5 stycznia 2022

Mastektomia. Nie taki diabeł straszny…

Ciekawostka na początek

Ciekawe obserwacje poczyniłam spoglądając na ostatnie statystyki na blogu i moim fanpage na fb. Nie wiem jednak, czy trzeba wyciągać z tego jakieś wnioski, bo może lepiej tego nie rozkminiać za bardzo… Choć Młoda już zaczyna się brechtać coraz bardziej, że matka jest ostatnio bardzo popularna  a i mnie chwilami heheszek bierze lekki, no bo serio… 

Statystyki na FB pokazały nagły  wzrost zainteresowania o 500%! Na blogu podobnie. Panie…

Kuźwa, był taki czas kilka lat temu, gdy byłam początkującym jeszcze lekko przygłupim blogerem, któremu zależy na jak największej popularności, który codziennie albo i częściej sprawdza statystyki, sika z radości po zobaczeniu najgłupszego komentarza, a załamania dostaje po każdym odlubieniu strony i takie tam… No, sami wiecie. Wówczas chwaliłam się tym ledwie raczkującym blogiem gdzie się tylko dało, publikowałam wszędzie linki do moich jakże zajebistych wpisów, łaziłam systematycznie po innych blogach i siarczyście komentowałam z nadzieją, że ci blogerzy odwdzięczą się tym samym, że ludzie będą mnie czytać, komentować, polecać. I faktycznie tak było, bo tak się buduje popularność na blogu - statystyki i popularność rosła. Z czasem poszłam po rozum do głowy i zrozumiałam, że dla mnie wcale nie są ważne statystyki, lajki, komentarze… Co prawda każda z tych rzeczy jest miła, ale ja po prostu zwyczajnie lubię pisać, opowiadać i to jest dla mnie najważniejsze. Wiem już, że umiem pisać i że każdy wpis przeczyta wcześniej czy później kilka, czy kilkanaście, a bywa że i kilkaset osób i że czasem ktoś zostawi komentarz czy lajka na fb. To mnie satysfakcjonuje i od dawna nie jaram się statystykami a nawet w ogóle ich nie sprawdzam. Po prostu piszę, nie ważąc na nic.

Jednak ciężko nie zauważyć, jak FB ci nagle świeci na grubo 500+ a ty wiesz, że to nie o TO pińcet plus chodzi. 

Kuźwa okazuje się, że wcale nie trzeba reklamować bloga ani błagać o lajki, wystarczy napisać, że ma się śmiertelną chorobę a wszyscy się zlecą popatrzeć. Młoda się śmieje, że to internetowi ramptoeristen (po niderlandzku tak określa się szukających sensacji i fascynujących się katastrofami i wypadkami) hehe.

Tak poważnie, to jednak jest bardzo miłe i budujące, że tylu ludzi, starych i nowych znajomych, a nawet całkiem obcych zagaja do mnie, życzy zdrowia, dzieli się radami czy własnymi doświadczeniami.

Pochichrać się jednak też dobrze. No i nie ukrywam, że liczby są lekko podejrzane… 

A teraz opowiem o mastektomii.


W naszym szpitalu jest w zwyczaju, że godzinę, o której masz się stawić do szpitala na zabieg, czy operację podają ci dzień przed przez telefon. Tym razem zadzwonili, że mam przyjechać na jedenastą i od szóstej rano nie wolno mi jeść ani pić. W związku z czym, wstawszy o trzeciej na siku, zaszłam po drodze do kuchni i pożarłam kromkę popiwszy ją sokiem. Bo ja lubię żreć a długie godziny bez jedzenia to dla mnie koszmar.

Przybyłam do kliniki z pół godziny przed czasem, zapisałam się w recepcji i pomaszerowałam schodami na drugie piętro na oddział kobiecy, jak kazali. Tam pielęgniarka pokazała mi salę i podała szpitalną piżamkę. Chwilę później wróciła, by zmierzyć standardowo temperaturę, ciśnienie, tętno i wypełnić brakujące informacje w dokumentacji. Później zjawiła się moja ekipa z kliniki piersi, czyli pielęgniarka i psycholożka. Ta wizyta nic szczególnego w moje życie nie wniosła. Pogadały, pożyczyły powodzenia i poszły.

O czternastej, gdy już zaczęłam się poważnie nudzić, a głodowy ból głowy zaczął się rozkręcać, przyszła pani od transportu pacjentów i zawiozła mnie do chirurgicznej piwnicy. Tam inna pani założyła mi wenflon i automat do mierzenia, puściła kroplówkę i przyodziała mi na głowę gustowny czepek. Powiedziała, że zaraz przyjdzie ekipa operacyjna i poszła zajmować się kolejnym pacjentem. 

