najlepsza w klasie... bo autystycy często są dobrzy z matmy.

Póki co ważniejsze sprawy mamy na głowie, jak choćby jej zdrowie. Z niecierpliwością czekamy na tę wizytę ze specjalistami w szpitalu uniwersyteckim. Staram się o tym nie myśleć i cierpliwie czekać, ale samo się myśli gdzieś tam w tle... i drapie w mózg.

Małżonek zmienił znowu pracę. Po trzech dniach jest zadowolony. Twierdzi, że jest o wiele przyjemniej, że w przeciwieństwie do ostatnich firm, w tej jest czyściutko, jest porządek, jest cieplutko, jest nawet woda dostępna i nie trzeba bidona nosić ze sobą, a przede wszystkim  nie ma żadnych oszołomów na a-jedynkach, a praca jawi się o wiele lżejsza. No i obiecują podwyżkę, możliwość uczestnictwa w różnych szkoleniach... Jak długo Małżonek będzie usatysfakcjonowany, trudno mnie oceniać. Mam nadzieję jednak, że w końcu znalazł to czego szukał i choć przez chwilę przynajniej on nie będzie przynosił syfu roboczego do domu, bo już mam tego serdecznie dosyć. Bo i bez tego mam czym się zamartwiać. 

Przydało by mi się dla odmiany choć odrobinę radosnych wieści, wesołych anegdot  i pozytywnej energii z jego strony. Bowiem zapewniem was, iż fakt, że przez całą moją chorobę i miesiące potem niemal codziennie wysłuchiwałam o tym w jakim gównie musi mój Małżonek pracowac, z jaką patolą i jak jest źle traktowany, raczej mi  nie pomagało w przebrnięciu przez ten sam w sobie trudny czas, przez chorobę ani tym bardziej w zdrowieniu. Człowiek w chorobie liczy bowiem na jakieś wsparcie i pocieszenie ze strony najbliższych i absolutnie nie podoba mu się ani go nie satysfakcjonuje, gdy sam musi być wsparciem dla siebie, i jeszcze dla innych, jak było w moim przypadku.  Ja żywię się dobrymi pozytywnymi wiadomościami. Energii i sił dodają mi sukcesy i osiągnięcia oraz zwyczajny dobry humor, wesołe żarty moich najbliższych. Natomiast czyjść smutek, strach, niezadowolenie, narzekanie ciągną mnie na dno i pozbawiają sił.

Dziś za to płacę. Wszyscy płacimy, bo moje gówno teraz z kolei po sprawiedliwości udziela się Małżonkowi i Reszcie z Piątki. Zbyt długo próbowałam być silna i pozytywna za nas pięcioro i przedobrzyłam. 

Teraz już nie potrafię być silna nawet sama dla siebie, choć próbuję. Wspinam się i spadam z powrotem... Jak pająk do wanny.

 Teraz jestem wrakiem na dnie i obawiam się, że dużo wody w kiblu upłynie, zanim wypłynę znowu na spokojne wody i z dumą rozciągnę żagle na wietrze, by popłynąć na nieznane morza z radosną ciekawością  i pełna buty czekając na coraz trudniejsze wyzwania.

Dendermonde


O swojej pracy na przykłąd teraz w ogóle się staram nie myśleć...

 Im bardziej się staram, tym bardziej mi nie wychodzi.

Moje wakacje myślowe się skończyły. Mózg wyszedł ze stanu hibernacji i już działa pełną parą. Ten tydzień już zaczęłam się tym wszystkim coraz bardziej i bardziej denerwować...

 Co z tym cholernym zatwierdzeniem niezdolności do pracy z funduszu? 

Co z tym zasiłkiem? 

Ileż można czekać na potwierdzenie? 

A może nie przyznają mi tego zasiłku i nie dostanę żadnych pieniędzy za styczeń? 

A może dostanę je dopiero za kilka miesięcy, jak poprzednio?

 Ile to w ogóle będzie?

Skąd do wypłaty będę brać pieniądze na codzienne zakupy? 

Jak będzie w tej pracy po powrocie? 

Jakie przyjęcie mnie czeka i jaka atmosfera tam teraz panuje przez ten rozpad załogi?

 Czy podołam pracy przez 10 godzin w tygodniu? 

Czy będę pracowac trzy dni, czy uda się 10 godzin wyrobić w dwa dni? 

Czy lepiej dwa dni po dwa razy dziennie czy lepiej trzy dni, a może lepiej codziennie po 2 godziny? 

Czy nadal będę pracować według łatwiejszych zasad, czyli głównie z maluszkami, czy z nastolatkami też?

 Czy uda mi się znaleźć w sobie jeszcze jakieś chęci i choc odrobinę entuzjazmu do wykonywania tego zawodu? 

Co, jak się nie uda?

 Czy istnieje zawód, który byłby dla mnie wykonalny? 

 Czy mogę planować wakacje?  

Czy będzie mnie na nie stać w takich okolicznościach? 

Czy lepiej znowu zostać w domu i nigdzie nie wyjeżdżać?

Na te wszystkie i pierdyliard innych pytań próbuje mój mózg odpowiadać każdego dnia i niektórych nocy. Jestem już okropnie tym zmęczona i coraz bardziej zdołowana brakiem możliwości jednoznacznej oczywistej odpowiedzi na wiele z nich, ale jednocześnie nie potrafię wyłączyć tego uporczywego, irytującego i energochłonnego myślenia. To samo się myśli. Taki jest mój mózg.

Układam puzzle, czytam książki, czasopisma, oglądam filmy, koloruję dokładnie ze skupieniem swoje kolorowanki, wyprowadzam z ogrodu kury i bacznie je obserwuję, by choć na chwilę zapomnieć, być choć przez pół godziny skupić się na czymś innym i nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć... Od czasu do czasu włączam iTunsa i daję jakąś głupią muzyczkę na cały głos na słuchawkach. Tak, często są to piosenki dla dzieci, disco polo, czy -belgo, albo inne tam uns-uns-uns. Tekst ani sens nie jest  ważny, liczy się tylko rytm i głośność, by aż telepało mózgiem, by zagłuszyło te uciążliwe myśli, by zabiło myślenie, by ogłuszyło, otępiło. Bo dobrze choć te pół godziny odetchnąć od tego uciążliwego myślenia. Potem jestem zmęczona tym hałasem i czasem boli mnie głowa, ale pomaga mi to poukładac myśli i w rezultacie wychodzi na plus.

Myślę, że gdybym miała łatwiejszy dostęp do jakichś prochów i hajs na nie, to bym brała wszystko, co pozwoliło by mi uwolnić się od tego myślenia. 

Zdarza mi się myśleć też o uwolnieniu się od myślenia raz na zawsze, ale jestem matką więc jestem odpowiedzialna za tych, których nieopacznie sprowadziłam na ten chory, pojebany świat. Będę się o nich troszczyć i o nich walczyć, dopóki dam rady nogi po ziemi ciągnąc, dopóki sił mi starczy, dopóki nie zdechnę. 

Nie zmienia to faktu, że z każdym dniem coraz bardziej nienawidzę życia w tym pojebanym społeczeństwie, w tym chorym systemie dla wybranych, dla zwyklaków, dla baranów... Większość ludzi działa mi na nerwy. Najchętniej w ogóle nie oglądałabym żadnych ludzi przez co najmniej miesiąc. Fajnie by było tak w ogóle nikogo przez kilka tygodnie nie musieć widywać, z nikim nie musiec się spotykać, z nikim rozmawiać, pobyś sobie samemu ze sobą i móc robić wszystko, na co tylko ma się ochotę: tańczyć, skakać, śpiewać, czytać, pisać, leżeć do góry wentylkiem...  Nie musieć sprzątać ani gotować, ani myśleć, co ugotować, nikomu otwierać drzwi, ani robić żadnych zakupów, ani nikogo wysłuchiwać, ani myśleć o pracy, o tym skąd wytrzasnąć kasę na to czy tamto, nie musieć pamiętać o tych wszystkich wizytach, spotkaniach, badaniach,  mejlach, dokumentach do wypełnienia, wysłania, podpisania... 

Czasem mam wrażenie, że mi mózg zaraz wybuchnie... Od tego myślenia boli mnie czasem cały wierzch  głowy i mam uczucie, że zaraz wysadzi go...

Próbowałam ćwiczeń midfulnessu zadanych przez psycholożkę, ale źle się to skończyło... 

Poczytałam o tym i faktycznie, gdy człowiek jest w bardzo kiepskim stanie psychicznym, lepiej wtedy nie zaczynać nauki technik relaksacyjnych, bo można tylko swój stan pogorszyć. Zaprawdę powiadam wam, tak jest zaiste.

Zresztą Młoda też próbowała kilka lat temu medytacji i też jej się pogarszało od tego i jedna z psychiatrów przyznała wtedy, że tak się faktycznie czasem dzieje i że medytacja wcale nie na każdego ma pozytywny wpływ. Zatem techniki relaksacyjne może i są dobre, ale gdy czujesz się stosunkowo dobrze i zdrowo, a nie jak jesteś wrakiem psychicznym... W sensie nauka tej cholernie trudnej sztuki, bo pewnie jak się już to umie, to się używa. Ale też pewnie jak się umie i stosuje od małego to - logika podpowiada - że nigdy się w bardzo złym stanie człowiek znaleźć nie powinien. Jeśli tak by się działo, to by oznaczać musiało, iż to jeden wielki bullshit... Ludzie mówią, że to działa i że pomaga, to chyba jednak coś w tym jest... 

No, ale ludzie mówią, że wystarczy chcieć, a wszystko można. Bo ludzie mówią różne głupoty. Im bardziej mogą na tym zarobić, tym bardziej bywają przekonywujący B-). 

A im bardziej ludzie bywają przekonywujący tym mniej ja mam chęci i motywacji by im wierzyć, bo przecież wszyscy kłamią! Dr House nie może się mylić ;-) 

Czytam świetną książkę o demencji. Tyle fascynującą, co przerażającą. Lektura zawiera opowieści z życia ludzi z demencją oraz ich opiekunów. Autorka, amerykańska psycholożka, opowiada ich historie, tłumaczy jak działa mózg i dlaczego ludzie chorzy mówią, to co mówią i robią to co robią, a ich opiekunowie mimo wiedzy reagują jak reagują. Jak to jest, gdy partner czy rodzic cię nie rozpoznaje, traktuje cię jak obcą osobę i wyrzuca cię z domu? Jak ludzie sobie radzą w takich sytuacjach? Jak to jest, gdy dla twojego pobożnego partnera każdy dzień jest niedzielą i każdego dnia ciągnie cię do kościoła na mszę...? 

Polecam tę książkę każdemu. Takżem tym, których dziś ten temat nie dotyczy. Jutro wszak, może nas dotyczyć, bo choroba nie wybiera. Każdy może zachorować.

Polski tytuł brzmi "Demencja. Podróż do nieznanych światów." Autor: Dasha Kiper

jedyna słuszna metoda używania fotela w czasie czytania

Czasem coś upiekę… W tym tygodniu piekłam chleb, drożdżówki z makiem i smażonymi jabłkami, a w sobotę Murzynka. 

dobrze tak sobie jakiegoś murzynka zeżreć czasem

dużo dobra się skraftowało

bułeczki słodkie z nadzieniem jabłkowym


Czasem robię zdjęcia ptakom przez okno w kuchni… Czasem wyprowadzam kurczaki na spacer poza ogródek. Ptaki to puchate promyczki radości. Ciepło się robi na duszy, gdy na nie się patrzy... Choć czasem łobuzują nieźle.

Kiedyś Młoda mnie zawołała w pilnym trybie do kuchni. Zauważyła bowiem, jak wrony przypuszczają zmasowany atak na myszołowa, który przysiadł na pobliskim drzewie (zdjęcie jego poniżej). Podlatywały na zmiany do niego i tłukły go po głowie, kracząc przy tym głośno. Ten się uchylał za każdym razem, aż w końcu odleciał. Wrony poleciały za nim z wielkim krakaniem i aż do lasu go przepędziły. Z wronami bowiem nie ma to tamto.

A nasze koguty... Z nimi to jest ubaw przedni. W stadzie jest trochę za mało kur na dwa koguty, bo każdy powinien mieć ze 4-5 kurskich dziewczyn, aby mógł się czuć pełnoprawnym kogutem. U nas wszystkich dziewczyn jest cztery a koguty aż dwa. No więc oni non stop o te dziewczyny toczą bójki. Baliśmy się, że te bójki będą bardzo krwawe i że jednego koguta będziemy musieli komuś oddać, ale nie jest źle. Jest po prostu śmiesznie... Przynajmniej z naszego człowieczego punktu widzenia, bo z koguciego to pewnie w ogóle śmieszne nie jest...

Kogut, jak ma ochotę zaseksować, szuka najpierw szybko dla wybranej kury jakiegoś prezentu. Nasze koguty podają kurom randomowe patyki, źdźbło słomy, jakieś kamyki, czasem stary zeschnięty mech. Młoda się śmieje, że za takie prezenty to dziewczyny nawet na nich nie spojrzą, ale myli się. Kury czasem najwyraźniej zadowalają takie prezenty... Bo jak to mawiają, lepszy mech w dziobie niż diamenty u jubilera.

 Prezent to krok pierwszy do udanego kurzego seksu, a drugi to koguci taniec. Kogut upuszcza jedno baro i bokiem podjeżdża zalotnie do wybranki, a potem wokół niej się kręci podskubując za piórka. Jak się kurze taniec nada, to przykucnie i kogut może zaliczyć. Jak się nie spodoba, to kura po prostu olewa delikwenta totalnie, robiąc to co robiła wcześniej, czyli zwykle grzebiąc w ziemi. Jak kogut zbyt nachalnie okazuje swoje amory, to może nawet dostać z dzioba... Nasza Benia jest z tego znana, że spuszcza lanie kogutom i krzyczy, gdy tylko zbyt blisko podchodzą... Kiedyś zaobserwowałam taką sytuację, że Chica zaczął się wkoło niej kręcić i chyba ze 3 rundy nawet zrobił, a ona nic. Wydziobuje sobie coś tam uparcie ze ziemi, jako czyniła zanim kogut do niej podszedł. Totalne lekceważnenie, ale ten nie ustaje w zalotach. W końcu Bona jak nie krzyknie, jak nie dziobnie, jak nie wyrwie garści piór z koguciej klaty... Po czym poszła raźnym krokiem na drugą stronę ogrodu. Chica jednak nie dał zbić się z pantałyku. W ogóle go to nie zniechęciło. Obawiam się wręcz, że pomyślał - Lubię ostre panienki! - i poszedł za nią raźno... ale napotakł Heńka w drodze i na jego widok zaczął udawać, że tak tylko sobie idzie i to nawet nie w tę stronę, a w inną i zrobił w tył zwrot...

No bo,  gdy jest dwa koguty, sytuacja się komplikuje. Często bowiem (jakieś 99% razy) kura zaakceptuje prezent, pochwali taniec, kucnie, kogut na nią wskoczy, a wtedy niczym wściekła błyskawica wpada na scenę drugi kogut i zaczyna gonić niedoszłego Cassanowę. I gania go po całym podwórku albo wyrywa mu cały dziób piór z grzbietu. Nie ma znaczenia, który kogut próbuje oczarowac kurę, drugi zawsze spróbuje mu romanse udaremnić. Czasem nawet już podczas tańca godowego zjawia się wkurzony konkurent i trzeba brać nogi za pas. A czasem nawet boguducha winny kogucina tylko przypadkowo znajduje się w pobliżu kury, która z jakiegos powodu krzyknie (bo np kota za płotem się zlęknie), a już mu się oberwie kilka piór.

