Od ostatniego wpisu kupa ciekawych rzeczy się zdarzyła, które czym prędzej spisać tutaj trzeba.
W zeszły piątek adoptowaliśmy 3 nowe kury.
Azyle prowadzą tutaj systematycznie akcje ratowania kur z kurzych farm.
W takich farmach, jak wiadomo, kury mają żywot makabryczny. W wylęgarniach kurczaki zaraz po wykluciu są sortowane wg płci, a potem koguciki jako nieprzydatne są zagazowywane lub mielone żywcem. Potem przez 16 tygodni musza rosnąć, a w tym czasie otrzymują około 20 szczepionek przeciwko około 14 różnym chorobom (także te do tzw bio hodowli). Potem przewożą je do fabryk jajek, gdzie około roku siedzą w ciasnocie i smrodzie, a hodowcy świecą im światło, by niosły jajka non stop. Po roku, czasem trochę dłużej, kury są wyczerpane i zaczynają mniej jajek nieść, więc pakuje się je do plastikowych skrzynek, po tyle ile wlezie i wiezie się je do zabicia. Kury takie mają ogromne niedobory wapnia i innych składników od niesienia jajek. Są słabe, pozbawione piór, łamią im się kości w trakcie tego makabrycznego transportu, są przerażone i ogromnie zestresowane, więc okropnie cierpią, także z zimna. Po koszmarnym życiu umierają w wielkim cierpieniu i przerażeniu. Te z biologicznych hodowli, wolnych wybiegów również po roku są zabijane.
Azyle próbują uratować choć małą część takich kur, by biedactwa zaznały jeszcze trochę normalności i nacieszyły się życiem obdarowując nowych właściceli jajkami. Azyle najpierw zabierają je do siebie i trzymają przez pewien czas w kwarantannie. Potem można je adoptować.
Postanowiliśmy wziąć trzy takie kury. Przywieźliśmy je do domu późnym popołudniem i od razu wsadziliśmy je do kurnika, tak jak nam zalecono. Potem dokoptowaliśmy do nich nasze sliki. Kilka razy sprawdzaliśmy, czy wszystko tam okej, zanim poszliśmy spać. Rano tylko świt popędziliśmy otwierać kurnik i obserwować, co się wydarzy. Ja to jaram się takimi zdarzeniami tak samo jak dzieci.
Najpierw wyszedł Heniek i Sunny, a jako trzecia wyszła ostrożnie nowa Kryśka. Heńka zamurowało na dobre pół minuty, jak ją zobaczył. Chłop był dosłownie w szoku. Gdy się otrząsnął, czym prędzej pomaszerował z Sunny do ogródka. Nie chciał mieć z tym wielkim kurskiem nic do czynienia.
Potem Chica złapał za grzebień drugą Kryśkę i przesunął na bok, po czym sam wystrzelił z kurnika i zaczął się nowym stworzeniom przyglądać z wielkim zainteresowaniem. W końcu zaczął wołać i próbować wyprowadzić nową koleżankę do ogrodu. Wychodził z tym swoim wołającym ćwierkaniem ze szopy i wracał, znowu wychodził i wracał. Nowa nie rozumiała jednak za bardzo, o co mu się rozchodzi. Ona też była w szoku. Dwie pozostałe kurki wolały pozostać w kurniku. Pierwsza jednak w końcu poszła za Chiką, a ten zdawał się być ucieszony tym faktem ogromnie i kręcił się zalotnie wokół nowej dziewczyny. Ona jednak przywaliła mu dwa razy z dzioba, więc potem zestresowany trzymał się na dystans, ale nie rezygnował.
Chwilę później dołączyły dwie pozostałe dziewczyny do swojej koleżanki, a Chika ciągle je obskakiwał podekscytowany. Wyraźnie było widać, że od razu uznał je za swoje stado i poczuł się zobowiązany do opieki nad nimi i flirtowania, ale dziewuchy wychowane w niekurzych warunkach zupełnie nie rozumiały ani jego wołania na jedzenie, ani zalotów. W ogóle nie rozumiały o co jemu chodzi, bo i koguta nigdy nie spotkały w swoim życiu.
Heniek z Sunny przezornie postanowili cały dzień spędzić w szopie, bo Heniek bał się nowych. Rico na początku wyszła i zaczęła jeść nie przejmując się nowymi, ale jak dostała z dzioba, tak schowała się w najciemniejszy kąt szopy i nie wychodziła prawie cały dzień. Wtedy zaczęłam się trochę martwić i zastanwiać się, czy aby na pewno dobrze zrobiliśmy adoptując takie kury...
Na drugi dzień sytuacja była podoba - Nowe z Chiką na ogrodzie, Silki w szopie. Aż im tam miskę z ziarnem zaniosłam i wszelakie smakołyki kurze oraz napełniłm dodatkowe poidło wodą.
Trzeciego dnia mury na szczęście runęły. Chica jako pierwszy wyprowadził swoje nowe koleżanki, a Heniek z Sunny i Bożeną do nich dołączyły przy karmniku. Potem przyszła też Riko. I już wszyscy swobodnie poruszali się po całym ogrodzie bez większych konfliktów i obaw. Uff!
Odważyłam się nawet wypuścić je poza ogród, ale czuwaliśmy z Młodym trochę zestresowani, bo nie wiesz, co obcej kurze do łba może strzelić. Kolejnego dnia już cała ekipa wybiegła na trawę, gdy tylko furtkę uchyliłam. Bez większego problemu udało mi się ich też z powrotem zagonić. Tylko kot od sąsiadki im trochę stracha napędził. To kot brytyjski takie dosyć wielkie bydlę, które nie dość, że kur się nie boi to jeszcze idiota za nimi chce ganiać. Na szczęście boi się człowieków gnojek upierdliwy.
Ale jak one żarły tę trawę! Myślałam że się biedactwa zadławią. Tak samo z ziarnem. Pierwsze dwa dni stały cały dzień przy paśniku i jadły, jadły i jadły... Na trzeci dzień już nie bały się, że jedzenie zniknie i zaczęły eksplorować każdy kąt ogródka i grzebać jak szalone. Wydarły też parę dżdżownic z ziemi, czego silki ta dobrze nie potrafią, choć lubią wciągnąć taką glizdę. Suszonych robaków nie jedzą na razie. Nie wiedzą, że można. Na łuskany słonecznik też się głupio patrzyły, dopóki Chica nie zabrał ziarna z mojej ręki, nie rozsypał po ziemi i nie zaczął wołać. Spróbowały i posmakowało. Powoli zrozumieją, co to znaczy, jak kogut woła. Kury to przecież bardzo inteligentne i emocjonalne stworzenia. Chleb i ziemniaki oraz ryż lubią i wcinają jak szalone.
Można je brać na ręce, bo się nie boją ani nie wyrywają. Przestały już też prawie śmierdzieć. Gdy wieźliśmy je to w całym aucie było czuć ten kurzy smród gównianej hodowli, ale już się wywietrzyły trochę. Nowe pióra też im już rosną, więc nie długo pewnie będą tak samo miło pachnieć, jak nasze silki. No dobra, koguty jak są mokte to śmierdzą mokrym psem i z dzioba im wali jak z wylęgarni troli. Kury, jak są mokre, po prostu pachną mokrymi piórami. Tylko jak w kupę wdepną, to śmierdzą kupą, ale jak ja wdepnę w kupę to też fiołkami nie pachnę.
Młoda, jak na dobrą Mamusię przystało, zafundowała swojemu Koko-Synkowi i jego kobietom nowy dom. Już go dostarczono, ale dopiero będziemy go składać.
![]() |
| Nowe kury. z przodu Balbina 🐔 |
W tym tygodniu zaczęłam dodatkowy kurs niderlandzkiego - gramatykę. Miał on się zacząć tydzien temu, ale nauczycielka napisała, że źle se w kalendarzu zapisała, więc zacznie się tydzień później. Pierwsza lekcja nie bardzo mi się spodobała. Raz że po pierwszym podstawowym trzygodzinnym kursie mam tylko godzinę przerwy, a ten trwa 2 godziny, co jest dosyć męczące i mój mózg zaczyna się lasować. Drugie, że laska zapierdala tak z tymi zadaniami, że nawet połowy nie zdążaam zrobić, nie mówiąc by się nad tym spokojnie zastanowić i zapamiętac cokolwiek. Coś tam jednak, myślę, zawsze zostanie w tym pustym łbie.
Uparcie czytam książki po niderlandzku jedna za drugą, co - mam nadzieję - pomoże mi utrwalać to czego się nauczę. No a poza tym czytanie idzie mi już na prawdę doskonale i mogę już w pełni cieszyć sie lekturą bez stresowania się, że co chwilę czegoś nie rozumiem. Pewnie, że ciągle zdarza mi się natknąc na jene czy dwa wyrazy, których znaczenia nie rozumiem, ale w ten sposób właśnie się uczę nowych słówek.
A tak poza tym to ogólnie straznie się cieszę tym, że znowu chce mi się czytać i że ostatnio tyle książek już przeczytałam. Tak jak kiedyś, gdy czytanie całe lata było moją wielką pasją. Znowu nie muszę się zmuszać do czytania tylko zwyczajnie mam na to chęć i czuję taką potrzebę. To jest satysfakcjonujące uczucie po takim długim czasie awersji do czytania.
W środę byłam w szpitalu na drobnym zabiegu. Wreszcie wydobyto mi z ciała ten cholerny port dożylny.
![]() |
| szpital |
Łatwy i szybki to był zabieg. Całość trwała może z 15 minut. Najbardziej nieprzyjemny był zastrzyk znieczulający. To trochę bolało i było dosyć nieprzyjemne, ale nie jakaś też tam tragedia. Po paru minutach, gdy znieczulenie zaczęło działać, doktor wyciął dziurę i wyciągnął to ustrojstwo z mojego ciała co chwilę przypalając naczynia krwionone jakimś urządzeniem, co powodowało siwy dym i w całym pokoju rozchodził się smród palonego ciała. Mojego ciała, co było dosyć osobliwym doświadczeniem. Nic mnie nie bolało, ale jak lekarz miział skalpelem mięśnie to wywoływało to dosyć nieprzyjemne ich skurcze i niekontrolowane ruchy. Zapytałam lekarza, czy mogę zabrać ten port na pamiętkę. Uśmiał się, że pewnie chce go symbolicznie młotkiem rozwalić. Zapakowali mi go ładnie do plastikowego pudełeczka z nakreętką i teraz mogę sobie to na półce trzymać. Obejrzałam toto oczywiście dokładnie i zdziwiłam się, że to takie ładne jest. Wygląda jak serduszko i jest fioletowe i ciężkie, czyli zupelnie inaczej wygląda, niż to sobie wyobrażałam.
![]() |
| to było pod moją przez 4 lata |
![]() |
| port na pamiątkę |
Młody miał w zeszlym tygodniu badania okresowe i szczepienie na tężec i cośtam, co go rozwaliło trochę. Dzień poszczepieniu miał dzień hybrydowy i zaspał na rozmowę grupową, którą miał odbyć online. Obudziłam go o ósmej, jak sobie zażyczył i poszłam do swoich zajęć. Jako że normalnie budzę go o szóstej to ani do głowy mi nie przyszło, że on może zasnąć z powrotem po ósmej godzinie. Potem miałam po coś lecieć do jego pokoju, ale se uświadomiłam, że przecież jest w trakcie rozmowy więc nie poszłam. Po dziesiątej ten przyszedł na dół zaspany i pyta, czemu go nie obudziłam...
![]() |
| 😴💤 |
ŻE CO?! No prawie szlag mnie trafił i nawet się wydarłam na niego, co chyba pierwszy raz mi się zadzarzyło, no bo weź się zlituj. Poszli mu na rękę, że może raz w tygodniu uczyć się w domu, więc chyba do cholery pasowało my się wykazać, udowodnić że będzie się pilnie pracowało, a ten co? Ten ci zaśpi na rozmowe o dziewiątej godzinie! Byłam bardzo zła. Nie mogłam zrozumieć, jak to się mogło stać, bo przeciez poszedł spać o 22, jak zwykle. Spał 12 godzin i ledwo co się obudził... Dopiero za dwa dni do mnie dotarło, że to przez tę pieprzoną szczepionkę! Wtedy w ogóle mój mózg tych faktów nie połączył, dlatego sie tak wkurzyłam i dlatego niedopilnowałam by wstał na czas, więc byłam też wkurzona na siebie i siebie też oczywiśćie zwymyślałam od ostatatnich idiotek i głupich matek. Jak ja się teraz łatwo wkurzam, to szok. Nie lubię tego, ale nic się z tym zrobić nie da. Poprawi się kiedyś samo, albo już taka podpalona umrę.
W poniedziałek rano wstał wciąż zmulony. Ubrał się jednak, wypił matchę, spakował tornister, założył kurtkę… po czym usiadł na kanapie i powiedział, że jest tak strasznie zmęczony, że nie wie, czy da rady dojechac do szkoły, a potem zaczął panikować, że ma dwa ważne testy i że je zawali w takim stanie... Powiedziałam, by został w domu. Zadzwoniłam do lekarza i udało się zabukować miejsce do jakiejś studenki-lekarki, a ona wypisała mu zwolnienie na trzy dni. Uf. Ostatnie dwa dni już był w szkole normalnie, a w piątek wrócił wielce zadowolony, bo po lekcjach pisał zaległy test z biologii i stwierdził że chyba dobrze mu poszło.
Podczas badań okresowych opowiedział pani o swoim problemie z dłoniami, a ta potwierdziła wstępnie diagnozę, którą postawiła jedna z Czytelniczek tego bloga w komentarzu. Powiedziała mu też że masaż często przyspiesza powrót dłoni do normalnego stanu, no i oczywiście kazała mu unikać zimna…


























