Młody przeziębiony więc siedzę z nim w domu już drugi dzień. Wcześniej siedział tata jeden dzień. Niby nic mu wiele nie jest, bo tylko stan podgorączkowy i nos zapchany, no i "przytumiać" się potrzebuje. Jednak w Belgii zima na całego - mróz do 5 (słownie: pięciu) stopni, poniżej zera utrzymuje się już chyba drugi albo i trzeci tydzień, nawet pośnieżyło gdzieniegdzie. Jak na ten region to poważna zima jest. Tak poważna jak choroba Młodego :-)
Niemniej jednak nie ukrywam, że zcykałam przed wypuszczaniem go do szkoły, żeby sobie nie "polepszył" sprawy. W Belgii normalne jest, że do szkoły przychodzą dzieci ze śpikiem do pasa i kaszlące jak stary suchotnik a i mnie zwykle nie przeszkadza posyłanie dzieci do szkoły w tym stanie o ile nie mają gorączki. Jednak Młody wyglądał podejrzanie i niepewnie od poniedziałku. No serio, nie wiadomo, co myśleć. We wtorek np pomyślelismy tak - no fajnie, nic mu nie jest, może iść do szkoły, ale co będzie, jak nagle dostanie gorączki? Zadzwonią do mnie, a ja będę 10-30 km od domu bez roweru! Do taty się nie dodzwonią, bo tata nie może używać telefonu w pracy.
Miałam umówioną wizytę u jednego doktora w Brukseli, więc do pracy miałam pojechać autobusem z przesiadką (to jest droga w jedną stronę, autobus jedzie tylko rano, po południu jest opcja tylko przez Brukselę, czyli jakieś 3 godziny jazdy albo ewentualnie na butach 10 km - nie wiem co lepsze). Po robocie chciałam prosto do stolicy pojechać, zaś potem miałam w planach bezpośrednio z Brukseli do Mechelen na kurs śmignąć i wrócić do domu dopiero o północy.
Co raz częściej tak wyglądają moje dni - wypchane po brzegi. Jednak co taki plan oznacza dla Młodego? Ano że w szkole siedzi od 7.30 do 16.30, czyli ile? 9 godzin? Zwykle mu to nie przeszkadza, że dłużej pobawi się z dziećmi, ale jak jest przeziebiony, musi się dużo przytulać. A jakby dostał gorączki to nikt by go nie mógł odebrać, bo rodzice byli by na drugim końcu świata i to poza zasięgiem. Dlatego postanowiliśmy nie robić mu takiego chamstwa i tata wziął wolne. Ja zaś zrezygnowałam ze szkoły, bo było duże opuźnienie z wizytą, przez co już mi się odechciało uczyc czegokolwiek w tym dniu. Prosto z Brukseli wróciłam sobie do cieplutkiego domeczku, gdzie czekał na mnie też obiad (a raczej obiadokolacja, bo o 19tej raczej trudno mówić o obiedzie) ugotowany przez Małżonka, który ostatnio coraz częściej jest mamą i gotuje, jak Mnie nie ma (czy już wspominałam, że moim mężem jest najwspanialszy facet na świecie? 💖).
Drugą kwestią, którą trzeba tu brać pod uwagę w posyłaniu przeziębionego dziecka do szkoły, jest pogoda. Dzieci wszak codziennie bawią się na podwórku podczas godzinnej przerwy - jeżdżą na rowerach, zjeżdżają na zjeżdżalni, leżą na ziemi - i to jest super fajne i super zdrowe w normalnych okolicznościach. Jednak nasz Młody nie ma np zimowych butów, bo uznaliśmy, że mimo wszystko zdrowiej jest bawić się w adidasach na podwórku przez godzinę niż gotować stopy w ocieplanych butach przez 8 godzin dziennie - jeden z nielicznych minusów niezmieniania butów w szkole. Z doświadczenia własnego wiem zaś, że zmarznięcie w stopy, gdy jest się już przeziębionym może skończyć się pogorszeniem stanu. Wydaje się, że to bzdurny problem, ale człowiek czasem poważnie się waha, co zrobić w takiej sytuacji. Bywa, że w takich momentach żałuję, iż nie jestem bezrobotną i że nie mogę być 24/h na dobę TYLKO mamą i żoną dla swoich najbliższych.
