27 stycznia 2017

Potworny dzień :-)

Rano -  co dnia - chaos częściowo kontrolowany, czyli 4 osoby próbuje wydostać się z domu na czas.Tylko M szczęściarz wychodzi o 6.30, a reszta z Piątki dopiero wtedy wstaje. M by pewnie dyskutował odnośnie tego "szczęściarza", bo wstawanie godzinę (a czasem i dwie) wcześniej przed resztą rodziny to też tam żadne hahaha. Tyle że ma spokój (przynajmniej rano). Zrobi sobie kawkę, jak się nudzi to w międzyczasie wypakuje zmywarkę (chwała mu za to - nie znoszę rozładowywać zmywarki, może dlatego, że w pracy też to robię) i potem ma jeszcze chwilkę na przeczytanie wiadomości zanim wyjdzie. 
Ja zaś wstając budzę trzy potwory. Potwory - jak to potwory - nie zawsze budzą się w dobrym nastroju. Czasem warczą i burczą, czasem się buntują, czasem piszczą i biadolą, czasem narzekają i marudzą.

Mam już opracowany schemat:
6.30 gra melodyjka w telefonie. Zapalam lampkę i przystawiam telefon do ucha najmniejszemu potworowi. Potwór otwiera szeroko oczy i zaczyna się przeciągać. Potem 2 minuty się zwykle przytula. 
Razem z Najmniejszym Potworem idziemy do pokoju Większych Potworów. Jeden zwykle już jest obudzony i ubrany. Drugi taki włochaty i mały czeka na otwarcie klatki i poranne bieganie po pokoju. Trzeci Najstarszy potwór jest śpiochem i wymaga dużo czasu na obudzenie. 
włochaty potworek

Idę z Najmniejszym Potworem na dół. Potwór układa się jeszcze na kanapie i karze okrywać kocem. Zaczynam proces włączanie telewizora w salonie, co wymaga czasem 100 kliknięć wyłącznikiem (wysłużony sprzęcior i ma już swoje lata), zwyzywania go od złomu, szajsu i postraszenia wysypiskiem śmieci, co czasem pomaga a czasem nie.

Idę do kanciapy nastawić jakieś pranie (no chyba że jakimś cudem nie ma nic do prania, co nawet czasem się zdarza).

Potem idę się sama ogarnąć i przyodziać. Po czym robię kanapkę na śniadanie (z czekoladą lub szynką i margarynką) i podstawiam małemu potworowi wraz z zimnym chocomelkiem z kartonika albo gorącą czekoladą - wedle życzenia. 

Czasem gotuję kaszę mannę albo smażę naleśniki (tylko, jeśli nie wchodzimy pół godziny wcześniej)

Nie wołam go do kuchni, bo im mniej potworów przy jednym stole - tym lepiej. Je w salonie.

Następnie robię kanapkę do szkoły i pakuję do pudełka*. Do kolejnego pudełka* pakuję owoc (winogron, mandarynka, banan lub jabłko), do jeszcze innego pudełka* ciasteczko na popołudnie, gdy potwór ma zostać w świetlicy. Nalewam wody z kranu do bidona. Wszystkie pojemniki pakuję do plecaka i ustawiam przy drzwiach, gdzie stoi razem z innymi plecakami i torbami gotowymi do wymarszu na place boju (czyli szkół i pracy). 

*) We Flandrii nie używa się papieru, folii ani innych śmieci do pakowania drugiego śniadania - wszystko ma być w pudełkach. Takie niby EKO (gdyby się tylko te pudełka nie psuły tak szybko).

Gdzieś pomiędzy tamtymi czynnościami nalewam wody i pykam pstryczki od czajnika i ekspresu, wyjmuję kubeczki na herbatę i kawę, wrzucam kostki cukru i ładuję torebeczki z kawą i herbatą na swoje miejsca - w ten sposób mam gotowe napoje, gdy zabieram się do śniadania.

Wszystkie powyższe czynności zajmują mi około pół godziny. O siódmej idę przypomnieć najstarszemu potworowi, że w kwestii konieczności wstawania nic się przez te minione pół godziny nie zmieniło i trzeba jednak się z tym uporać. (Czasem wcześniej wysyłam posłańców i czasem nawet uda im się coś zdziałać, ale zwykle nie).

Zabieram się za jedzenie. Od ponad 2 lat jem to samo na śniadanie: chleb wieloziarnisty z masłem, szynką i serem. Czasem jeszcze dżem (tak, ja jadam szybkę z dżemem - po belgijsku) albo sałatka. Czasem ser w plastrach czasem jakiś pleśniowy w kawałkach, ale jeden potwór narzeka wtedy, że cuchnie (drugi zaś się podłącza do sera). Czasem - głównie w cieplejszych dniach - jakieś warzywa typu pomidory, rzodkiewki, ogórki. Nie żeby mi to wybitnie smakowało, ale coś trzeba jeść, by mieć siłę do roboty, a jak wiem co zjeść to nie marnuję czasu na myślenie o tym co rano.

Po zjedzeniu przerywanym:
- popędzaniem dużego potwora, 
- uciszaniem (zwykle kilkukrotnym) walczących na głupie wyzwiska wszystkich trzech potworów
-  rozsadzaniem ich w oddzielnych kątach (wszystkie chcą siedzieć na tej samej kanapie ale się nie mieszczą bo są rogate i czupurne, chcą się też przykrywać tym samym kocem i leżeć na tej samej poduszce, aaaaa!) 
- czasem podcieraniem zadka najmłodszemu potworowi (potwory najbardziej lubią robić kupę, gdy ktoś je)
...kończę szykowanie najmniejszego potwora do potwornej szkoły. Znaczy szukam mu świeżych ubrań, bo z poprzedniego dnia raczej rzadko się nadają, gdyż są albo w farbie, albo w kleju, albo w błocie albo w  liściach albo we wszystkim po trochu - w tutejszych szkołach wszyscy się potwornie dobrze bawią i potwornie brudzą. Potworek ubiera się sam, pomagam tylko przy skarpetkach, bo zakładanie skarpetek jest czynnością bardzo trudną i denerwującą potwory.

W międzyczasie potwory chwilami oglądają bajki albo esemesują (to większe), a chwilami ganiają po domu w poszukiwaniu zgubionych okularów, kamizelek odblaskowych, telefonów, biletów, rękawiczek, uniformów szkolnych (wymaganych m.in. na wf, wycieczki i egzaminy), rycząc i warcząc  przy tym na siebie, od czasu do czasu ciągnąc się za kudły, drapiąc i kopiąc, czyniąc wrzawę i zamieszanie.

Wrzawa przycicha około 7.30 gdy duże potwory zabierają swoje bagaże, zakładają kurtki, czapki, rękawiczki i kamizelki odblaskowe i wyciągają swoje rowery. Czasem muszę biec za nimi z jakąś pozostawioną torbą (uniform albo zestaw kucharski), nie zawsze zorientuję się na czas, wtedy nazajutrz muszę podpisać uwagę w agendzie.

Czasem duże potwory idą do autobusu - wtedy odmeldowują się później. Jeszcze później wychodzą, gdy przyjeżdża po nie autem mama innego potwora.

Zdarza się że potwory się pożrą między sobą a wtedy jeden wychodzi o 7.30 a drugi później. Czasem za późno, a wtedy też muszę podpisywać agendę. Jednak na niektóre potwory rady nie ma - znane metody już dawno zawiodły, nie pomogą ani prośby ani groźby. Pozostaje cierpliwość, tolerancja i akceptacja faktów, których się zmienić nie da.

Mając chwilę czasu do wyjścia, rozwieszam pranie, składam to z poprzedniego dnia (lub wrzucam na stertę do prasowania - czasem trzeba)  lub czynię jakieś przygotowania czy choćby wstępne projekty tego, co będziemy wieczorem jedli. Często sprawdzam jeszcze coś w necie - jakieś rozkłady jazdy, godziny otwarcia i przyjęć rożnych instytucji, które mogą być przydatne w dalszej części dnia. Odpowiadam na formalne (praca, szkoły) mejle lub sama takowe wysyłam.

W końcu pakuję ostatniego ostałego się potwora w kurtkę, czapkę, rękawiczki i żółtą kamizelkę, zabieram swój i jego plecak, zakluczam drzwi i wyruszamy w nowy dzień. Potworka zostawiam w szkole. Nie mam wcale po drodze więc to dodaje mi 2 km dziennie więcej do przepedałowania. Pod szkołą wysadzam potwora z roweru, daję cuska i zostawiam pod opieką nauczyciela na podwórku (jeśli pada, to w świetlicy). I idę pracować. Potem wracam, gotuję i pędzę po potwora lub nie wracam tylko idę do kolejnej pracy, a M odbiera potwora. Wieczorem wracają wszyscy i o 17 spożywamy wspólny posiłek po czym każdy ma jeszcze trochę zajęć do wykonania (nauka, mycie czegoś lub kogoś, pranie, prasowanie, zakupy, królik - zależy od dnia i potwora). Potem wszyscy padają na pysk ze zmęczenia i idą spać.

Tak wygląda dzień powszedni zwykły bez komplikacji.

Jak wygląda z komplikacjami? Zwykle z większą ilością hałasu, biegu, stresu i dzwonienia.

Weźmy taki np wtorek.

Średni potwór udawał chorego. Może i był chory ale tak średnio na jeża, czyli nie umierający.

 Ale jak potwór mówi że jest chory, a nie wygląda na chorego, to wcale nie oznacza że potwór jest zdrowy.