Zaraz okazał się jednak dosyć dużym okresem czasu… Leżałam sobie gapiąc się w sufit, bo innych możliwości za bardzo nie było. 

A głowa napierdalała…

Coś koło piętnastej ta sama pani podeszła, by przeprosić za opóźnienie, bo jakieś komplikacje z poprzednim pacjentem nastąpiły. Poprosiła o cierpliwość. Zapytała, czy wszystko okej i czy światło mi ściemnić. Odpowiedziałam, że nigdzie się nie spieszę i poczekam spokojnie, bo cierpliwość i spokój to moje mocne strony.

 Tylko żeby, głowa tak nie napierdalała… 

Z jakiegoś powodu zaczęłam mieć coraz większe trudności z oddychaniem… Na szczęście, mimo bolesnego bałaganu pod kopułą, udało mi się połączyć styki i zajarzyć, że to ta cholerna maska na ryju. Zdjęłam to kurestwo i świat nagle zaczął być znowu bogaty w tlen. Cud. Cud, panie!

Tylko ten łeb… 

Wpół do czwartej przyleciał doktor i też przeprosił oraz pocieszył, że pacjentka już się prawie obudziła i zaraz będą sprzątać i po mnie przyjdą. Informacja, że jego pacjenci jednak się mimo wszystko budzą, jest bezcenna w takiej sytucji. 

Przyszli o 16. Sala była w sprzątaniu. Druga doktorka też przeprosiła i poinformowała, że tylko skoczy się czegoś napić (wolę nie wiedzieć, czego) i już zaczynamy. 

Kilka następnych godzin mam wycięte z życiorysu, to wam nie opowiem, co oni tam wyprawiali. 

Jak mnie ciągnęli z powrotem wozem na salę, dochodziła dwudziesta, bo akurat zegar mijaliśmy. 



Nic mnie nie bolało. Kroplówka z paracetamolem płynęła. Tym razem byłam w pełni  przytomna po operacji i mogłam od razu do wszystkich napisać. I tak już prawie umarli z nerwów niewiedząc czy żyję.

W nocy jednak nie wiele spałam, bo po całym dniu w łóżku to chyba nikt normalny nie da rady jeszcze w nocy spać. Na drugi dzień zgodnie z obietnicą mogłam iść do domu. 

Uprzednio dokonali jednak zmiany opatrunku. Co ciekawe tej czynności towarzyszyła psycholożka. Pielęgniarka pytała, czy chcę patrzeć i czy dobrze się mentalnie z tym czuję. Z czego wnioskuję, że dla wielu kobiet utrata piersi to musi być koszmarne i straszne przeżycie. Ja na szczęście nie mam obsesji na punkcie swojej kobiecości ni swojego wyglądu. Albo inaczej, moja płeć i jej atrybuty nie ma dla mnie aż tak wielkiego znaczenia, jak dla wielu. Myślę, że we mnie jest tyle samo pierwiastka kobiecego, co męskiego, choć fizycznie jestem babą. Moje jestestwo jest ponad tym. Płeć biologiczna mnie nie identyfikuje jako człowieka. Równie dobrze czułabym się pewnie w ciele faceta, a może nawet lepiej, kto wie.  Dość, że w tej konkretnej sytuacji bycie nienormatywnym ma zdecydowanie sporo plusów. 

Oczywiście, że chciałam patrzeć! I zobaczyłam, że oni mnie zszywaczem pospinali. No serio, skórę pozostałą po cycku na metalowe haczyki szczepili do kupy. To wygląda jak zęby rekina albo suwak. Śmiesznie znaczy. Dziwnie też wygląda tak z lewej cycek z prawej dziura. Trzeba będzie się do tego przyzwyczaić, jak do nowej głupiej fryzury. Jak pierwszy raz ścięłam włosy na krótko to też głupio się z tym czułam i nie mogłam na siebie patrzeć w lustrze bez zdziwienia, co to za jakiś klon.

Nie zmienia to jednak faktu, że ogólnie cycki są fajne. Ba,  lubię popatrzeć na ładne cycki czy dupy. Może mnie to nie rajcuje aż tak jak niektórych facetów, ale było nie było jestem po pierwsze biseksualna a po drugie lubię ładne rzeczy. Zatem utrata mojego ładnego cycuszka to jednak jakaś strata jest, bo fajnie jest mieć ładne cycuszki. Małżonkowi też go bez wątpienia będzie brakowało i to może nawet bardziej niż mnie. No ale, Panie, bez przesadyzmu. Moje i małżonka priorytety życiowe nie od wyglądu się zaczynają. Choć  ten jest dla nas ważny, to nad nim mnóstwo ważniejszych rzeczy stoi. Willi z basenem w ciepłych krajach czy nawet zimnych ani jaguara też nie mamy, choć byśmy chcieli, a mimo to żyjemy całkiem dobrze. Tak że ten, bez cycka też się obejdzie…

Z lewej na obojczyku  mam małą górkę i rankę, bo tam ten port zaszyli. Trochę to spuchło, co też zabawnie wygląda. Jakby mi tam jaki wielki żuk pod skórą siedział. Doktorka mnie dziś uspokoiła, że lekka opuchlizna to normalna rzecz, bo trochę się zaczęłam martwić, gdyż z lektury wiem, że czasem te dinksy się nie przyjmują i trza je usuwać. 



Klatkę piersiową mam ściśniętą szeroką elastyczną taśmą, co mi utrudnia chwilami oddychanie i okropnie uwiera. Wszak jestem wysoko wrażliwa i dla mnie już obcisłe ubrania, o biustonoszach nie mówiąc, są nie do zaakceptowania, a co dopiero coś takiego. Do tego wężyk od drenu. Dziś już mnie pali ogniem to miejsce, gdzie wężyk przechodzi pod taśmą. Właśnie myślę, żeby jakąś szmatę tam wsadzić, która oddzieli wężyk od skóry albo lepiec… 

A ta flaszka to utrapienie. Co chwilę zapomnę, że ten „piesek” musi ze mną wszędzie chodzić i potykam się o wężyk albo idę i ciągnę to za sobą z łoskotem. Powiedziałam dziś o tym doktorce, a ta na to, że jej mama po mastektomii też miała z tym podobny ubaw kilkanaście lat temu. 

Jednakowoż powiadają, że jak się przyzwyczai, to i wisieć dobrze. I faktycznie, im dłużej coś masz upierdliwego, tym mniej to się upierdliwe robi, a staje się zwyczajne i powszednieje. Za to uwolnienie się od tego po długim czasie zwykle jawi się jako przybycie do samych bram raju. Toteż warto znosić wszelakie niedogodności, by doznać potem tego zbawienia i cudownego doświadczenia. Z taką myślą zaś o wiele łatwiej te trudy znosić. 


A trudów trochę jest w te pierwsze dni po operacji. 

Przede wszystkim dyskomfort związany z tym wszystkim, co wyżej. Trzeba ostrożnie się ruszać. Nie nawywija za bardzo gałęziami, bo boli. Podnosić ręce do góry można, jak powiedział lekarz, ale z rozsądkiem. Boli i/lub ciągnie, gdy się tak robi. Nie można się normalnie wykąpać. Tam dzień mycia myjką w umywalce to pikuś, ale po paru dniach to zaczyna być dosyć ciężkostrawne. Do mycia pleców trzeba wzywać posiłki, bo gałęzie nagle nie sięgają, gdzie drzewiej sięgały. Ubieranie to też co dobrego. Cieszę się, że jestem wysoko wrażliwa i że w związku z tym moja garderoba składa się z luźnych, często rozmiar większych i miękkich szmat, które teraz mogę w miarę łatwo założyć.

Spać źle. No chyba, że ktoś lubi spać na plecach. Ja nie lubię. Po pierwsze trudno mi się oddycha, gdy leżę na plerach, po drugie leżenie na plerach dłużej niż godzinę powoduje paskudny ból. Zawsze, nie tylko po operacjach, ale po operacjach jest to bardziej irytujące, bo mimo wszystko muszę spać na plecach. Chwilami też na lewym boku, ale to wymaga pół godzinnego kokoszenia się, żeby znaleźć idealną w miarę niebolącą pozycję, a kokoszenie samo w sobie jest bardziej niż trudne, bo wszystko boli. Do spania używam zasadniczo czterech poduszek różnej wielkości i twardości , co teraz tym bardziej się przydaje. Poduszki układam nie tylko pod głowę, ale też pod ręce, nogi, plecy, zależnie od sytuacji. 

Kolejna niedogodność pooperacyjna to zmęczenie i słabość. Przedwczoraj Młoda się spytała, czy dam rady zrobić pizzę. Pomyślałam chwilę. No raczej. Pizza to wszak łatwe danie do zrobienia. Młoda wielce uradowana poszła dalej walczyć ze swoim pokojem, gdzie odprawiała generalne porządki, takie ze zmianą pościeli i pucowaniem wszelakich papuzich akcesoriów, co zajęło jej dobrych parę godzin. Więc zrobienie dla niej pizzy wydawało się miłym akcentem z mojej strony. Okazało się jednak, że to iż czuję się zwyczajnie i po staremu nie oznacza bynajmniej, że tak jest w rzeczywistości. Wyrobienie ciasta na pizzę wymagało usiądnięcia na podłodze i oparcia się o szafę, bo nie miałam sił ustać na nogach. No jaja jak berety, jaki cienias!  Ale wyrobiłam to cholerne ciasto i zwołałam nasto, by dokończyły procedurę, gdy ciasto podrosło. Pizza wyszła pyszna i dała mi lekcję pokory. Czasem jednak trzeba se dać na wstrzymanie i cierpliwym być. 

Zasadniczo jednak się obijam, relaksuję, odpoczywam i dobrze się z tym czuję. Nie czuję, że coś muszę, że powinnam… Dzieci mam duże, mądre, odpowiedzialne i samodzielne. Każde z nich umie posługiwać się odkurzaczem, ścierką i każde wie, gdzie co leży w kuchni i do czego służy. Małżonek też umie sprzątać, gotować i wyprać. I co najważniejsze, nikomu z Piątki nie trzeba wcale niczego specjalnie tłumaczyć, prosić. Każdy wie i szanuje fakt, że matka chwilowo niedomaga i że więcej trzeba samemu ogarnąć niż zwykle. Poza tym nie mieszkamy w muzeum. U nas nie musi i prawie nigdy nie jest idealnie czysto, codziennie nie musi być ugotowane, a ubrania nosimy zmięte bez żenady. U nas nawet kurze ,królicze gunwo lub jakieś siano na podłodze w kuchni czy salonie mieści się w normie, bo i tu mamy swoje priorytety. 

Młody w tym tygodniu z wielką radością i dumą poodkurzał i pościerał cały dół, bo dla niego to frajda posprzątać od czasu do czasu. Normalnie nie wymagam, by dzieci obowiązkowo cokolwiek robiły. U nas nie ma wyznaczonych obowiązków, ale jakoś każdy sam z siebie się udziela, gdy widzi że trzeba coś zrobić. Innym razem zwyczajnie proszę czy sugeruję, by ten czy tamten coś zrobił i jakiś nigdy nie spotkałam się z odmową bez powodu, a powody szanuję, co nie znaczy, że wtedy sama muszę robić daną rzecz, choć czasem robię, gdy mogę, ale często rzecz jest robiona w innym momencie. Czasem z kolei dzieci czy mąż proszą mnie o pomoc w tym czy tamtym i ten system u nas się sprawdza, co nie znaczy, że w każdym domu znalazł by zastosowanie, bo ludzie są różni.



Poza tym oglądamy Netflixa, czytam książki, pomagam Młodemu z nauką gry na organkach, zachwycam się zwierzakami, gadam z dziećmi, gdy im się chce gadać no i próbuję robić to i owo, czyli coś tam ugotować, nastawić, wyjąć, rozwiesić i poskładać  pranie, zetrzeć kurz w łazience, umyć kibel i takie tam drobiazgi, które dam rady zrobić po trochu, bo prawda jest taka, że siedzenie i leżenie całe dnie wcale nie jest dobre dla zdrowia ani fizycznego, ani psychicznego. Ja lubię coś robić pożytecznego. Dawkuję sobie jednak te drobne prace i robię tyle, ile czuję się na siłach robić. Wkurza mnie, że teraz nie sięgam tam gdzie wcześniej i wszędzie muszę Młodego stary stopień  (taki co to bobasy do kibla czy umywalki przystawiają) podstawiać albo drabinkę ciągać. 

Z każdym dniem czuję się lepiej i mocniej.  W piątek dowiem się, co tam wyszło medykom z tej operacji i  jakie dalsze atrakcje dla mnie wymyślili. Teraz o tym nie myślę, bo nie ma potrzeby. 






4 komentarze:

  1. Podziwiam Cie za pogode ducha i optymizm, za charakter i za to jak podchodzisz do rzeczywistosci. Dasz rade gory przenosic, powodzenia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki😘. Takie słowa mi uświadamiają, że moje podejście do życia i charakter to bardzo dobra rzecz i dodają motywacji, by tej drogi się trzymać

      Usuń
  2. Witaj! Czytam Twojego bloga od niedawna, nie pamiętam przez kogo tu trafiłam, ale jak poczytałam to zostałam. Bardzo fajnie piszesz, no i ciekawi mnie życie w innym kraju, opowieści o pracy, rodzinie. Perypetie chorobowe też są dla mnie interesujące bo przeszłam przez to 26 lat temu, pewnie byłam w podobnym wieku. W tamtych latach, w Polsce wyglądało to podobnie. Trzymam kciuki za Twoje pełne wyzdrowienie. Masz pozytywne nastawienie, tak jak i ja miałam a jest to już połowa sukcesu. Pozdrawiam Cię serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziś technologia jest dla mnie łaskawa więc publikuję komentarze... Dziękuję, że się odezwałaś, bo lubię wiedzieć, że kogoś interesuje, co piszę. Dobrze też wiedzieć, że ludzie mają podobne doświadczenia i że da się to przeżyć. Pozdrawiam

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima