26 grudnia 2025

nasz grudzień na co dzień i od święta

W tym ostatnim miesiącu roku sporo się działo, ale jakoś nie miałam chęci na pisanie. Przeto teraz, skoro znowu mam ochotę pisać,  będę próbowała to nadrobić. Spodziewaj się zatem długiego tekstu...

Na początku grudnia byliśmy w kinie na FNAF 2. Znaczy ja i dwójka młodzieży. Najstarsza na pytanie, czy jedzie do kina, tylko przewróciła oczami, bo ten film to zupełnie nie jej klimat. Mnie się podobało, mimo że w drugiej części nie ma mojej ulubionej babeczki ;-) Czasem dobrze obejrzeć takie totalne pierdolety, by oderwać się od ponurej i szarej rzeczywistości. Tym razem pojechaliśmy do Mechelen i trzeba tu dodać, że powrót mieliśmy trochę z przygodą.


Młody w swoim epickim płaszczu


Pociąg wyruszył ze stacji, ale po kilku chwilach się zatrzymał. Z pierwa myśleliśmy, że czekamy na czerwone światło, czy coś, ale coś długo to trwało. W końcu zaszumiały głośniki i ogłoszono problem techniczny i że SPRÓBUJĄ go szybko rozwiązać... 

Dłuższą chwilę potem powiedzieli, że będą restartować pociąg i że zgasną światła... Kurde, jak to dziwnie, wręcz niedorzecznie brzmi, że pociąg trzeba zrestartować... 

Przez chwilę siedzieliśmy po ciemku i się zastanawialiśmy, co myślą sobie teraz ludzie, którzy nie rozumieją komunikatów po niderlandzku, a na pewno wielu takich w pociągu jechało... Pierwszy raz zdarzyło mi się siedzieć w pociągu w ciemności. Śmiesznie było. Następnie ogłoszono, że zaraz startujemy, ale zostają wdrożone procedury bezpieczeństwa, co oznacza, że przez kilka kilometrów będziemy jechać w żółwim tempie i tak też było. Już się zaczęliśmy zastanawiać, czy nie wysiąść na pierwszej stacji i nie zadzwonić do Małżonka, by po nas przyjechał, ale też nam się nie spieszyło jakoś specjalnie nigdzie. W rezultacie przyjechalismy na naszą stację z godzinnym opóźnieniem.

W temacie kolei będąc dodam, że parę dnie później Młody przysłał mi zrzut ekranu z telefonu z rzekomą trasą swojego pociągu, która nie miała niczego wspólnego z rzeczywistością. Pokazywała bowiem losowe (choć pobliskie) stacje, których nie ma w ogóle po drodze na tej trasie. To jest zabawne, jeśli to dla kogoś codzienna znana  trasa, ale dla osób, które pierwszy raz jadą w dane miejsce i korzystają z apki, żeby wiedzieć, gdzie się przesiąść, czy wysiąść to niezła musi być zagwozdka. Ta cała elektronika i  nowe technologie to dobra rzecz, która bardzo ułatwia człowiekowi życie, ale niestety czasem bardzo zawodzi i wprowadza w błąd. Dobrze jest o tym pamiętać cały czas, by brać na to poprawkę.

grudzień…




Początek grudnia był wyjątkowo ciepły. Pod domem kwitły  i  owocowały nam poziomki, kwitły też  mniszki i stokrotki, a nie dawno zauważyłam też i boleśnie odczułam, że leszczyna się zażółciła, a ja mam na to zielsko alergię, co mi się już daje we znaki cieknącym nosem i piekącymi oczami. Widzę też zielone pączki liściowe na niektórych drzewach, co już lekko niepokoi, bo to chyba jeszcze nie pora.

Na przekór aurze zaokiennej w domu zrobiłam nam zimową dekorację i może tym sposobem wywołałam zimno...?

Specjalnie na tę okazję kupiłam i ułożyłam zimowe puzzle, a potem zapakowałam je w ramkę z actionu.

Bałwanek za 1 euro z kringloopa.



Choinkę kupilimy za 19€ w budowlanym, do tego wzięłam paczkę białych szklanych bombek, a reszta szklanych bombek kupiłam z w kringloopie po kilka centów za sztukę.

Rodzinę gnomów kupiłam w Action. Od dawna marzyło mi się mieć takie gnomy. Teraz będę je co roku mogła wystawiać.


Wczoraj już było chłodniej, a nawet lekko przymroziło. W informacjach gdzieś nawet w oczy mi się rzuciło, że oczekuje się najzimniejszego okresu świątecznego od 15 lat... Dziś jest ze 3 stopnie poniżej zera i słonecznie, ale wiatr dość mocny i odczuwala to z minus 10, choć bez wątpienia to przyjemna aura i miło się w taką pogodę spaceruje. 

Czasem chodzę na spacery, ale nie będę ukrywać, że często w ogóle mi się nie chce i nie czuję się na siłach, więc olewam to i siedzę sobie całe dnie przed ekranem lub z książką na kanapie pod kocykiem. Ostatnimi czasy staram się jednak prawie codziennie poćwiczyć pół godziny w domu - skakanka, brzuszki, pompki, rozciąganie. Z miłym zaskoczeniem stwierdziłam właśnie, że znowu jestem w stanie zrobić mostek, co na początku moich ćwiczeń było dla mnie kompletnie niewykonalne - za słabe miałam ręce i za mało mi się wyginały do tyłu. Udało się ten błąd jednak naprawić systematycznymie prostymi i niezbyt męczącymi ćwiczeniami ogólnymi. Dodam tutaj też (głównie dla siebie samej), że odkąd przynajmniej parę razy w tygodniu ćwiczę przykładnie, mogę rano, a nawet w nocy, prawie normalnie po schodach schodzić, bo stawy mnie o wiele mniej bolą, a do niedawna schodziłam tyłem, żeby zmniejszyć ból. Znakiem tego gimnastyka działa jak oczekiwałam. 

Zaczynam ćwiczyć i/lub chodzić czy rowerować, by po kilku tygodniach a nawet dniach przerwać i znowu zacząć, a potem znowu zaprzestać, ale ważne, że wcześniej czy później zaczynam i że ogólnie coś tam  porobię od czasu do czasu, by nie zasiedzieć się całkiem na tym przydługawym chorobowym.

wieś o poranku, znaczy koło 8 rano :-)

 Raz dziennie staram się wyjść z kurami poza ogród, by sobie trawy podziobały i pogrzebały, bo to dla nich zdrowe zarówno dla brzuszków jak i kurzej psychiki. Kury znudzone wyrywają sobie piórka i są smutne - tak w skrócie rzecz ujmując. Dla mnie to też zdrowe, bo spędzam te pół godziny na świeżym powietrzu, a obserwując poczynania kurczaków relaksuję się i odstresowuję zapominając o całym świecie i wszystich problemach. Kurczaki mogą być dobrą terapią.

Niestety okazuje się, że dokoptowanie kur nie poprawiło sytuacji pomiędzy naszymi kogutami, a nawet  wprost przeciwnie. Teraz to dopiero się naparzają skurczybyki. Mamy na urwipołciów baczenie i rozganiamy ich, bo teraz to już nie są głupie zabawy tylko bardziej walka na śmierć i życie. Heniek zasadniczo okopał się ze swoimi dwoma kurami w szopie... no, w zasadzie to z jedną, bo Bożena to chodzi, gdzie jej sie podoba i robi co chce, choć wyraźnie należy do heńkowego stada. Sunny towarzyszy Heniowi cały czas i jako jedyna się go słucha. Jak Heniek mówi, by nie wychodziły poza ogród, to ona nie wychodzi, choć bardzo biadoli wtedy kooooo-kooooo-koooo - zawodzi po kurzemu. Bożena wychodzi i tylko odburkuje coś tam na heńkowe nakazy powrotu. Tak, kogut wyraźnie oznajmia, że nie wolno wychodzić i że należy wrócić - ma na to specjalne dźwięki, specyficzne kurze słowa, które my już też znamy. Ogólnie rozumiemy już doskonale, kiedy kury co mówią, a mają tych "słów" całkiem sporo różnych na każdą okazję. Fajnie jest uczyć się kurzego języka i niesamowite jest odkrywać, że kury mają takie skomplikowane relacje i ciekawe życie.

Chica drań

Heniek drugi drań z piórami Chikiego w dziobie


Balbina

Balbina jest moją nową dobrą koleżanką, zaraz po Riko. Chodzi za mną krok w krok jak tylko pojawię się w ogródku. Jak zostawimy otwarte drzwi, wchodzi bez wahania do domu. Kiedyś, jak karmiłam resztę kur  smakołykami, ta pomaszerowała do środka i udała się na zwiedzanie salonu. Szła powoli rozglądając się uważnie wokół niczym turystyka w nowym mieście. Zajrzała nawet do kosza na śmieci przy klatce świnek. Wielka jest i ciężka, bo lubi se zjeść, ale też miękka jest i gładka. Już nie śmierdzi, a pachnie ładnie kurką, ale kurze stopy ma zawsze brudne, bo trawy u nas w ogrodzie nie uświadczysz, więc się brudzą w błocie…

Nie pamiętam, czy mówiłam, ale pozostałe dwie nowe kury mają na imię Wanda i Krystyna. Kryśka to Kryśka - odważna, energiczna, waleczna, wie czego chce i nie zawaha się przydzwonić dziobem, by to osiągnać. Nie można jej dotykać - odskakuje wtedy migusiem wysoko do tyłu lub w bok i nastawia dziób, żeby nie było wątpliwości. Choć wieczorem można ją czasem wziąć w łapy, by włożyć do kurnika, gdy się cuka z wchodzeniem. Wanda jest dosyć miła, ale nie lubi być podnoszona ani dotykana. Często stoi przy oknie i próbuje wyżebrać coś do jedzenia. Wszystkie trzy są wiecznie głodne i przeganiają silki non stop, choć Bożena czasem się wkurzy i kopa jednej czy drugiej zasadzi.

turystka Balbi na salonach 😜

W pierwszej połowie grudnia przez dwa dni świętowaliśmy z opóźnieniem urodziny Młodej. Jednego dnia był tort i prezenty, drugiego obiad w restauracji, czyli wszystko zgodnie z naszą tradycją.

Tym razem upiekłam podwójną porcję bezy i zrobiłam wysoki tort. Młoda miała jeszcze swój ulubiony przysmak na drugi dzień. Ozdobiłam go suszonymi kwiatami, co ładnie wyglądało, ale suszone kwiaty w smaku przypominają żarcie dla świnek i długo się je żuje, więc nie jedliśmy ich.

Znowu szukałam w pobliżu restauracji serwującej wegetariańskie potrawy i znowu przewracałam oczami na tę całą nagonkę na mięsożerców, której manifestację przeczą totalnie temu, co widać w realu, gdzie ciągle podstawą żywienia ludzi jest mięso, mięso  i jeszcze raz mięso. 

 Przejrzałam menu knajp w promieniu 20 km od domu i znalazłam jedną JEDNĄ! w miasteczku, która serwuje wegetariańskie żarcie, tylko że nie było by w niej z kolei nic dla Młodego... Wybraliśmy się zatem znowu do Mechelen do Het Anker. To jest browar, gorzelnia, restauracja i hotel w jednym. Dobra lokalizacja, blisko parking Indigo i przyjemny klimat w środku. Do tego ciekawostka taka, że większość potraw jest przyrządzana na bazie lub z dodatkiem produkowanych przez nich alkoholi, co dosyć interesujący smakowo efekt daje. Przetestowałyśmy też piwerka i likier.

Każdy w sumie znalazł coś dla siebie w menu, ale Młodemu mięsko nie smakowało. Ba, nawet go nie spróbował, bo nie wyglądało po jego myśli. Zjadł tylko frytki, a potem sobie Dame Blanche zamówił na deser i to wsunął oczywiście ze smakiem. Dla tych co nie znają, dame blanche to porcja (zwykle duża) lodów waniliowych z gorącą polewą czekoladową (podawaną zwykle osobno w dzbanuszku) i bitą śmietaną, czyli innymi słowy lody na bogato.

tort bezowy z suszonymi kwiatkami


piwerka w barwach flagi belgijskiej


gulasz wegański na piwie

creme brule z alko


O tym jak Młody je i co staram się nie myśleć, bo już niejedną noc przez to oka nie zmrużyłam. Nie mam do tego siły i nie mam pojęcia, jak ten problem ugryźć.  Już nawet nie chce mi się specjalnie dla niego dań na obiad przygotowywać, bo częstokroć to i tak próżny trud, gdyż on ich i tak nie tknie, bo nie.

Na śniadanie pije on ostanio matchę latte z syropem truskawkowym. Jak nie ma matchy, to nic nie pije ani nie je. Do szkoły idzie o głodzie na cały dzień, bo oczywiście, że do szkoły też nic nie chce brać. Jakiś czas nosił kubki z gotowym makaronem do zalewania, ale mu się przejadły i już ich nie tknie. Typowe dla niego, że jak znajdzie coś, co mu podjedzie to je to non stop póty, póki mu nie zbrzydnie i potem już tego nie tknie nigdy więcej. Czasem uda mi się przekonać go do zabrania pokrojonego w plasterki kiwi albo mandarynki, pokrojonego jabłka lub banana, innym razem weźmie łaskawie jakieś ciastko lub gofra, ale nie rzadko nosi to potem tygodniami w tornistrze niezjedzone. Zdarzało się że jak się zorientoewałam, że brakuje jakieś pudełka, to wtedy mu się przypominało, że jest w tornistrze i że trzeba je wyrzucić, bo jakieś kiwi w nim zgniło. Jeśli chodzi o ciastaka to liczba "jadalnych" jest bardzo niewielka. Nie raz stoję przed wielkimi i długimi, bogato wypchanymi regałami z ciastkami w sklepie i nie potrafię znaleźć jednego rodzaju, który on by tknął, ażebym mu mogła kupić to do szkoły. Czekoladowe wafelki z Milki i jasne lubisie z czekoladą (inne smaki absolutnie nie) to chyba już jedne z ostatnich ciastek, jakie jeszcze zje nasz epicki synio. Czasem jeszcze na krakersy się skusi. Domowych ciast też nie lubi. Brownie czy murzynka oraz inne czekoladowe bez innych dodatków zje, no i amoniaczki też lubi. Jednego dnia pod szkołą zatrzymuje się w południe drobiowy kram, gdzie można kupić gorące przekąski z kurczaka juz za kilka centów. Staramy się mu dawać wtedy gotówkę, by mógł sobie jakiegoś pulpeta kupić czy coś. Tam można też  oczywiście telefonem płacić, ale telefony trzeba rano oddać coachowi, dlatego trzeba mieć gotówkę przy sobie. 

Chleba Młody też nie tknie, choć nieustannie namawiam, by może spróbował kromki z szynką drobiową, którą kiedyś lubił. Nie ma mowy!

Nie dawno wielką radość ogłosiliśmy, gdy zaczął jeść schabowy z ziemniakami, czego wcześniej nie tknął za nic. Nie zje wiele, ot parę gryzów, ale przynajmniej cokolwiek zje. Druga opcja mięsna to kotlety mielone. Poza tym na liście rzeczy jadalnych są gołąbki, które lubi bardzo, i ruskie pierogi (o ile cebulka była starta na tarce przed smażeniem - Młoda ma ten sam wymóg - konsystencja smażonej cebuli jest nieakceptowalna totalnie, choć smak jak najbardziej pożądany). Raz zjadł rybę pangę, ale tylko dlatego, że raz trafiła się taka tortalnie bez smaku. Jeśli smakuje choć odrobinę rybowato - nie ma mowy. Jedyną zupą jadalną jest rosół. Lubi też lazanię i czasem zje spaghetti. Od czasu do czasu wrap ze smażonym kurczaiem, ogórkiem i sałatą. Nie znaczy to jednak, że te potrawy on zawsze zje. Rosół i gołąbki tak, ale pozostałe to jak wiatr zawieje. Nie raz specjalnie dla niego robiłam porcję, by potem sami żeśmy to musieli jeść. 

Ostatnie miesiące Młody najczęściej jadł pizzę pepeperoni czy to z pizzerii, czy gotowca od Oetkera (kupuje margeritę i peperoni w plasterkach i sam se "ozdabia" przed pieczeniem) oraz frytki i inne badziewie z pobliskiej fryciarni. Już kombinowaliśmy tak, że jak nie pójdziemy mu po frytki, to może zje obiad albo chleb. Taa... 

Po frytki idzie się nie raz już po 21 i to jest śniadanie, obiad i kolacja Młodego w jednym. Jak nie pójdziemy po frytki, to on nie zje nic.  Pójdzie głodny spać. Jak ta fryciarnia jest zamknięta, to nie je frytek, bo inne mu nie smakują. Kiedyś myślałam, że może za dużo ma pozwolone w kwestii słodyczy i chipsów i że to jest powodem jego niejadztwa, no ale jakiś czas temu dotarło do mnie, że przecież chipsów i cukierków to on też za wiele nie lubi. Z chipsów ostatnio to już chyba tylko jedne jednej konkfretnej marki zje i czasem je dostaje, ale to czasem. Cukierków i czekoladek on nie lubi chyba żadnych. Tam polskie Michałki lubi, ale to się u nas raz na rok może kupuje, gdy ja mam smaka. Dawniej lubił jeszcze kwaśne żelki, ale teraz nawet tego nie je (i to bynajmniej nie z powodu aparatu ortodontycznego, bo to by go nie powstrzymało raczej). O ciastkach już było, że nie lubi większości. 

Nie raz w weekend od rana chodzi co chwilę do kuchni, otwiera lodówkę, szafy, wysłuchuje naszych najdzikszych pomysłów na posiłek zarówno zdrowych jak i mniej zdrowych,  oferujemy nawet zabranie go do sklepu albo przelanie mu pieniędzy na konto, by se sam poszedł do sklepu i coś wybrał do zmajstrowania jedzenia albo gotowego, ale wszystko na nic. Wkurza się po chwili sam na siebie bo jest głodny, ale na nic nie ma smaku, i odchodzi do swojego pokoju, gdzie wyraża dobitnie swoją frustrację głośno przeklinając, kopiąc lub tłukąc w coś albo owijając się kołdrą i leżąc na łóżku przez dłuższą chwilę, by potem znowu przyjść sprawdzić kuchnię i znowu pójść o niczym. Czasem odgrzeje sobie pizzę, bo zwykle kupujemy na zapas wraz z zapasem peperoni, czasem skusi się na odgrzanie obiadu, gdy było to coś jadalnego.  Zasadniczo jak jest rosół albo gołąbki to je to przez 3 dni, dopóki się nie skończy. Ciężko jest na to patrzeć i nie móc mu pomóc. Kurde taki przecięztny trzynastolatek to konia z kopytami zdaje się potrafić zjeść, a ten ci je jak wróbel i to nawet nie wiem, czy wróbel więcej nie je, bo kura to już napewno.

Mój plan na nowy rok to znaleźć specjalistów od autyzmu i jedzenia dla Młodego. Kiedyś rozmawialiśmy z jakąś dietetyczką z PL poleconą przez znajomych, ale uznaliśmy że żyjąc w innych realiach i w innym kraju niż specjalistka ciężko się ze zobą dogadać, mimo że tym samym językiem się włada. Poza tym w takich sytuacjach potrzebne są też różne badania, kontakt pomiędzy lekarzem rodzinnym, specjalistą, poradnią szkolną etc. To nie przejdzie na odległość, bo  języki i fundusze zdrowia są niekompatybilne. No i dla mnie konsultacje przez internet to ogólnie są o kant dupy. Jakbym z jakimś botem gadała...

Ogólnie to jest koszmar i dla nas, i dla niego. On chodzi całe dnie głodny, a ja całe dnie zestresowana tym, że on jest głodny, a ja nie mam pomysłu, co mu zrobić do jedzenia. Coraz częściej już zwyczajnie nie chce mi się nawet chcieć, bo już wiele razy specjalnie dla niego gotowałam, a on tego nawet nie spróbował. Ja i bez tego nienawidzę gotowania. Jak mam dobry dzień to gotuję dla Młodej i siebie coś bez mięsa, a dla Małżonka i Najstarszej coś z mięsem oraz jakąś potrawę dla Młodego. Gdy wszycy zjedzą, jestem wielce usatysfakcjonowana, nawet jak któreś nie zje to i tak jestem usatysfakcjonowana, że pozostali zjedli, ale jak pokręce do sklepu te 10 kilometrów w chujową pogodę, a potem ostoję się  przy garach, by upitrasić trzy różne dania, a jeden z druim wieczorem przyjdzie i powie - nie mam dziś na to smaku - to wszystkiego mi się odechciewa... 

Młoda na szczęście sama dla siebie robi zakupy i sama gotuje swoje wegetariańskie potrawy. Nauczyła się już różnych trików i wynalazła rozwiązania by wszystko w miarę z jak najmiejszym dyskomfortem robić. Co się da, robi mikserem czy innymi urządzeniami. Zawsze ma wielki zapas jednorazowych rękawiczek, co ogranicza kontakt z wodą, mąką i innymi materiałami, choć niestety samo noszenie rękawiczek też oczywiście jest bolesne, to jednak mniej niż mycie rąk i mniej niż dotykanie ciasta.

Cieszę się, że sobie radzi i że walczy każdego dnia dzielnie z przeciwnościami losu. Cieszymy się, że uznano jej niepełnosprawność i że dzięki temu mogła przez jakiś czas żyć sobie powoli zgodnie ze swoim rytmem i potrzebami i dochodzić do siebie. Teraz widzimy, jak dużo snu ona potrzebuje, by jako tako funkcjonować. Śpi często po kilkanaście godzin dziennie. Niekoniecznie ciągiem, bo często wstaje, porobi coś albo gdzieś pójdzie, a potem znowu robi sobie drzemkę... Dzięki temu, że ma taką możliwość, że wreszcie nikt jej nie zmusza do socjalizowania się, do wychodzenia z domu, może żyć w zgodzie ze sobą i lepiej się czuć. Gdy ma dobry dzień i czuje się na siłach, jedzie do sklepu po zakupy albo nawet na jakiś koncert czy do kina. Jak ma gorsze dni, większość czasu spędza w łóżku albo przy laptopie. Odpoczywa, śpi,  czyta, szuka informacji, uczy się hiszpańskiego, gra i gada z przyjaciółmi.

Od tego czasu, gdy całkiem w rozsypce była i chciała zakonczyć życie, wiele się zmieniło. Przede wszystkim dziś ma różne oficjalne diagnozy, czyli uznanie swoich jakże poważnych, choć na pierwszy rzut oka niezauważalnych, nieoczywistych problemów. Udało się znaleźć specjalistów, którzy nie tylko jej wierzą, ale i próbują znaleźć rozwiązanie jej problemów i to z coraz lepszym skutkiem. Zaczyna też psychoterpię. Powoli drobnymi kroczkami, a czasem nawet na kolanach i łokciach, ale do przodu. 

Na ostatniej rozmowie z psychiatrą dowiedzieliśmy się np, że łatwo pojawiające się siniaki (nawet od spania na boku bez poduszki czy kołdry miedzy kolanami ma czarne siniaki na nogach) to skutek uboczny leku antydepresyjnego, który jest - jak wiemy od początku - dosyć ciężki i ma wiele skutków negatywnych, ale też bardzo wyraźnie pomaga nie tylko w walce z depresją, ale też z wieloma skutkami jej wersji autyzmu.

 Pan doktor przepisał też nowy lek, kytóry właśnie się pojawił. Znaczy lek istnieje od dawna do leczenia choroby alkoholowej, ale okazało się, że w bardzo bardzo minimalnej  dawce pomaga na problemy sensoryczne autystyków. Bardzo ciekawiśmy tego leku, ale jak się ma zlecenie na lek z Polski a chce się go kupić tutaj , trzeba przejść całą procedurę... Młoda musi najpierw pójsć do tutejszego lekarza rodzinnego, by zrobić znowu badania krwi, no i pokazać dokument przysłany przez polskiego psychiatrę, gdzie on opisuje co i jak, a wtedy dopiero nasz lekarz może wypisac receptę, bowiem ten lek trzeba zrobić w aptece na zamówienie. Z gotowcami jest pod tym względem trochę łatwiej. Na wizytę u rodzinnego trzeba jednak trochę poczekać, bo teraz tak się tu porobiło, że do tej lekarki rodzinnej, do której Młoda chce iść - jak się okazało - możliwe było dopiero na drugą połowę stycznia się zarejsterować. Tośmy się czasów doczekali, no! Jak się nie uda tutaj tego leku załatwić, to Młoda kupi go sobie dopiero, jak poleci do Polski w lutym. Pozyjemy, zobaczymy.

Kupiłam Młodej na urodziny Roombę - robot do odkurzania, który sam wypompowuje śmieci do worka i który ma opcje ścierania podłogi. Pomyśłałam bowiem, że to może jej ułatwić życie. Wybrałam z najtańszych prostych modeli na próbę, bo choć Roombę i temu podobne roboty znam ze sprzątania u ludzi, to w domu jeszcze nie mieliśmy nigdy. Owo "ścieranie"  w przypadku podłogi obsrywanej przez ptaki raczej nie ma sensu, ale zobaczymy. Na razie chodzi o to, by zbierał kurz i śmieci i by mniej syfu się w powietrzu unosiło, bo to ważne dla zdrowia zarówno Młodej jak jej małych podopiecznych. Na razie Młoda dopiero z urządzeniem się zapoznała, nadała mu imię (takie było wymaganie, a dla niej frajda haha), pobrała apkę i pozwoliła robotowi zrobić mapę swojego pokoju.  Sprzątane jeszcze nie było, więc nie mam opinii na ten temat. 


Chica raz jeszcze, bo jego jest wszędzie pełno ;-)

Dla Małżonka ostatnie tygodnie były wielce stresujące i bolesne, ale teraz już przynajmniej w końcu wie na czym stoi. O problemach w pracy i szefem kutafonem już tam kiedyś napomknęłam. Może kiedyś więcej na ten temat napiszę, bo to ciekawy bardzo temat, a teraz już można o tym więcej napisać, bo wypowiedzenie poszło...

Małżonek w końcu się posłuchał (mojej sugestii i swojego ciała) i poszedł najpierw do psychologa, a potem do lekarza. Do lekarza ja poszłam z nim, bo lepiej władam językiem tutejszym. Jak opowiedzieliśmy o tym, jak Małżonek był traktowany przez szefa, babka miała niemal łzy w oczach. Wypisała od razu dwa tygodnie chorobowego i kazała przyjść po następne, a w międzyczasie szukać sobie spokojnie pracy i wracać do zdrowia. Informacja o spotkaniach z psychologiem i przedstawienie planu wizyt było tu bez wątpienia istotne, bo po pierwsze potwierdza to poniekąd, co się opowiedziało, a po wtóre stanowi dla doktora podkładkę do wypisania dłużego zwolnenia, co tutaj wcale oczywiste nie jest.  

W międzyczasie Małżonek znalazł sobie pośrednictwo pracy, gdzie Polka pracuje, by móc się swobodnie komunikować i wszystko jasno omówić, a pani szybko znalazła mu kilka ofert pracy w bliższej i dalszej okolicy. Małżonek rozważał dwie - jedną głównie dlatego, że prawie że pod domem... no, w zasięgu roweru powiedzmy, a drugą dlatego, że praca i firma sama w sobie zdawała mu się podobna do pierwszej firmy, w jakiej tu w Belgii pracował i z której był bardzo zadowolony. 

Wybór był bardzo trudny, a żeby było ciekawiej przedstawiciele obu firm bardzo chcieli, by to do nich właśnie przyszedł. Gdy już był prawie przekonany, żeby iść do tej pobliskiej firmy, bo zaproponowali mu wyższe zarobki i by wrócił do stawki, z której zrezygnował, by otrzymać przedostatnią pracę (co jak wiadaomo było wielkim błędem) , wtedy zadzwoniła pani z tej drugiej firmy, by powiedzieć, że oni dają mu taką samą stawkę i obiecują szybkie podpisanie kontraktu (normalnie przez kilka miesięcy robi się na tygodniowe umowy przez pośrednictwo pracy) związane z natychmiastową kolejną podwyżką... Małżonek był u nich na dniu próby i spodobało im się, co zobaczyli... 

No dobra, zobaczymy po Nowym Roku, jak tam Małżonkowi u nich będzie się pracowało. Teraz po doświadczeniach ostatnich lat on się już nie jara nową firmą. Ważne, że z tamtej odszedł i że ma już nową pracę zaklepaną. Potem sie zobaczy.

Niestety praca to nie jedyny jego problem. O wiele gorszym do rozwiązania jest problem zębowy, przed którym dentyści od lat go przestrzegali, ale któremu nie poświęcił zbyt dużo uwagi, bo "jeszcze był na to czas", bo zawsze coś pilniejszego, ważniejszego było niż wizyta u parodontologa, do którego uparcie wysyłał go dentysta. Wiadomo jednak jak to jest, gdy problemy walą się człowiekowi non stop na głowę, jak nie urok to sraczka, aż ciężko zdecydować, czym zająć się najpierw, bo jak jedno puścisz, to drugie się rozdupczy i tak ciągle w kołowortku trudno rozróżnić ważne od ważniejszego, dopóki się całkiem nie jebnie.

I tak któregoś weekendu grudniowego Małżonek pojechał z Młodym na koncert do Brukseli, a po chwili obaj wrócili oznajmiając, że Młody źle się poczuł... Ja na to, że mogli zadzwonić przecież, a bym po Młodego przyjechała autobusem, zresztą na dworzec to on sam by nawet trafił na upartego, ale wtedy Małżonek rzekł, że i on chyba nie dałby rady przetrwac koncertu, tak go bolą zęby... Chwilę później jechaliśmy na pogotowie dentystyczne. Tam dentysta usunął mu ząb, bo był nie do uratowania i powiedział, że jak teraz się nie weźmie za te zęby, to w najbliższym czasie jeden po drugim zwyczajnie mu wypadnie i na ich miejsce poza tym nie da się wstawić sztucznych, no bo bakterie zeżerają mu dziąsła... To zmotywowało go do wiyzty u parodontologa, który powiedział, że przyszedł o kilka dobrych lat za późno, gdyż dziąsła są już w katastrofalnym stanie, ale coś będzie działał, co oczywiście bedzie dużo kosztowało a nie gwarantuje pełnego sukcesu. Co jest przyczyną takiego stanu trudno w zasadzie powiedzieć. Zwykle powodem parodontozy i temu podobnych jest brak lub zła higiena paszczy, czego o Małżonku akurat powiedzieć nie można, albo palenie papierosów, czego tym bardziej nie można powiedzieć, bo Małżonek nigdy nie palił. Ponad 30 lat pracy w szkodliwych warunkach i w maskach na pewno  się przyczyniło, ale też pewnie z pierdyliard innych rzeczy, których człowiek se nawet nie uzmysławia. Szkoda że wcześniej się nie wybrał do tego parodontologa, jak go dentyści wyganiali, bo pewnie było by łatwiej i taniej coś zaradzić, ale lepiej później niż wcale. Nie ma co teraz nad tym jojczyć tylko w końcu zacząc działać. Może jeszcze uratują jego zęby. Plan już jest i wizyty umówione. Ruszyło.  

Nie wszystko człowiek jest w stanie ogarnąć przykładnie i we właściwym momencie, szczególnie gdy wiedzie ciekawe, bogate w wyzwania życie i wiecznie ma pod górę. W życiowym kołowrotku często człowiek przegapia wiele istotnych kwestii. Tu coś zapomnie, tam odłoży na bliżej nieokreślony czas, a potem trzeba za to płacić, a ceną może być nawet życie albo chociażby zęby.

A Ty co odkładasz na potem? Może właśnie pora się za to zabrać właśnie teraz...?




W tym tygodniu obchodziliśmy drugą część uroczystości, czyli urodzino-gwiazdkę. 

Tort szpinakowy, jaki sobie w tym roku Solenizantka wybrała, nawet się udał. Był z masą arbuzową, malinami i porzeczkami. Smakował dobrze.

Na obiado-kolację wybraliśmy potrawy, na które mieliśmy ochotę, tak by każdy mógł coś zjeść i by na kolejne dni zostało do odgrzewania i nie trzeba było myśleć choć 2 dni o gotowaniu. 

Poza tortem-mchem upiekłam jeszcze "murzynka" z myślą o Młodym.

Małżonek ugotował i potem pokroił warzywa na podstawową sałatkę jarzynową, zwaną bałaganem. 

Młoda wymyśliła, że ona ugotuje chinkali - pierogi gruzińskie z serem, których kosztowała w Krakowie w gruzińskiej restauracji i jej bardzo posmakowały. Razem wybrałyśmy się do Antwerpii do sklepu z różnymi produktami z krajów Europy Wschodniej MIXMARKT https://www.mixmarkt.eu/belgium/, gdzie nabyłyśmy gruziński ser sulguni, a potem Młoda skraftowała te fikuśne pierogi. Może nie wyszły jej takie perfekcyjne jak na obrazkach, ale bardzo ładne i co najważniejsze faktycznie bardzo smaczne.

Razem narobiłyśmy też uszek z pół kila mąki, a raczej uszu, bo ja wielkie są łatwiejsze do zrobienia i intensywniej smakują niż jakieś takie pycie małe, jak moja Matka drzewiej robiła narzekając, że tyle z tym certolenia. A po co se życie utrudniać, jak możne wielkie zrobić łatwo i szybko? Ja ugotowałam barszczyk.

Oprócz tego był groch z masłem, bo ja i Najstarsza lubimy bardzo. Jakiś dziwny groch kupiłam. Niby wyglądał jak "jasiek" ale znalazłam go w lodówce, a nie jak zawsze na półce z ziarnami. Podczas moczenia tak samo napęczniał, ale inaczej się gotował i nie miał takiej twardej skórki jak znany mi groch. O wiele lepszy w smaku. 

Zrobiłam też dwa rodzaje gołąbków - z mięsem dla Młodego i z niemięsem dla Młodej. Wszyscy inni też mogli je jeść oczywiście, tak samo jak pozostałe rzeczy. A i jeszcze kompocik ugotowałam, bo wieki nie piliśmy kompotu domowego, a tak mi się przypomniało jak oglądałam obrazki świąteczne na insta... 

Po jedzeniu odpaliliśmy świeczki na torcie i otwarliśmy kidibula (tutejsze pikolo), bo ostatnio ten "szampan" najlepiej nam podchodzi do świętowania uroczystości wszelakich. Czasem dodatkowo kupujemy jakiś babski gęsty i słodki alkohol, który sobie we trzy popijamy. Kidibul jednak najsmaczniejszy haha. Potem było wielkie odpakowywanie prezentów, których jak zawsze dużo zgromadziliśmy pakując najdurniejsze rzeczy osobno.

O ile pomysł na roombę dla Młodej miałam już od wielu miesięcy, tak pomysłu na prezent dla Najstarszej nie miałam w ogóle w tym roku. Zapytałam jej, ale ona też nie miała tym razem żadnych specjalnych potrzeb. Powiedziała, że jakaś lampa stojąca by jej się przydała, bo ciamno ma w tym swoim poddaszu jak w dupie, a teraz spędza tam dużo czasu i czasem diamond painting robi to przydało by jej sie jaśniej. Zamówiłam więc czwartą taką samą lampę w Lidlu, bo wszyscy jesteśmy z nich zadowoleni. Najpierw dawno temu kupiłam jedną do sypialni, potem kupiłam taką samą dla Młodej i w końcu dla Małżonka. One są tanie (ok 15-20€), a bardzo dobre. Potem jednak pomyślałam, że niedobrze czuję się z faktem, że jednej córce kupiłam drogi prezent, a dla drugiej tani i zaczęłam kminić, co by tu jej jeszcze fajnego dokupić. One co prawda w ogóle nie patrzą na ceny prezentów i czasem bardziej sie ucieszą jakąś bzdurą używaną za jedno euro niż drogim prezentem, ale ja po prostu bym się źle czuła z tym, że jedno dostało coś fajnego, a drugie głupią lampę i wcale nie o cenę mi chodzi tylko o fajność dla obdarowywanego. 

Nic nie mogłam jednak wymyślić i dopiero ze 3 dni przed urodzinami mnie olśniło, że bieżnia była by dla niej świetnym pomysłem, bo ona musi się ruszać, musi chodzić lub biegać, by naprawić swoje kości i utrzymać je w jako takim stanie jak najdłużej, a przecież całe życie przed nią. Ruch jest ważny dla jej zdrowia, a teraz widzę, że jak zimno jest i brzydko to ona w ogóle nie wychodzi z domu, chyba że musi iść do sklepu. Przyznaje też, że nie chce jej się ćwiczyć za bardzo. Pomyślałam, że na takiej biezni mogła by se chodzić i jednocześnie oglądać film czy słuchać muzyki z komputera w cieplutkim pokoju. Już dawno mi to przez myśl przebiegło, ale z jakiegoś powodu wydawało mi się, że takie bieżnie to kwestie tysiąca euro co najmniej choć  nigdy się tym bliżej nie zainteresowałam. Nagle pomyślałam, że przecież na kredyt mogę to kupić, bo jak już sobie raz pomyślałam i uznałam, że to ważne dla jej zdrowia, to nic mnie nie odwiedzie od tego pomysłu. Popatrzyłam w necie i zdziwko mnie szarpnęło, że to wcale nie takie drogie, jak mi się wydawało i że kurde taniej to kupię niż tą durną roombę. No i kupiłam. Dostarczyli wcześniej niż pisało w necie i nawet się przed gwiazdką wyrobili...

Okazało się, że Najstarsza nawet bardziej się ucieszyła z prezentu, niż się spodziewałam. Młoda też ucieszyła się z prezentu Najstarszej, bo ma nadzieję, że czasem będzie se też mogła do siostry pokoju pójść pochodzić, gdyż i dla niej bezpieczniej jest ćwiczyć w domu niż na zewnątrz, gdzie każde warunki prawie jej szkodzą. Najstarsza za to pewnie czasem będzie sobie pożyczać robota od młodszej siostry, gdy nie będzie jej się chciało ganiać z odkurzaczem po swoim pokoju.

To są oczywiście nasze wspólne z Małżonkiem prezenty. Dołączyliśmy też kilka bzdurek, by na sztuki było więcej pod choinką, jak co roku. Tu jakaś figurka czy maskotka znaleziona w kringwinkel za 50 centów, tam czekoladki, czy śmieszne skarpety. Młody otrzymał dużo rzeczy, które zbierałam od września, a które i tak miał dostać, bo przecież fajniej dostać na prezent pod choinkę niż ot tak po prostu. Ubaw największy był z dywanu, który Małżonek już we wrzeniu z Ikea przywiózł i który przez te miesiące zawadzał nam w sypialni. Stary dywan z chińczyka bowiem już wieki temu wylądował na wysypisku, a bez dywanu cholernie tu nieprzyjemnie, bo my wszędzie, jak w większości belgijskich domów,  mamy płytki. O ile płytki w kuchni czy łazience są pożądane i praktyczne, tak w sypialni to jak dla mnie jest smutna tragedia. Ani na podłodze usiąść, ani bosą stopą z łóżka w nocy wstać... Brrr. Dlatego Młody dostał w końcu porządny gruby dywan, ale jak to położyłam zapakowane koło choinki, to Młody stwierdził, że to słup jakiś i zaczął się śmiać, zastanawiając, dla kogo taki debilny prezent, ale jak odpakował to micha się śmiała. Dostał też starą książkę-album o Michaelu Jacksonie kupioną w kringwinkelu za 2€, bo wiedziałam, że go zainteresuje. Poza tym nową grę logiczną, bo on je uwielbia. Taką NIE-komputerową z plastiku, w którą na stole się gra, z tym że to jednoosobowa gra, gdzie różne zadania trzeba rozwiązywać. Najlepszym i długo wyczekiwanym prezentem, o którym wiedział, był jednak rysik Lenovo do jego szkolnego laptopa, bo ten z actionu słabo się sprawdzał. Będzie mógł rysować nawet w szkole, bo jego laptop ma nawet specjalną szufladkę, w której rysik się ładuje. Jeszcze był pluszowy długi pies, o którym marzył. Znaczy to miał być kot, ale kotów na Temu nie było akurat. Zobaczył takiego kota kiedyś u internetowego kolegi z Rosji i odtąd już kilka razy pytał, czy mógłby takiego dostać kiedyś na urodziny lub gwiazdkę. Obiecałam poszukać, ale z maskotek-poduszek na ponad metr znalazłam tylko psy, no to zamówiłam psa. Pies też się spodobał na szczęście. Młody kocha maskotki i ma tego dziesiątki w swoim pokoju, dzięki czemu jego pokój jawi się o wiele przytulniejszy, więc lepiej sie w nim można zrelaksować.  

Ja też kochałam maskotki, ale po pierwsze nie było wtedy ich za wiele na rynku, no i rodziców nie było na nie stać, po wtóre wtedy "tak dużym dzieciom" już "nie wypadało się bawić maskotkami". Nie raz zastanawiam się nad tym, dlaczego ludzie takie bzdury własnym dzieciom wciskali, dlaczego własne dzieci zmuszali do tego czy tamtego albo czegoś zakazywali tylko dlatego, że jakis jeden z drugim parchacz powiedział, że NIE WYPADA. O ile rozumiem nakazy i zakazy związane z bezpieczeństwem, zdrowiem czy temu podobne, tak zakazy i nakazy z tytułu "bo tak wypada" "bo wszysy tak robią" były i są zwyczajnie głupie.

Gdy chodziłam do szkoły średniej, czyli miałam ze 16, a może i 18 lat , pamiętam, że raz zobaczyłam w kiosku takiego małego różowego puchatego kotka i zapragneam to mieć. Bardzo chciałam posiadać coś takiego w swoim pokoju, by móc na to patrzeć i się napawać. Oczywiście nie miałam pieniędzy na takie rzeczy, bo w ogóle nie miałam pieniędzy jako nastolatka. Nie dostawalaiśmy wszak kieszonkowego. Jednak czasem w wakcje mogliśmy zarobić przy zbieraniu truskawek u ludzi i zarobiłam. Powiedziałam Matce, że chcę jechać do tego kiosku, by se coś tam kupić. Doskonale wiedziałam co, ale Matka i ta jej psiapsi, która była właścicielką tego przybytku, zaczęły mi doradzać na co mam wydać moje grosiki. Może sukienkę bym se kupiła (Matka chciała mi dołożyć grosza), może kolczyki, może lakier do paznokci, w koncu jestem nastolatką, to logiczne, że JAK KAŻDA nastolatka powinnam kupic se jakąś szmatę jak na NORMALNĄ NASTOLATKĘ przystało. Gdy oznajmiłam, że biorę maskotkę, zaczęły mnie wyśmiewać, że to NIE PRZYSTOI, że MASKOTKI NIE SĄ dla NASTOLATEK, że co najwyżej NARZECZONY mógłby mi coś takiego kupić, a w każdej innej sytuacji jest to, delikatnie mówiąc, NIESTOSOWNE, bo przecież NIE JESTEM JUŻ DZIECKIEM, a ta maskotka jest droga.

Mało się nie zesrały obie, jak mimo ich wszystkich zajebistych porad i kazania ja i tak wybrałam pluszowego różowego kotka a nie jakies idiotyczne paskudne do niczego mi nie potrzebne łachy czy żelastwo. Nigdy jednak nie zapomnę tego wyśmiewania, tego upokarzania mnie przez Matkę, tylko dlatego, że chciałam mieć coś tak ładnego i puchatego jak pluszowa maskotka mając naście lat. 

Ja jako dorosła blisko pięćdziesięcioletnia osoba nadal kocham pluszaki, figurki, puszyste i kolorowe rzeczy. Ja jako matka nie tylko nie zabraniam moim dzieciom samodzielnie wyborów dokonywać co do tego, czym chcą się otaczać, co nosić i jak swój własny czas spędzać, ale wręcz do tego ich zachęcam, by żyły po swojemu i srały na opinie innych. Kupuję im pluszaki, bo wiem, że wszystkie je kochają i że pluszaki mają bardzo dobry wpływ na nasze samopoczucie bez względu na to, ile mamy lat. Co oczywiście nie znaczy, że każdy będzie lubił czy potrzebował mieć pluszaki, bo drugi może woleć kaktusy, trzeci książki,  osiemnasty perfumy a trzydziesty dziewiąty samochody i każdemu wolno lubić co innego, byle wiedział co lubi a nie udawał, że lubi tylko dlatego, że Józek lubi albo że to jest w dobrym tonie.


W Antwerpii na Centralnym stoi "wioska świąteczna" przygotowana przez bol.com (tutejszy odpowiednik allegro), w której zawarto co ważniejsze trendy mijającego roku, co w rezultacie dało dosyć zabawny efekt. Taki zapewne też był zamysł, bo bol znany jest ze śmiesznych reklam w socialmediach. 
We "wiosce" znajdujemy miniaturke Metejoora, K3 (tutejsi artyści), jest pociąg z 60 minutami opóźnienia, dziwne drogowskazy, choinka z wibratora i inne hecne pomysły. Uśmiałyśmy się z Młodą zdrowo oglądając tę dekorację. Wcześniej Młody był w Antwerpii na szkolnej wycieczce i też mieli ubaw.






choinka xD

"uwaga wykrzyknik"


"60 minut opóźnienia"



"dokądś" "Hiszpania" "Twoja matka"

Metejoor 


Poniższa dekoracja świąteczna mnie przeraża bardziej niż dekoracje halloweenowe. Tego "pasterza" widziałam najpierw jak leżał jeszcze w taczkach, podczas gdy ludzie przygotowywali szopkę nieopodal. Wyglądało to jak jakieś zwłoki, co mnie ubawiło nieźle. Jednak jak za parę dni rowerowłam w pośpiechu obok tej wystawki nagle katem oka zobaczyłam tego gościa, aż mnie wzdrechło, bo tam normalnie nieczego nie ma a tu jakiś chłop w kapturze idzie... Patrzę, a to figurka hahaha.


Na koniec zanotuję książki, które ostatnio przeczytałam.

"Grób Campo Santo" to dosyć ciekawy, ale jak na mój gust, niedopracowany thriller. No panie, pojawiają się w książce jakieś motywy, które nie mają żadnego głębszego sensu. Jakby autor miał jakiś pomysł, a potem pisząc dalej w ogóle o tym zapominał, a ty człowieku czytasz i czekasz na jakieś wyjaśnienie tej kwestii, ale się jej niedoczekujesz.

Olivera Sacksa znam z innych książek. W książce "Muzykofilia" ten znany neurolog opisuje różne ciekawe przypadki medyczne związane z muzyką. Dowiadujemy się przy tym wielu interesujących faktów na temat działania ludzkiego mózgu oraz tego, jak mało na jego temat ciągle wiemy. 


O książce Ghost Boy być może już mówiłam, ale nie chce mi się sprawdzać. Najwyżej powtórzę, że to była bardzo interesująca i wciągająca lektura. Coś w rodzaju pamiętnika chłopaka, który jako dziecko nagle zachorował, po czym zapadł w śpiączkę, a wybudziwszy się zrozumiał, że nie może mówić ani za bardzo się poruszać. Przez długie lata tkwił tak uwięziony w swim własnym ciele, a ludzie, w tym rodzice i rodzeństwo traktowali go jak roślinę albo niepotrzebny mebel. Matka głośno wyraziła przy nim zyczenie by umarł i mogła się od niego uwolnić. Opiekunki w ośrodkach się nad nim znęcały i wykorzystywały seksualnie, a on jest mądrym, podejrzewam że ponadprzeciętnie inteligentnym człowiekiem. W końcu jedna z opiekunek odkryła, że on tam jest, że myśli i czuje. W końcu zaczął się komunikować przez komputer i różne specjalistyczne urządzenia. Jakiś czas później został specem od komputerów, dostał pracę, poznał kobietę przez internet i się ożenił...
Wyguglowałam ziomka i znalazłam jego stronę na fb. Żyje do dziś , ma świetną pracę i jest dosyć znaną osobą. Jest film z tego roku o tym samym tytule, ale tylko w nielegalnych źródłach można go znaleźć (przynajmniej u nas).





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

✍️ Skomentuj, jeśli masz ochotę, ale pamiętaj, że ten blog to moje miejsce w sieci, mój pamiętnik o moim życiu i zbiór prywatnych reflekcji na tematy różne i że ja tu ustalam zasady. Jeśli nie podoba ci się to, co tu widzisz, idź lepiej dalej...