Gdy potwór ma 12 lat to jest dużym potworem i samodzielnym jednak duże potwory muszą chodzić do szkoły. Żeby nie iść do szkoły muszą mieć atest od doktora, ale mama nie ma czasu by chodzić z dużymi jeszczenieumierającymi potworami do doktora. Potwór dostał więc 25€ i kartę ubezpieczenia w łapę i wyruszył sam na poszukiwanie doktora. Doktora łatwo znaleźć bo mieszka przy tej samej ulicy i ma dużą tabliczkę przed domem z napisem HUISARTS (lekarz domowy) więc kazałam tylko powiadomić się esemesem o efektach wizyty, a sama wyruszyłam do pracy z przystankiem pod podstawówką.

Jeszcze nie dowiozłam małego potwora do szkoły, jak doniesiono mi telefonicznie z dwu różnych źródeł, że duży potwór miał wypadek i zalał się krwią. Jednak obiecano mi dostarczenie potwora do naszego lekarza, by ocenił straty i podwiezienie go do domu, by towarzyszył średniemu potworowi w udawaniu chorego.

Fajnie się tak pracuje nie wiedząc do końca, co tak na prawdę się stało i czekając na telefony od poszczególnych uczestników akcji "ratujmy potwora" oraz na zobaczenie efektów owego wypadku.

Średni potwór wykazał się przy tym sporą dozą fantazji i poczucia humoru, umieszczając zdjęcie ubrań Dużego potwora na Facebooku z podpisem "siostra jeździ na rowerze". Haha.

Babcia potwora od razu zadzwoniła zapytać co się stało.

A stało się wiele guzik. Ot niefartowna wywrotka na rowerze - nie pierwsza i nie ostatnia. Nic nie złamane, wszyscy żyją, rower cały, tylko okulary połamane i to dzięki nim potwór ma dziurawy łeb, ale dziura mała tylko krwi dużo było. Ale po zdjęciu można wnioskować, że rzeźnia jakaś była :-) Dobrze, że tego nie widziałam będąc jeszcze w pracy.

Potwornie śmieszne :-)


Wczoraj był kolejny potworny dzień. Mały potwór leżał z potworną gorączką i bólem uszu. Lekarz w ten dzień tylko wieczorem przyjmuje, więc musieliśmy poczekać karmiąc potwora ibuprofenem co 6 godzin, bo tyle działał. Potwór nie życzył sobie jeść niczego innego - jak to zwykle bywa w takich okolicznościach. Pił tylko mleczko czekoladowe na zmianę z sokiem pomarańczowym i syropek na deser :-)

Oczywiście w tego typu okolicznościach trzeba obwieścić całemu światu, że dziecko chore. No może nie całemu światu, ale pracodawcom, czyli po pierwsze wszyscy klienci, po drugie biuro. Do pierwszych esemesuję, do drugich mejluję ciesząc się, że znam już na tyle niderlandzki.

Wczoraj miałam też zagwozdkę jak tu samemu skoczyć do doktora na umówioną wizytę mając zdechłego potwora w domu. Na szczęście M (na moje szczęście nie jego) poszedł wcześniej do roboty  wcześniej wrócił i akurat zdążyłam na czas.

Potem zaliczyliśmy jeszcze wizytę u rodzinnego i zaszaleliśmy w aptece i można było iść spać.


Kurs sobie odpuściłam w tym tygodniu, w poprzednim również. Chyba zakończę tę przygodę na razie, bo zwyczajnie mi się nie chce. Normalnie chodzimy spać o 21, a często i wcześniej (tylko weekendy później) i te 2 dni do 23 to jest koszmar zarówno dla mnie jak i dla M, który mnie wozi na dworzec i odbiera. Zdrowie jednak ważniejsze, a języka mogę się douczać innymi sposobami, co też zresztą robię cały czas. Poza tym 2.3 jest dosyć nudne jak się skończyło wcześniej 2.4, a reszta 2.2.

Na razie postawiłam na czytanie czasopism i książek.


Od klientów dostaję babskie gazety więc czytam. Codziennie (prawie) czytam Młodemu na dobranoc bajki po niderlandzku. Nie wiem, czy to dobre dla niego, bo ja mam zły akcent i złą wymowę, ale dla mnie ćwiczenie świetne, bo na prostych tekstach można się wiele nauczyć. Przeczytałam już kilka książek dla młodzieży i muszę rzec, że bardzo fajnie mi się czytało. Miałam obawy, że jeśli nie będę wszystkiego rozumieć, to nie da się czytać. Nic bardziej mylnego. Nie muszę rozumieć 100% słów, by zrozumieć sens ogólny tekstu. Od czasu do czasu sprawdzam jakieś ciekawe słówko w słowniku, po którymś razie je zapamiętuję. Poza tym czytam w necie wiadomości po niderlandzku no i często też artykuły medyczne, by wzbogacić swoje słownictwo z tej jakże przydatnej dziedziny. Właśnie przymierzam się do okulistyki, bo nie długo wizyty u okulisty. Przerobiłam już grypy, przeziębienia, alergie, szczepienia, a także trochę ortopedię, ginekologię i psychiatrię. Dużo nowych słów ale przydają się co chwilę :-)











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko