30 grudnia 2025

Kościół. Byłam. Widziałam. Odeszłam. Niesmak pozostał.

Wpis z cyklu sprzątanie blogowej szuflady. Nie wiem, kiedy napisałam ten tekst i co mnie do jego napisania zainspirowało, ale zapewne byłam na coś w kurzona... Wydaje się jakby niedokończony, ale ogólnie jest dobry i ważny, więc szkoda by się marnował pod stertą nieopublikowanych postów. Niech se leci w świat i powkurza innych ;-)


Religia to zło! 

Zacznijmy jednak od misia...


Gdy się urodziłam, babcia kupiła mi dużego pluszowego misia. Pózniej nazwałam go Uszatek, bo tak samo jak ten bajkowy miś, miał klapnięte uszko.

Pluszak ten był zawsze dla mnie kimś wyjątkowym. Tak, KIMŚ, nie czymś. Wierzyłam bowiem, że ta zabawka jest żywą i rozumną istotą. Miś zawsze spał ze mną w łóżku. Kiedy szłam na nocowanie do babci i prababci, brałam go ze sobą. Często prowadziłam z nim długie rozmowy. Opowiadałam mu jak było w szkole, zwierzałam się z problemów. Uszatek był - jak jako mała dziewczynka uważałam - moim jedynym prawdziwym przyjacielem. Z innymi dziećmi bowiem raczej mi zaprzyjaźnianie kiepsko wychodziło. Koleżanki i kolegów miałam, ale prawdziwego ludzkiego przyjaciela nigdy. Ani w podstawówce, ani w liceum. Ten pluszowy miś był dla mnie najważniejszą rzeczą na świecie, o czym go systematycznie każdego dnia zapewniałam. Może to komuś wyda się dziwne, ale do dziś dokładnie pamiętam, jak jako kilkuletnia dziewczynka mówiłam do misia, że jest na trzecim miejscu wśród kochanych osób… Najbardziej MUSZĘ kochać boga, potem rodziców, a potem dopiero mógł być miś… (pamiętam dokładnie z jakim żalem mówiłam to misiowi, że musiałam kochać boga, choć tak na prawdę nic a nic nie czułam, poza tym że czułam się winna, że coś musi być ze mną nie tak…) i dziś to wspomnienie jest dla mnie bardzo, ale to bardzo ważne, bo mówi mi, że już wtedy zdecydowanie nie kochałam boga (a tylko o tym mówiłam głośno, by siebie do tego przekonać, bo mi kochać i wierzyć kazano). 


Nie pamiętam, kiedy przestałam wierzyć w to, że zabawka mnie słyszy i rozumie, ale raczej dość późno, może nawet dopiero w średniej szkole. Miś jednak jeszcze długo potem zajmował zaszczytne miejsce w moim pokoju i w moim sercu. Nawet jak już w niego nie wierzyłam, to ciągle do niego gadałam, opowiadając o swoich problemach, wątpliwościach, rozterkach nastoletnich…


Przy czym zdecydowanie dłużej i intensywniej wierzyłam w misia niż w boga. Bo miś był prawdziwy, mogłam go dotykać, przytulać, zabierać na spacer… Miś był przy mnie, gdy byłam smutna. Miś zawsze mnie wysłuchiwał. Zawsze mu ufałam i zawsze go kochałam. 


A bóg? Chuj wie! 


Zastanawiałam się wielokrotnie, czy kiedykolwiek wierzyłam w istnienie boga i nie potrafię tego dziś powiedzieć. Po prostu nie wiem. Jako małe dziecko raczej na pewno… Wierzyłam przecież we wróżki, Mikołaja, kosmitów, horoskop, dobro czy sprawiedliwośc  i mnóstwo innych bzdur, w które wierzą dzieci i nie tylko dzieci. 