Chłopaki żyją teraz w ciągłym stresie, ale przynajmniej im sie nie nudzi. Każdy próbuje zaliczyć kurę, tak by drugi nie zauważył, co wywołuje czasem  przekomiczne sytuacje. Kury zdają się na to patrzeć z uśmieszkiem na dziobach, bo przez te kogucie waśnie one często mają święty spokój, gdyż koguty się wzajemnie przepędzają i żaden na kurę wskoczyć nie może.

Heniek jest straszny raptus i nerwus, co nie zawsze idzie w parze ze zręcznością. Kiedyś myśląc, że Sunny krzywda się dzieje, bo Chica zmierzał w jej stronę, tak pędził do nich, że nie wyrobił na zakręcie i pełną parą przydzwonił w werandę, aż zadudniło. Młoda mówi, że chłopak się kiedyś zabije niechcący.

A my na to patrzymy i heheszkujemy z nich trochę.



pan Kos Kosińki

myszołów

kawki na sąsiadowym dachu

Chica Kogut

Rico szukająca robaczków



Czarne puzzle, które są pierwszymi puzzlami, których nie zaczęłam od ramki,  okazały się dla mnie za trudne. Ułożyłam większość, ale z ramką nie podołam. Młoda obiecała, że ona dokończy. Jak będzie w któryś dzień słonecznie, może dziury jeszcze uzupełnię. Bez słońca nawet Młoda tych puzzli nie ułoży, bo w pochmurny dzień , tudzież w sztucznym świetle, wszystkie puzzle wyglądają bowiem na czarne… szare…? w jednolitym kolorze w każdym razie. W słońcu widać trochę kolory, i zielony, i czerwonawy i fioletowy oraz szary i czarny.



A wkurzenie na ludzkość to nawet podczas niedzielnych zakupów może się aktywować… Wychodzisz z wózkiem i widzisz że pojebańcy wszystkie wózki w jednym parkowisku zostawiają, bo weźmie jeden z drugim wózek pod drzwiami, ale tam odprowadzał nie będzie, tylko na drugim końcu parkingu zostawi. Jeszcze paru takich idiotów i w ogóle nie da się przejechać, ale wtedy jeden z drugim przychlast będzie stał pewnie i trąbił, bo nie przejedzie… Jak ja nienawidzę takich debili! Powinno się tam kamerę zawiesić i ryje takich ułomnych umysłowo u wejscia do sklepu wieszać z tytułem „debil tygodnia”. Tak samo ryje tych wszystkich poparańców, co produkty biorą z półek i zostawiają w innej części sklepu: jajka na papierze toaletowym, jogurt w gazetach, szynka przy chipsach. Łapy bym poobcinała koło samej dupy!





10 komentarzy:

  1. ooo 2w1 to okulary ze szkłami progresywnymi. Jestem bardzo ciekawa jak to wygląda w Belgii ale w Polsce ja mam już drugie takie okulary. Przy zakupie perwszej pary o mało nie zeszłam na zawał bo te szkła są ponad 2x droższe niż standardowe bez udziwnień i pojedyncze. Wcześniej spokojnie się mieściłam z zakupem okularów do 1000 zł (bez oprawek same szkła coś chyba ostatnie miałam koło 800 zł) a potem te pierwsze progresy to masakra. Właśnie jutro odbieram nową parę bo znów mi się wzrok pogorszył po 2 latach zapłaciłam za nie (bez oprawek) aż 2100 zł. Szok i niedowierzanie. Mogłam mieć taniej o 300 zł ale wtedy miałabym węższe pole widzenia bo za to pole sie też dodatkowo płaci a w perszych wzięłam najwęższe i teraz stwierdziłam, że wolę mniej kręcenia głową na boki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze wiedzieć, że drugie tyle trzeba sie spodziewać za bryle 2w1! Zaczynam się bać tej ceny haha. U nas raczej jest sporo zniżki na szkła z funduszu zdrowia, jak się przy tym do właściwego optyka pójdzie (każdy fundusz współpracuje z innymi wybranymi optykami) to jeszcze się więcej zniżki ma, są też promocej drugie bryle za pół ceny albo trzecie za 1€. Muszę iśc razem z córką po te okulary w razie gdyby była taka promka :-) No a oczywiście jezszcze zawsze różne bajery dodatkowo płatne, przyciemniające sie w świetle (to biorę zawsze), jakaś wartwa antyzabrudzeniowa czy inne cuda wianki a wszystko kosztuje. No i markowe oprawki, przy czym o tanie to tu raczej trudno... Nic to, pójde to zobaczę... Tanie rzeczy to to na pewno nie są. Zresztą sama wizyta u okulisty to już 60€... choć pewnie trochę fundusz zdrowia zwróci.

      Usuń
    2. u nas też jest dofinansowanie z funduszu ale zdaje się, że było coś 30 zł (nie wiem czy na jedno szkło czy na dwa) więc śmiech na sali. Coś tam dostane od pracodawcy na okulary ale maksymalnie 300 zł (a nawet sądzę, że teraz w nowej pracy to mniej) więc finalnie i tak te okulary wychodzą mega drogo w Polsce. Ciekawe jak będzie u Ciebie na pewno napiszesz :)

      Usuń
  2. Zdrowie zawsze najważniejsze, a tymi wypiekami to mnie zawstydzasz, u mnie tyle czasu i zdrowie nie najgorsze, ale piec mi się nie chce, może dlatego, że jesteśmy we dwoje i kto ma to zjadać?
    Priorytety zmieniamy w ciągu życia, to normalne, oby wszystko wam się udało!
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie piekę na pokaz ani dla samego pieczenia (z wyjątkiem urodzin). Piekę, jak mam na coś konkretnego smaka, a ostatnio właśnie miałam dużo smaka. Co samo w sobie dosyć ciekawe jest, bo na inne, takie kupne słodkości nie mam chęci w ogóle (wyjątkiem są żółte m&M'sy - potrafię półkilową pakę w kilka dni opędzlować aż mnie pysk odparzy od orzeszków), a kiedyś to tonami żarłam wszystko, co było słodkie. Na dwie osoby można małe porcje zrobić. Masz airfryera może? W tym łatwo można małe wypieki robić - kiedyś taką babcię klientkę (+-90lat) miałam co specjalnie se airfryer kupiła, by móc se robić frytki bez oleju i piec małe ciasto :-) Ale małe formy do piekarnika tez są ;-) Jednak podstawą jest smaczek na domowe wypieki, inaczej po co swój czas i pieniądze marnować :-)

      Usuń
  3. Będę teraz ,,babcia dobra rada,,- więc sie nie wkurzaj, bo i tak zrobisz z tym co chcesz: olejesz, wyśmiejesz , spróbujesz, inna opcja:
    - skoro przeszkadza Ci niepewność- wypunktuj to co jest pewne, na co masz realny wpływ
    i osobno to - na co nie masz wpływu. Na cholerę masz na tą drugą część - tracić swój czas i zdrowie?
    Skoro medytacja i relaksacja ci nie pomaga- działaj przeciwnie. Nadmiar myśli - np. wypisane pytania- poszukaj na nie odpowiedzi w sobie, bez brania pod uwagę świata zewnętrznego i jego uwarunkowań. Skoro poszukiwanie rozwiązań Ci służy...(pomaga).....ten kierunek....
    Kurza dupa jest piękna! Ptaszyska widziałam wcześniej, na zdjęciach,a historie ze zwierzakami w tle ( obserwacja zachowań) - super ciekawe.
    Okulary mam zwykłe- do kompa i na zewnatrz drugie, ale na codzień nie chodzę( tylko w lecie, ze względu na szkła) Oprawki używane- córka zmianiała okulary i jej zostały, a mnie pasowały. Dopiero teraz zaczęłam używać, mimo że mają już kilka lat. Drugie- pełny koszt, ale bez szaleństw. Po prostu- praktycznie. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pytaniami ja tak robię. Wszystko sobie rozpisuję, segreguję, odptaszkowuję wykonalne i robię, co jest do zrobienia (telefony, mejle, wypełnienie dokumentów, zakupy, przemeblowanie...) ale dopóki nie uzyskam odpowiedzi formalnej albo nie załatwię danej sprawy, mój mózg będzie danymi i kolejnymi przyczynowoskutkowymi pytaniami mnie katował o każdej porze dnia i nocy (po to sie specjalnie budzę w nocy o pierwszej czy o trzeciej haha) i oczywiście każde rozwiązanie wywołuje dziesiątki kolejnych pytań. Mózgi autystyczne i adhd'owe są popieprzone z tym natrętnym myśleniem i analizowniem wszystkiego na tysiące sposobów. Wszystko musi mieć klarowne wyjaśnienie i szczegółowe rozwiązanie, dopóki nie ma, jest nad tym myślane, aż będzie. Jeśli uznam, że nie mam na coś wpływu, czyli tą drogą nie da się iść, to muszę znaleźć i przemyśleć WSZYSTKIE MOŻLIWE alternatywne rozwiązania. A te przykładowe pytania, które wypisałam to tylko część tego, co potrafi się pojawić w mojej głowie w ciągu kilkunastu czy nawet kilku minut, tyle że pomiędzynimi trzeba jeszcze upchać pytania o to który produkt użyc do danego prania, jaki makaron do dzisiejszej zapiekanki, do jakiego sklepu pójść po chleb, o której wyjśc z kurami, a o której zacząc gotowanie (bo wszystko musi mieć sens), czy teraz czytać książkę, czy lepiej gazetę, a może układac puzzle, bo dla mojego łba to tego typu wybory potrafią być nie lada problemem. Czasem w nocy np przypomni mi się, że zapomniała umówić wizyty dla córki albo że mam kupic coś, a wtedy od razu mój mózg pokaże mi tysiące możliwych konsekwencji tego stanu rzeczy i miliony rzeczy z mimi powiązanych, przypomni o setkach innych rzeczy i w koncu wstaję, idę na dół, zapalam światło i umawiam tę wizytę, wyjmuje chowam makaron do lodówki, ustawiam coś na widoku by nie zapomnieć albo zapisuje na kartce rzeczy do zrobienia zaraz rano. Bywa, że przerywa, jedzenie po jednym gryzie, by zrobić coś innego, by nie zapomnieć i by mózg dał mi spokój. Staram sie jak mogę ograniczać problemy będące karmą dla mózgu, ale cieżka syzyfowa robota 24/7. Do tego aktualne poważne problemy z koncentracją i pamięcią robią krecią robotę.
      Ja w okularach na co dzień też nie chodziłam, ale już każdy wyjazd zakładam, bo inaczej nie jestem w stanie zobaczyć ani rozkładu jazdy, ani tabliczki na autobusie czy z nazwą ulicy, do oglądania filmów, szczególnie z napisami (bez bryli nie widzę liter w ogóle)... Do raka nie miałam problemu w czytaniem drobnego druku, ale teraz mam problem nawet z kolorowaniem, czy rysowaniem bo kresek nie widzę - wzrok pogorszył się okropnie, stąd okulary 2w1 i chcąc nie chcąc trzeba będzie nauczyc się codziennie ich używać. Starość nie radość haha.