No ale cóż, to są nasze życiowe wybory - wszystko ma swoje plusy i minusy. Będąc mamą i żoną na na cały etat, mogłabym lepiej troszczyć się o moją Trójcę i małżonka. Miałabym dużo więcej czasu dla wszystkich i dla każdego z osobna. Mogłabym lepiej dbać o dom, częściej sprzątać w każdym nawet najciemniejszym kącie a nie tylko tu gdzie widać najbardziej, prać wszystko na czas a nie tylko wtedy, jak już lud się skarży że w szafie zabrakło ubrań, prasować wszystko łącznie z majtkami a nie tylko składać z nadzieją, że jak coś poleży to się samo wyrówna i wyprasuje. Mogłabym gotować codziennie a nie raz na jakiś czas "na trzy dni". Mogłabym gotować zdrowo, smacznie i ciekawie, a nie tylko to, co da się zrobić w pół godziny, z tego co jest aktualnie w lodówce. Mogłabym mieć więcej czasu dla dzieci, dla męża i dla siebie.
Mogłabym. Ale nie chcę!
Przerabiałam to już. Przez ostatnie 3 lata w Polsce byłam bezrobotną i to był fajny czas. Wiele czasu spędzałam z dziećmi, pomogłam im nadrobić zaległości w szkole, wypróbowałam wiele nowych przepisów w kuchni i to było fajne. Przez jakiś czas. Potem zaczął mi dokuczać nadmiar czasu. Gdy przeprowadziliśmy się do Belgii, byłam jeszcze ponad rok na bezrobociu i tutaj dopiero dał mi się ten stan we znaki, szczególnie gdy Młody poszedł do szkoły. Mąż w pracy - 9 godzin poza domem. Dzieci w szkole - od najmłodszego do najstarszego 8 godzin po za domem. Nie ma kto bałaganić, nie ma po kim sprzątać, nie ma do kogo gadać. Po wykonaniu wszystkich zajęć domowych zostawało jeszcze dużo czasu, za dużo, z którym nie było co zrobić. Człowiek nie przyzwyczajony do nicnierobienia, nie potrafi sobie życia ułożyć na bezrobociu. Poza tym czuje się wielce bezużyteczny nie mogąc zarobić własnoręcznie nawet na przysłowiowe waciki.
Patrząc na małżonka, który wraca z roboty ledwo powłócząc nogami ze zmęczenia, a przed wyjściem zażywa środki przeciwbólowe, żeby przetrwać dzień, zaczyna się człowiek czuć podle, bo oto sam siedzi w ciepłym domu i się nudzi, a drugi musi zapieprzać za dwóch, a dokładnie to nawet za pięciu. Mówi się czasem, że robota w domu, opieka nad dziećmi to ciężka i odpowiedzialna praca i to powinno babie wystarczyć. A figa. Komu wystarcza, to wystarcza. Mnie nie wystarcza. Ja oczekuję czegoś więcej od życia, a życie ode mnie.
Wielu ludzi jest w stanie przepłynąć przez życie prawie nic nie robiąc ani fizycznie, ani umysłowo. Faktycznie. Nie potrzeba wiele pieniędzy i wiele wysiłku, by przeżyć z dnia na dzień. Znam trochę takich ludzi. To ich sprawa jak żyją i mnie nic do tego. Jednak ja tak żyć nie chcę, skoro mam wybór.
Skoro mogę, to chcę przeżyć życie tak, by na starość mieć co wspominać i o czym opowiadać. Chcę dużo zobaczyć, dużo się dowiedzieć, dużo nowego poznać, dużo przeżyć i dużo spróbować.
Nie wiadomo, kiedy przyjdzie mi pożegnać się z tym światem - może za 60 lat a może jutro. Ja bym chciała do setki dożyć, ale nie wiem co tam los dla mnie przyszykował. Nikt tego nie wie. Dlatego dobrze by było żyć tak, by w razie co nie żałować, że czegoś się nie zrobiło, gdy była okazja. Uważam, że ja zmarnowałam sporo swojego życia ograniczana brakiem odwagi i wiary we własne możliwości. Teraz chcę nadrobić choć trochę i ŻYĆ pełnią życia dopóki się da!
Chcę przeto chodzić do pracy i zarabiać pieniądze na to ŻYCIE. Nie tylko na to co niezbędne do przeżycia, ale też na przyjemności. Nie wiem, co czeka nas za kilka, czy kilkanaście lat, dlatego postanowiliśmy z Mężem żyć TU I TERAZ. Być może dobrze by było oszczędnie żyć a każdy zbywający cent odkładać na czarną godzinę. Jak ta godzina nie nadejdzie, można by te odłożone pieniądze podarować kiedyś dzieciom. Pewnie, że można i wielu tak robi. Ale my zapytaliśmy siebie dlaczego my mamy się umartwiać dziś, nie korzystać z życia licząc, że coś złego się nam przytrafi? Zakładając nawet że coś złego jednak nam się przydarzy (bo szansa jest pół na pół), skąd pewność że dużo euro, złotych czy dolarów będzie w stanie to rozwiązać? Czy jakakolwiek kwota wróci komuś na ten przykład życie albo da nieśmiertelność, czy jakiekolwiek pieniądze mogą uwolnić nas od cierpienia, tęsknoty, strachu? Czy bogatym odrastają nogi albo serca? Czy pieniądze uchronią nas przed wojną, katastrofą ekologiczną, kosmiczną, tornadem, powodzią, zamachem? Ile euro kosztuje cofnięcie czasu lub wypowiedzianych słów? Pewnie, że wiele problemów mogą pieniążki rozwiązać, ale niektórych, dokładnie tych właśnie najważniejszych, niestety nawet największe bogactwo nie naprawi.
Przeto próbujemy żyć tu i teraz, ciesząc się tym co mamy dziś, korzystając z życia i możliwości, jakie nam ono daje. Czasem nasze oczekiwania są sprzeczne jedno wobec drugiego i ciągle trzeba szukać złotego środka i dokonywać wyborów.
Chcemy dać dzieciom to czego myśmy nie mieli - zabawki, modne ubrania i buty, sprzęt elektroniczny, dobre szkoły, ale także swój czas, miłość, czułość, troskę, zrozumienie i zaufanie. Wiele dzieci na świecie może liczyć tylko na jedną z tych rzeczy - albo dobro materialne, albo czas rodziców, a sporo dzieci nie ma ani tego, ani tamtego. A my cieszymy się, że dziś stać nas na dobre jedzenie i ładne ubrania dla dzieci, ale też staramy się znaleźć zawsze trochę czasu, by wysłuchać, co mają do powiedzenia, by przytulić, by pośmiać się z nimi, by zabrać je w ciekawe miejsce albo na dobry obiad do restauracji.
Ponadto chcemy też nadrobić stracony czas - zarówno każde indywidualnie jak i razem.
Ja sobie uświadamiam od czasu do czasu, że dzięki emigracji nagle stanęło przede mną otworem wiele nowych dróg, wiele różnych możliwości, a ja wiem, że mam już 40 lat i tylko z nielicznych będę mogła skorzystać w swoim życiu. Dlatego nie raz sama nie wiem, co robić, na co się zgodzić, z czego zrezygnować, bo i to bym chciała robić i tamtego spróbować, a dzień ma określoną liczbę godzin zaś ludzki organizm ograniczone możliwości. Chcę też ponadto zarabiać pieniądze, byśmy mieli ich wystarczająco na realizowanie naszych fantazji i mniejszych oraz większych zachcianek. Pracuję więc tyle, ile daję rady nie rezygnując z innych rzeczy. Zaś tych innych rzeczy staram się robić tyle, by dać radę jeszcze pracować. Wcale to nie jest łatwe i właśnie chyba przedobrzyłam z czymś, bo mi system zaczął szwankować. Obawiam się, że mogę zakończyć naukę niderlandzkiego na tym etapie, na którym jestem, bo to aktualnie pierwsza rzecz, z jakiej jestem gotowa zrezygnować. Jest wiele ciekawszych rzeczy, jakie można robić w tym samym czasie, a jednocześnie uczyć się języka w praktyce. Taki pomysł nie dawno wykiełkował w mojej głowie i zobaczymy co z niego wyrośnie...
Ostatnio zauważam też, że nasza rodzina dopiero chyba zaczyna się docierać. Mieszkamy ze sobą WSZYSCY od ponad 6 lat. Podkreślam słowo WSZYSCY, bo tu nie chodzi tylko o związek pewnego pana z pewną panią, czyli nas dwoje. U nas chodzi też o związek tego pana z dziećmi tej pani i dziecka tych państwa z dziećmi tej pani. To jest trudniejsze niż w zwykłych związkach, w zwykłych rodzinach, gdzie wszystko jest jasne i oczywiste, kto jest czyim tatą a kto czyim dzieckiem.
Dziś analizując naszą znajomość, nasz związek, nasze wspólnie spędzone lata, nasze wzajemne relacje i reakcje, mogę powiedzieć, że WŁAŚNIE TERAZ po 6 latach zaczynamy dopiero być prawdziwą RODZINĄ, nie tylko formalnie i z racji wspólnego zamieszkania pod jednym dachem.
Dziś widzę, jaki cholernie trudny czas mamy za sobą. Ile nas to wszystkich kosztowało wyrzeczeń, łez, niepokoju, strachu, cierpliwości. Uświadamiam sobie też, ile musiały już przeżyć moje dzieci w swoim krótkim życiu. Nasze pierwsze wspólne 5 lat to jeden wielki chaos. Podjęliśmy kolejno
kilka poważnych decyzji, które odwróciły nasze życie do góry nogami i to kilkakrotnie.
W duszach naszych szalało tornado sprzecznych ze sobą uczuć i wrażeń.
Z jednej strony radość z zyskania czegoś nowego z drugiej żal i smutek z powodu tego co się zostawiło.
Z jednej strony nadzieja na lepsze jutro, z drugiej strach przed nim.
Z jednej strony wielka matczyna miłość i chęć bycia z własnymi dziećmi bez przerwy, z drugiej facet, z którym chce się spędzać każdą sekundę.
Z jednej strony chęć posiadania wspólnego dziecka, z drugiej brak perspektyw.
Z jednej strony strach przed emigracją z drugiej chęć przeżycia przygody.
Mogłabym jeszcze długo wymieniać i to jest tylko mój punkt widzenia. Każde z członków naszej rodziny tę listę znacznie by wydłużyło, bo każde z nas swoje przeżyło, każde z nas z czegoś musiało zrezygnować na koszt czegoś innego, a sytuacja ogólna i najbliżsi wcale nam tego nie ułatwiali, bo ludzie zawsze wiedzą lepiej niż my sami, co jest dla nas dobre...
Jednak dopiero po tych 5 latach, gdy nasze życie się ustabilizowało, zaczynam sobie uzmysławiać to wszystko, przez co sama musiałam przejść i na co skazałam własne dzieci i obcego jeszcze wtedy faceta. Nie żałuję tego. Dziś widzę, że było warto.
Oczywiście emigracja to tylko mały element, naszych bogatych doświadczeń życiowych.
Naszym pierwszym i chyba najtrudniejszym krokiem było wspólne zamieszkanie. Mówiłam już o tym nie raz, ale dziś spróbuję spojrzeć na cały tan cyrk z punktu widzenia moich córek, którego oczywiście dokładnie nie znam, a mogę się tylko domyślać...
One musiały zostawić wszystko i wszystkich co znały: Babcie, Dziadka, Ciotki, Wujków, Siostrzenicę, koty, psy i króliki, wszystkie koleżanki i kolegów z pierwszej szkoły i sąsiedztwa (dobrych czy niedobrych - ważne że znajomych), wszystkie znane kąty, każdy krzaczek, rzekę, niektóre zabawki. W mieście musiały nie tylko znaleźć sobie nowych kolegów, ale poznać każdy kąt, musiały odnaleźć się w nowej dużej klasie, w nowej wielkiej szkole, pośród obcych nauczycieli i rodziców. Nie znały tam nikogo, a ci których znały zostali daleko poza zasięgiem. Należy pamiętać, iż mimo pozostania w tym samym województwie, zamieszkaliśmy ponad 100km od rodzinnej wsi i nie było nas stać żeby ich odwiedzać, częściej niż raz na rok. Ich zaś nie było stać na odwiedzanie nas. Jak już raz kiedyś napisałam - ja na prawdę nie widzę wielkiej różnicy pomiędzy przeprowadzką do innego miasta a przeprowadzką do innego kraju - taka sama chujnia jak się nie ma pieniędzy.
Dziewczynki (wtedy kilkuletnie) nie dość, że musiały zostawić wszystko, co znają, to ich życie prywatne zmieniło się całkowicie. I tak, z jednej strony dostały własny pokój, a którym w moim domu rodzinnym mogły by pomarzyć, dostały na własność komputer (bo M miał swój a ja swój),i telewizję kablową (w bloku norma), miały blisko wiele placów zabaw, co było nie lada frajdą, zaś do szkoły było raptem 2 kroki. I to była fajne. Fajny był też "chłopak ich mamy" - bawił się z nimi, kupował im zabawki i słodycze, przytulał je, siedział nawet całe noce przy ich łóżkach i głaskał ich po głowie, gdy były chore. Był super. Gdyby tylko nie zabierał im mamy!
Zanim się przeprowadziłyśmy do miasta, dziewczynki spędzały ze mną każdą wolną chwilę (gdy tylko nie byłam w pracy). Chodziły ze mną wszędzie, nawet do kibla czasami. Spały ze mną, gdy tylko chciały, choć miały swoje piętrowe łóżko. I nagle pojawił się ON i zabrał im mamę. Mama część czasu zaczęła spędzać z nim, a ich wyganiała do własnego pokoju. Nie mogły już z mamą spać, kiedy chciały, bo wiedziały, że mama i jej chłopak nie są tym zachwyceni. Mama już ich nie przytulała tak często a przytulała się za to do TEGO faceta... To musiało być ciężkie przeżycie dla moich jakże wrażliwych dziewczynek. Jednak wtedy o tym nie myślałam. Nie myśleliśmy o tym, bo skupiliśmy się na bieżących problemach, których nam nie brakowało, jak to zwykle bywa w nowym miejscu, w nowej sytuacji. Nie rozważaliśmy tego, bo skupiliśmy się na pozytywach tej decyzji, w tym - nie ma co ukrywać - na swoich uczuciach i szczęściu, że w końcu znaleźliśmy to czego szukaliśmy, że moje dzieci dostały nowego tatę, że jesteśmy rodziną.
Potem pojawił się Młody, a wtedy skupiliśmy się na nim, bo nie spał w nocy, bo miał alergię, bo byliśmy zmęczeni. Zbyt zmęczeni i zaabsorbowani małym łobuzem, by myśleć o uczuciach dziewczyn, które kochały braciszka bez wątpienia, ale jestem pewna, że poczuły też, iż koło ich mamy coraz większy tłum się robi i konkurencji co raz więcej do przytulania. Musiało być im ciężko. Musiały być dzielne i odpowiedzialne.
Nie upłynęło wiele czasu, a nagle postanowiliśmy wyjechać do obcego kraju. Dzieci nikt się nie pytał o zdanie. Starałam się je tylko przekonać, że to będzie dobre dla nas wszystkich, że poznamy kawałek świata, że może tam będzie lepiej, że może będziemy mieć więcej pieniędzy. Starałam się je przygotować, że będzie tam inny język, inni dziwni ludzie, że będzie nam trudno, bo nie wiemy, jak tam jest.
Bruksela była ciekawa. Były fajowe place zabaw. Pierwszy raz jechały dzieci tramwajem, metrem, woziły się na ruchomych schodach. Pierwszy raz zobaczyły czarnoskórych, skośnookich i ubranych inaczej ludzi. Pierwszy raz usłyszały wiele obcych języków na jednej ulicy. Miały swoje pokoje, duży ogród, gdzie rosły drzewa i krzewy owocowe. Było nawet fajnie. Ale przyszedł wrzesień i musiały pójść do szkoły i zostać w niej same bez mamy. Nie znały ani jednego słowa po francusku, nie było nikogo, kto by im tłumaczył na polski cokolwiek. W klasie same obce twarze. Nie mogły się zapytać o nic, bo nikt nie rozumiał, co mówią. Sporo dzieci było miłych i próbowało się z nimi zaprzyjaźnić i uczyć nowych słówek, ale było też trochę wrednych bachorów, które kradły, kłamały i robiły na złość. Była też grupa starszych dziewuch, które znęcały się nad młodszymi lejąc wodą w toalecie, kopiąc i bijąc po brzuchu. W tej szkole (jak i w niektórych innych brukselskich szkołach, gdzie biali są nieliczną mniejszością a większość pochodzi z domów, gdzie panują zasady społeczne z VII wieku) na porządku dziennym było karanie dzieci biciem, kopaniem, targaniem za włosy, zakazywaniem jedzenia śniadania, bo cywilizowane zasady ta swołocz miała totalnie w dupie. Dla moich dziewczyn już wielkim szokiem było to że "tamte dzieci nie wiedzą, do czego służy kosz na śmieci, bo jak zjedzą banana, czy ciastko, to resztki rzucają na podłogę, a nawet jak pani krzyczy na nie, to nie podnoszą", że "te dzieci nikogo nie słuchają", że piją wszystkie z jednego kubka, co wydawało im się obrzydliwe i niehigieniczne. Dla nich to już był szok kulturowy. Dla tamtej dziczy one były dziwne ze swoimi kulturalnymi zasadami, które im wpajaliśmy przecież wszyscy od urodzenia. A co tu dopiero bicie. Nie raz dostały od tej zdziczałej bandy po brzuchu. Bały się chodzić do szkoły, skarżyły się na ból brzucha i głowy, ale nie poddawały się jednak i codziennie maszerowały ze mną rano 4 kilometry na nogach do szkoły - deszcz, wiatr, zimno, ciemno - były bardzo dzielne. Zostawały za murami szkoły na 7 godzin codziennie pośród tej dziczy niewychowanej i obcej. Nie wiem, jakby się to skończyło, gdyby nam się nie udało przeprowadzić do normalnego miejsca...
Przeprowadziliśmy się jednak szybko. Wiązało się to z kolejną zmianą. Tutaj bowiem jeszcze inny język obcy. Pamiętam, jakie przestraszone szły do nowej szkoły. Myślę, że przygotowały się na najgorsze. Choć z drugiej strony po tym wszystkim, co już przeżyły, po tym wszystkim, co zdarzyło się w ich młodym życiu w ciągu zaledwie 3 lat były na pewno (tak jak i my dorośli) trochę oszołomione, ogłupiałe i zdezorientowane. Ja osobiście tak właśnie wspominam ten czas - jako taki nie całkiem świadomy, który dzieje się niby wokół mnie, ale jakby gdzieś obok, pomimo.
W szkole dziewczynki zostały jednak przyjęte niesamowicie serdecznie i ciepło zarówno przez nauczycieli jak i rówieśników. Już drugiego dnia szły z ulgą i pełne nadziei do tej nowej szkoły. Tu było miło, dostały dużo wsparcia, ale też kosztowało ich sporo pracy, strachu i nerwów. Musiały się nauczyć nowego języka od podstaw, ale musiały też uczyć się całej reszty rzeczy, której uczą się wszystkie dzieci w podobnym wieku - matematyka, przyroda, historia, religia etc etc. Musiały też jakoś odnaleźć się w tym nowym świecie, zaufać ludziom od nowa, uwierzyć w siebie. To musi być cholernie trudne dla nich. Myślę, że trudniejsze niż dla nas dorosłych.
My możemy przynajmniej o sobie decydować a one są zdane na nasze posrane pomysły i niekoniecznie sensowne dla nich poczynania. Muszą robić, co im każemy, bo są od nas zależne na każdym kroku. Moje dziewczynki nigdy, ani razu się nie poskarżyły. Wszystko znosiły z anielską wręcz cierpliwością. Walczyły dzielnie z przeciwnościami losu i niepowodzeniami, pokonały wiele trudności, przy których nie jeden stary by się poddał. Trzeba tu dodać, że okres dorastania też im sprawy nie ułatwił. To przecież tyle nowych emocji i wrażeń.
Ciągle jeszcze nie jest z górki. Jeszcze dużo pracy i wysiłku je czeka, ale jest coraz łatwiej to wszystko ogarniać, czują się coraz pewniej i spokojniej. Widzę to po ich buziach i zachowaniach.
Patrzę dziś na nich, na całą trójkę moich pociech, na mojego Męża, na nas wszystkich jako rodzinę i czuję się bardzo szczęśliwą kobietą.
Jako się rzekło, dopiero teraz po tych wszystkich wspólnie przeżytych trudach, niepokojach zaczynamy się docierać, zaczynamy wzajemnie rozumieć nasze uczucia i potrzeby. Zaczynamy doceniać znaczenie istnienia każdego z członków naszej małej paczki. Niby od samego początku wszytko między nami się układa dobrze, dogadujemy się wzajemnie, ale jednak potrzeba było trochę czasu, by zrozumieć pewne sprawy i by się z nimi uporać.
Pisałam wyżej o tym, że Mąż zabrał dzieciom mamę, ale to działa też w drugą stronę. Mąż musiał się pogodzić z tym, że jego żona nigdy nie będzie tylko jego, że będzie musiał się dzielić nią z jej córkami i ze swoim osobistym synem. To na pewno nie jest dla niego łatwe. Odnoszę wrażenie, że oni cały czas toczą ze sobą wojnę o prawa do mamy, bo i tata chciałby spędzać z żoną jak najwięcej czasu - w końcu po to się ma żony, i syn chciałby ją mieć na własność, na każde zawołanie, i dziewczyny potrzebują z nią pogadać, pozwierzać się, poradzić, przytulić a czasem po prostu tak posiedzieć sobie z mamą.
Cholera, oni są wszyscy o siebie po trochu zazdrośni, rywalizują ze sobą o mamę. To się daje zauważyć na każdym kroku i nie ukrywam, że jest to dla mnie czasem trudny orzech do zgryzienia i chyba dla nas wszystkich. Każdy musi się uporać ze swoimi sprzecznymi uczuciami i muszę przyznać, że idzie nam coraz lepiej. Odczuwam, że nasze wszystkie wzajemne relacje ostatnio coraz bardziej się zacieśniają i ocieplają. Każdy wspólnie rozwiązany problem, każda pokonana przeszkoda, każdy mały sukces zbliżają nas do siebie.
Życie nie jest łatwe, ale z taką rodziną chce się żyć, z taką rodziną jest wesoło i ciekawie.
Przepięknie to opisałaś!
OdpowiedzUsuńSciskam Cię mocno!