Nie przypominam sobie jednak ani jednego momentu jakiejś intensywnej wiary. Tylko, że MUSZĘ, że wszyscy wierzą, więc coś w tym na pewno jest, że trzeba wierzyć… i masę wątpliwości. Pierwsze pytania, które sobie zadawałam (bo innych przecież pytać nie było wolno, bo to grzech, to było złe i by mnie ochrzanili albo i za uszy wytargali) pojawiły się już we wczesnych klasach podstawówki, bo niektóre pamiętam… W drugiej klasie na komunię dostałam od cioci opowieści biblijne (taka wersja Biblii dla dzieci). Przeczytałam od deski do deski i juz wtedy dużo pytań się pojawiło…


Skoro ten bóg jest dobry i kocha cały świat, który stworzył, to dlaczego zwierzęta cierpią. Dlaczego pozwala, by ludzie krzywdzili zwierzęta? 

Dlaczego bóg stworzył takie zwierzęta, które wzajemnie się zjadają? Gdybym ja tworzyła świat, to wszystkie zwierzęta żywiły by się roślinami. A bóg przecież jest mądrzejszy niż ja, bo jest mądrzejszy niż ludzie.

Co z ludźmi, którzy nigdy nie słyszeli o bogu? No bo wiedziałam, że było i jest na świecie mnóstwo takich ludzi. Ksiądz na religii i w kościele wiecznie powtarzał, że ci którzy nie wierza, nie zostaną zbawieni, czyli pójdą do piekła. No jak mają wierzyć, skoro nikt im nie powiedział, że bóg istnieje? Dlaczego bóg do nich nie idzie i się im nie objawi? Dlaczego chce ich ukarać za coś, czego nie są winni? Przecież to nie jest okej! 


Kolejne wątpliwości były natury technicznej. Czemu niby ja mam iść w niedzielę do głupiego kościoła, którego nie znoszę, a matka i ojciec nie idą?! I bóg ich jakoś nie karze za to. Kilka razy mało lania za bunt nie dostałam, wiec chodziłam do tego durnego kościoła. I na tę durną religię, gdzie pedofil w sukience obmacywał moje co bardziej kształtne koleżanki na oczach całej klasy ku wielkiej radości chłopaków, a co zdecydowanie nie sprzyjało umocnieniu mojej wiary. Sprzyjało za to chłopakowskim grupowym macankom dziewczyn w szkole, publicznego wkładaniu łap pod koszulki i w majtki, zaciąganiu dziewczyn do kibla i ciemne kąty... a katoliccy pobożni nauczyciele „nic nie widzieli” ani „nie słyszeli”, bo …chłopacy to się muszą wyszumieć... Ale to były patologiczne chore czasy! To jednak inny temat.


W średniej szkole mieliśmy fajnego katechetę. Opowiadał historie o duchach, głupie dowcipy, częstował cukierkami i zwalniał nas bez powodu z różnych lekcji. Równy chłop, myślałam wtedy (bo dziś uważam, że po prostu niezbyt odpowiedzialny…). Lubiłam zatem religię. Do kościoła starałam się chodzić najrzadziej jak się da i tylko na te imprezy, które mi odpowiadają. 

Na pierwsze piątki nigdy nie chodziłam ku wielkiemu zgorszeniu moich pobożnych rówieśniczek, które „zbierały pierwsze piątki” (moi rówieśnicy miewali dosyć odjechane hobby… ileśtam trzeba było razy pod rząd pójść do kościoła, by bóg spełnił trzy życzenia czy coś tam w ten deseń - nie wiem, nie jestem katolikiem). 

Lubiłam za to „majówki”, bo nie było księdza, tylko moja babcia prowadziła i fajne wesołe piosenki się śpiewało, a po imprezie czasem się szło łapać chrabąszcze pod kościółkiem. 

Drogi krzyżowej nie znosiłam - nudne i bez sensu. Do tego smród tego popieprzonego kadzidła (co trza mieć w głowie, by jakieś gówno w budynku palić?) W tzw wielki piątek zawsze z jakiegoś powodu „przegapiałam” godzinę uroczystości albo „zapominałam”, że to ten dzień. 

Fajne było boże narodzenie z kolędami, święcenie pokarmów, wszystkich świętych ale tylko palenie świeczek oraz zielnej, gdy wybrali mnie do niesienia wieńca. Reszta o kant dupy i zawsze próbowałam tego uniknąć.


W kościół jednak wierzyłam długo. Uważałam, że boga raczej nie ma, ale organizacja jest wporzo. Fajnie, że można się spotkać z innymi podobnymi sobie, że można pośpiewać razem… Te wszystkie tradycje, ceremonie, czary-mary też atrakcyjne mi się wydawały. Takie coś co nas katolików wyróżnia spośród innych ludzi, myślałam. Powiedzmy sobie jednak szczerze, że na tym zadupiu, na którym mieszkałam, nie było przecież innych atrakcji (i nadal pewnie nie ma), nie było niczego innego poza kościółkiem, szkołą (dziś już chyba nawet szkoły nie ma), sklepem i namiastką stadionu. Zatem imprezy w kościółku były jedyną atrakcją nudnej wioskowej codzienności. No chyba, że akurat coś się spaliło, chłop babę pobił, ktoś się powiesił albo po pijaku utopił, czy komuś krowa padła...


Długo wierzyłam, ze kosciół jest dobry. Może tam i kiedyś wyrżnął trochę ludzi, potorturował czarownic, ale to było dawno, myślałam. Czasy się zmieniły itd. Dorośli dosyć skutecznie chrnili mnie przed prawdą i wiedzą. Ineternetu nie było jeszcze, a książki w bibliotece dostępne były tylko te stosowne zgodne z "jedyną i słuszną prawdą".


Wierzyłam, że kościół jest dobry mimo wszystko, że wiara jest okej. Ja nie wierzę w boga, ale są ludzie, którym wiara pomaga w życiu, dla których jest ważna i to jest okej. Wydawało mi się i bardzo długo tkwiłam w naiwnym wioskowym przekonaniu, że koscioł nie robi nikomu niczego złego, więc niech sobie każdy wierzy w co chce, byle mnie do niczego nie zmuszał…


Wierzyłam w Karola. Przeczytałam jego biografie i wierszyki. Uważałam go za bardzo mądrego faceta, za dobrego bezgrzesznego uczciwego wspaniałego człowieka, kochającego naturę, dogadującego się z i rozumiejącego młodzież. Był dla mnie autorytetem i wzorem do naśladowania jako człowiek. Dopóki nie wyszłam poza lektury i opinie zalecane przez kościół… 


Potem wszystko jebło i przytłukło mi nogi… 

Bolało. 

Zawsze boli, gdy twoje autorytety pierdolną na glebę i rozsypią się w pył.


Jeszcze zaczynając pisac tego bloga, uważałam, że o religii, religijnych symbolach należy wypowiadac się z szacunkiem. 


Dziś już nie wierzę w niewinność kościoła. Dziś już nie wierzę w niewinność wiary, ani dobro jakiejkolwiek religii. 


Religia to zło! 


Wystarczająco przeczytałam na temat różnych, ale głównie monoteistycznych religii, by w końcu zrozumieć, że każda z tych religii jest zła sama w sobie.

Że religie zostały wymyślone, by trzymać duże grupy ludzi za ryj i robić na ich naiwności i głupocie grube pieniądze, no i by kilka tysiecy osób mogło cieszyć się niemal bezgraniczną władzą i dobrobytem oraz bezkranością. 

Że wiara w bajki prowadzi zbyt często do katastrofy. Ludzie przez wiarę umierają albo tracą zdrowie. Wierzą, że czary-mary (modlitwa, pielgrzymka, post, gadżety typu różaniec, książka kryształowa czaszka etc) albo pieniężna ofiara ich uzdrowią, wiec odprawiają te czary mary zamiast pójść do lekarza, poddać się terapii czy operacji. Co czasem może byc, i czasem jest, katastrofalne w skutkach.


Wiara prowadzi do nienawiści pomiędzy ludźmi. Do rasizmu, dyskryminacji, homofobii...

Od małego uczono mnie nienawidzieć albo przynajmniej gardzić Żydami i Arabami, homoseksualistami, ateistami itd i wszystkich niekatolików traktować jak gorszą kategorie ludzi i patrzyć na nich jeśli nie z nienawiścią to przynajmniej z politowaniem - bo ich wiara jest zła, niewłaściwa. Dziś wiem, że identycznie do tego samego przekonuje się Żydów i Muzułmanów w stosunku do katolików. 


No i co mnie już bezpośrednio dotyczy, próba opuszczenia społeczności religijnej prowadzi do wykluczenia, do samotności. Człowiek jest wytykany palcami przez sąsiadów i rodzinę, obrażany, wyzywany, opluwany, wyszydzany, pokazywany jako coś złego, traktowany jak trędowaty i głupi. W niektórych innych religiach może (a nawet powinien) być zabity i to przez najbliższych.


I to niby ma być wspaniałe, dobre i mądre? Traktowanie drugiego jak by był śmierdzącym gównem ma niby być przejawem miłości, którą tak mój dawny kościół się chwalił? I to tylko dlatego, że człowiek postanawia po prostu odejść? Nie że kogoś bije, że komuś w jakikolwiek sposób krzywdę robi, że coś niszczy, że coś kradnie… Nie, człowiek postanawia iść swoją drogą, chce być po prostu niezależnym, sam o sobie decydować, samodzielnie myśleć, żyć po swojemu i za to trzeba go ukarać? I to ma być niby dobre i mądre? Jakie to ludzkie! Bo na pewno nie boskie. 


Wiara zatrzymuje postęp w nauce i medycynie. 


Kościół krzywdzi dzieci. I nie mam tu na myśli tylko pedofili w sutannach, choć to jest akurat najbardziej skurwiała i najbardziej patologiczna rzecz we współczesnym kościele - co może być gorszego bowiem od chronienia takich skurwieli? Pedofile istnieją wszędzie, tyle że w normalnych miejscach jest to karalne i piętnowane, gdy zostanie odkryte, a nie ukrywane. W kościele natomiast pedofilia jest tolerowana i akceptowana przez całą kościelna społeczność i nie karana (no bo sorry, przeniesienie przestępcy, gwałciciela a nie raz i mordercy dzieci do innej wsi, to kurwa nie jest żadna kara, a wręcz nagroda).


Ale o tym mówi wiele ludzi. Mnie chodzi o co innego… Dziecko jest siłą wcielane do takiego czy innego kościoła i nic z tym nie może zrobić. Dziecko od urodzenia jest okłamywane, że niektóre legendy są prawdziwe i w związku z tym jest przymuszane do takich czy innych czynności, zachowań, ceremonii, do nienawiści i pogardy wobec innych ludzi, wzywane do dyskryminacji i krzywdzenia niektórych ludzi. I to ma być niby okej? 


Religia ogranicza myślenie i zatrzymuje rozwój człowieka.


Religia wypacza postrzeganie i radość z własnego ciała. Wypacza podejście do seksu. Zabraniając dzieciom i młodzieży poznawać własne ciało, mówić i myśleć o własnych potrzebach, problemach; niszczy ludziom życie. 


Nigdy nie zapomnę jak sukienkowi ciągle na tych posranych lekcjach religii powtarzali nam od przedszkola, że nie wolno nam myśleć o "rzeczach zakrytych", że nie wolno nam mówić o "rzeczach zakrytych", bo to grzech i za to będziemy się smażyć w piekle... Jakim trzeba być popierdoleńcem, by coś takiego robić dzieciom? 


Choć nie, to przecież ma sens... Wspomnijmy choćby naszego ksienca pedofila. Gdy taki sadzał sobie dziewczynki na kolanach i jego "rzeczy zakryte"zaczynały wybrzuszać sutannę "tam na dole", to ten zakaz stawał się jak najbardziej sensowny i logiczny, bo skoro o rzeczach zakrytych nie wolno nawet myśleć, to dziecko będzie się czuło winne już samego swojego istnienia, swojego strachu, swojego dyskomfortu... Nie, ludkowie, to bardzo sprytnie wszystko było obmyślane. Od samego spodu do samego wierzchu. Na spodzie jest ksionc pedofil, oszust, czarownik, szaman,na wierzchu jest śfienty fanatykan, państwo ponad państwami, ponad prawem, ponad człowieczeństwem, instytucja broniąca i chroniąca ksiendzóf pedofilóf, gwałcicielóf, oszustów, szamanów przed całym prawem, uczciwością, sprawiedliwością reszty świata.


Organizacje religijne są wszystkie sprytnie zarządzane, a w każdej to samo:

- jesteśmy jedyną dobrą religią, inne są niewłaściwe

- nasz i tylko nasz bóg jest prawdziwy, inne to bzdury/wymysł szatana

- nakaz, by nie zadawac pytan, nie interesowac sie niczym poza własną religią i własnym bozią oraz utwierdzanie, że to jest złe, to sie bozi nie spodoba, to grzech, 

- przekonywanie że wszystkie inne legendy i bajki sa nieprawdziwe i złe, a tylko ta konkretna jest prawdziwa i dobra; że wszyscy niewierzący w te jedne konkretne legendy i bujdy, są heretykami, są zli; czy że szatan czy inna tam baba jaga nimi kieruje

- przekonywanie, że każde, choćby najdrobniejsze odstępstwo od rytuałow i wierzeń jest grzechem wobec bóstwa, co musi być karane, bo jest zle 


Każdy bowiem krok, każde spojrzenie na zewnątrz, porównywanie z innymi, rozkminianie życia innych religii może przecież doprowadzić do zrozumienia, że ci inni niczym albo niewiele się różnią, że ci inni robią to samo, że prawie w to samo wierzą, a wtedy kolejnym krokiem jest refleksja, że o co niby w tym wszystkim chodzi? Czemu ci inni niby są źli, skoro robią to samo co my i do tego samego dążą?

Stąd już prosta droga do zwątpienia, które też bardzo jest potępiane i duszone w zarodku.  


Potem wystarczy wyjść i trzasnąć drzwiami...


Wtedy dopiero zaczyna się rozkminianie nad sobą i tym, jaki to wszystko wpływ miało na nasze życie, na kontakty z ludźmi, na poglądy, na tolerancję lub jej brak, na zaufanie lekarzom i zdobyczom nauki, na naukę, seks, wychowanie dzieci...


…a potem jest potrzebny dobry psychiatra lub terapeuta, by pomógł czlowiekowi uwolnić się z okowów i oczyścić z tego całego gowna


Tak. Właśnie. Jest. Poczułam. Zobaczyłam. Zrozumiałam.


Na początku wydawalo mi się, że nic się nie stało iż byłam katoliczką; ot należalam do jakiejs większej organizacji, tak jak się należy do klubu sportowego, harcerzy, kółka muzycznego, koła gospodyń, aż w pewnym momencie mi się to znudziło, więć opuściłam organizcję i żyję sobie dalej, czasem co najwyżej dobre i złe chwile sobie wspominając.


Niestety to nie jest takie proste. Sekta religijna to ogromne pranie mózgu, to masa złych i bardzo złych doświadczeń, których nie jesteśmy świadomi, dopóki się nie uwolnimy i nie spojrzymy na wszystko z dystansem i nie zrozumiemy, co nam się tak na prawdę  przydarzyło.


Dziś jestem z grubsza świadoma, ile zła wyrządził mi kosciół katolicki i nienawidzę tej organizacji z całego serca.


Co niby takiego złego mi zrobil? Wiele! Żeby wymienić kilka...


Nauczył mnie nienawiści i braku tolerancji oraz pogardy dla ludzi spoza kościoła.

Wypaczył moje postrzeganie świata, ludzi i siebie samej.

Podważył zaufanie do nauki i własnego rozsądku, inteligancji i logiki.

Zniszczył radość z seksu.


Religie to dla mnie dziś zło wcielone i zła wszelkiego przyczyna. 


Na koniec jeszcze rzecz, która mnie trochę bawi. Kościołowi co jakiś czas mi wmawiają, że skoro kościół  katolicki jest dla mnie nieważny i skoro nim gardzę, powinnam oficjalnie z niego wystąpić, bo inaczej ciągle jestem katoliczką. Co dla mnie jest głupotą. 

Ma to sens zapewne w kwestiach statystycznych i ewentualnie podatkowych w niektórych krajach, czy tym podobnych, ale co mnie to w tym momencie gówno obchodzi? Nie o to chodzi kościołowym (jakby im o to chodziło to by nie przekonywali nikogo do wypisywania się z sekty, bo grało by to na ich niekorzyść przecież). Kościołowym chodzi o tzw "sprawy duchowe", a te dla mnie na dzień dziś nic nie znaczą, co niektórym kościołowym zdaje się być nie do pojęcia i absolutnie tego faktu nie chcą zaakceptować. 


Nie wiem, jak wytłumaczyć komuś, że coś w co nie wierzysz dla ciebie po prostu nie istnieje, więc nie musisz się z tego wypisywać, bo dla ciebie nie ma to żadnego znaczenia, czy jesteś do tego zapisany czy nie. Oczywiście dla wielu odchodzących z kościoła apostazja jest ważna, głównie jako symboliczny gest, symboliczny środkowy palec w stronę kościoła. Gdybym miała dość czasu i pieniędzy też bym dokonała uroczystej apostazji wydając przyjęcie z muzyką i fajerwerkami dla kilkuset osób, aby w ten sposób skłonić ludzi do zastanowienia się nad sobą i nad organizacją do której należą, bo zawsze jest szansa, że komuś coś tam piknie, strzyknie, zaświta... 


Jakiś czas temu po wyemitowaniu chwytającego za serce dokumentu Godvergeten na temat pedofilli w belgijskim kościele kilka znanych osób, celebrytów dokonało oficjalnej apostazji, o czym informowali w mediach. Ten gest miał znaczenie, bo miał dawać wyraz pogardy dla kościoła i działań Watykanu. 


Poza tym wypisanie się w kościoła nie spowoduje przecież, że z mojej przeszłości, czy przeszłości moich dzieci ta pieprzona instytucja też zniknie. Niestety, co się stało, to się nie odstanie. Faktem jest, że urodziłam się w katolickiej rodzinie, w katolickiej wiosce, w katolickiem kraju i na katolika zostałam sformatowana przez katolicki system (nawet jak to było przez pańswto niemile widziane, a może nawet zwłaszca wtedy). Rodzice urządzili mi chrzciny i komunię, a potem ja z głupoty i naiwności wielkiej oraz ze strachu przed odrzuceniem i pogardą też ochrzciłam swoje dzieci, a starsze nawet poddałam ceremonii komunijnej, czego bardzo ale to bardzo żałuję i co one mi wypominają, ale mam nadzieję, rozumieją. Ja wszak też nie mam za złe rodzicom, że robili to co wszyscy, bo takie były wtedy czasy... Zmądrzałam dopiero później. Młodemu już lekcje religii były oszczędzone. Nawet choćby to tutaj już dziś nie przechodzi się takiego prania mózgu jak w Polsce, szczególnie za naszych czasów.... 



  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

✍️ Skomentuj, jeśli masz ochotę, ale pamiętaj, że ten blog to moje miejsce w sieci, mój pamiętnik o moim życiu i zbiór prywatnych reflekcji na tematy różne i że ja tu ustalam zasady. Jeśli nie podoba ci się to, co tu widzisz, idź lepiej dalej...