      Usuń
    2. Rozumiem. Dzięki za szczegóły, takie z codziennych sytuacji życiowych. Czyli mogłabyś powiedzieć, że życie codzienne jest źródłem ,,przebodźcowania,,....? A kiedy czujesz odprężenie i spokój, w jakich sytuacjach czy podczas jakich czynności? Jeżeli można wiedzieć...

      Usuń
    3. A i jeszcze jedno...czy prowadzenie bloga Ci pomaga, samo pisanie, czy niezobowiązująca do niczego rozmowa -w komentarzach...?

      Usuń
  4. Jakie cudne wypieki! Kobieto, ja tu detoks od cukru robię, a Ty mnie niechcący kusisz tymi rumianymi bułeczkami i innymi murzynkami. Bądź tak dobra i podziel się, proszę, przepisem na te drożdżówki z makiem, bo mak to moja wielka miłość, a te Twoje są jak żywcem wyjęte z moich marzeń - mają tyyyyle maku :) Rzadko kiedy można nabyć coś takiego w sklepach u nas. Kiedyś przed świętami Połówek kupił roladę makową z "polskiego sklepu", ale maku było tam tyle, co kot napłakał. Od tamtej pory roladę jak i samego makowca robię sama. Drożdżówek z makiem jednak nigdy nie piekłam (a przynajmniej nie pamiętam, może czas skorzystać z tej polecanej przez Ciebie książki o demencji? ;))

    Oj tak, wiem o czym mowa - kiedyś układaliśmy puzzle "Wiedźmin". 1000 elementów, z czego 3/4 była czarna jak smoła. Ostatnio zaś po raz pierwszy spotkałam się z czymś, co mnie niesamowicie zaciekawiło. Układaliśmy puzzle, które dostałam pod choinkę (tym razem kolorowe), a na ich rewersie odkryliśmy ułatwienie w postaci oznaczenia literkami alfabetu. Przykładowo: wszystkie puzzle, które składały się na dom były oznaczone jak B. Morze - C, niebo - D, itd., itp. Przydatna rzecz, nie powiem. Parę razy zerknęliśmy na ściągawkę ;)
    A co do tych Twoich, to powiedziałabym, że została Wam już najprzyjemniejsza część. Uwielbiam to dopasowywanie ostatnich elementów układanki - ogromnie satysfakcjonujące! Sprzyjającego światła życzę!

    Mam podobnie - z chęcią przeprowadziłabym się w inne miejsce, bo jestem już znudzona tym domem i miastem, ale to bardzo niekorzystny moment na przeprowadzki. Kryzys na rynku mieszkaniowym, a ceny za wynajem bardzo podobne do belgijskich. Trzypokojowy dom to nawet 2000 euro!

    Ja to Cię podziwiam, że ogarnęłaś znajomość niderlandzkiego. Patrzę na te wyrazy, które czasami tutaj przemycasz i wydają mi się totalnie nielogicznym zlepkiem przypadkowych liter! Angielski jest stosunkowo łatwy, ma np. bardzo uproszczoną deklinację i koniugację w przeciwieństwie do łaciny, francuskiego (trudny język) i włoskiego (trochę łatwiejszy wg mnie). Sporą trudność sprawiać może wymowa pewnych dźwięków, z tego, co jednak widzę, to Polacy dość szybko łapią go w Irlandii, nawet ci ze "starszego pokolenia" i potrafią dogadać się. Fajne jest to, że autochtoni nie wyśmiewają niezbyt perfekcyjnej znajomości czy wymowy, raczej mają tendencję do chwalenia i komplementowania angielskiego jako "very good" (nawet jeśli w naszym odczuciu zdecydowanie taki nie jest). W Polsce z kolei rodacy sami siebie często wyśmiewają: a bo nie masz dobrego akcentu, a bo to, a bo tamto... Najważniejsze, by nie bać się mówić.

    Benia to może oziębła jest? Albo jest odmiennej orientacji ;-)

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko