29 kwietnia 2022

Egzaminy, choroby, interwencja policji… i inne wydarzenia ostatnich dni.

Imprezowy sąsiad

Miniony tydzień zaczął się, można rzec, bardzo rozrywkowo. W niedzielę wieczorem leżymy sobie ze starym w łóżku zaczytani jak zwykle w swoich książkach, a tu nagle ktoś za oknem muzę na full zapodaje. Z pierwa myśleliśmy, że to jakaś młodzież se roweruje wesoło z głośnikami na bagażniku, co jest tu dosyć popularnym zjawiskiem. Jednak muza się nie przemieszczała, przeto skonstatowaliśmy, że to któryś sąsiad wyjątkowo dobrze się bawi. Wyzieramy przez okno i nie możemy uwierzyć własnym oczom. W tym samym momencie przychodzi żartobliwa wiadomość od sąsiadki zza ściany „Hura! Fredek* organizuje dziś dyskotekę na dzielni. Idziemy pohulać w piżamach?” Bo to faktycznie Fredek. EMERYT! Który łazi przed domem w te i wewte z byczym radiem, z którego leci dicho na cały głos. W sensie dicho, nie żadne tam dziadkowate usiasiusia. A Fredek do tego śpiewa też na cały głos i to czysto nawet. Prawie płakaliśmy ze śmiechu, bo dziadek wyraźnie dobrze poimprezował na ogrodzie. Wczoraj sąsiadka mu o tym przypomniała jak staliśmy całą gromadą na ulicy (o tym będzie dalej) informując przy okazji dalszych sąsiadów, do których wtenczas muza nie dotarła. Przyznał, że faktycznie za dużo wypił i jak inny sąsiad zaczął coś tam sapać przez płot, że mu przeszkadza impreza w ogrodzie, to się wpienił i poszedł zaprezentować, jak wygląda prawdziwe przeszkadzanie sąsiadom buachacha. Dodam, że jego „występ” miał miejsce koło 21 godziny, czyli nie naruszał za bardzo nocnej ciszy… Dla nas było to po prostu zabawne. Co innego, jakby to mu w zwyczaj weszło. Ale ludzie są różni…

kwiecień na wsi


Kolejny egzamin

W poniedziałek Młoda pisała egzamin z biologii w Brukseli. Przypadkowym i nowym czytelnikom przypomnę, że Młoda realizuje obowiązek szkolny na etapie szkoły średniej metodą nauki domowej i zdaje poszczególne przedmioty przed Komisją Egzaminacyjną. Nie wie, jak jej poszło. Dowiemy się, jak opublikują wyniki. Matmy, którą po egzaminie uważała za „PODEJRZANIE łatwą” zgodnie z PODEJRZENIAMI nie zdała i będzie musieć ją kiedyś powtórzyć. W poniedziałek jak zawsze z nią pojechałam, by czekać na nią w budynku Komisji. Jakaś inna matka też czekała i też czytała książkę (nawet zauważyłam, że to fanka Danielle Steel). Potem poszłyśmy z Młodą zdrowo się odżywić w KFC i zobaczyć, czy w galerii handlowej zmieniło się coś od naszej ostatniej wizyty. Zmieniło się. Ceny wzrosły 🥴, ale udało nam się jeszcze kupić stosunkowo tanio adidasy ulubionej marki ze starej kolekcji. Potem lał deszcz i zmoczyło mi włosy czapkę. (Trzeba łysych pokryć papą, lecz funduszy nie ma na to…).







Chrobowe

We wtorek Mąż postanowił pójść do doktora po wolne, by sobie zrobić dodatkowy majowy długi siedmiodniowy weekend. Rozwiązanie byłoby wyśmienite jakby nie drobny jego mankament, czyli gorączka, jebitny ból głowy, mięśni i ogólne uczucie uczucie bliskiego spotkania ze stadem dzikich bawołów czy coś w ten deseń. 🦬🐂🐃🤧🤒

Rozmowa o pracę

W środę Młoda miała kolejną rozmowę o pracę (student job) w supermarkecie. Zawoziłam ją skuterkiem i czekałam niecierpliwie pod sklepem. Rozmowa przebiegła obiecująco, ale odpowiedź miała dostać w piątek… (ciągle czeka). Potem poszłyśmy po lody i jak nigdy ja sama miałam na nie ogromny smak. Normalnie zjadam ze 3 lody na rok bez większego entuzjazmu, ale w środę zjadłam trzy jeden za drugim zaraz po powrocie do domu. Pychota. Chemia zmienia człowieka.

Chemia, której nie było

W czwartek miałam mieć kolejną chemię, ale wiecie, co zrobiłam…? Albo raczej czego NIE zrobiłam. Zapomniałam wziąć sterydowej piguły w środę wieczorem 🤦🏼🤦🏻‍♀️🤦🏽‍♂️. Bez tego podanie chemii było by niebezpieczne. Rano se przypomniałam. W drodze na onkologię. Rychło w czas. Przesunęli mi o tydzień. Przysłowie mówi jednak, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tak jest i tym razem. Już tego samego dnia wieczorem się okazało, że Małżonek jest dobrym człowiekiem, który lubi dzielić się wszystkim z bliźnimi. Chujoza grypoza kowidjoza, czy cokolwiek to kurwa jest, przelazło na innych 😡. Między innymi na mnie. Ja cierpię dolę! 🤬 Szczęście, że zapomniałam tych sterydów i mi nie dali chemii, bo jakby się te dwie atrakcje połączyły, to mogłabym się o szpital oprzeć. No, nie chwalmy dnia przed zachodem słońca. Jeszcze nie wyzdrowiałam, ale liczę że do poniedziałku mi przejdzie, a do czwartku nawet zapomnę, że byłam chora.

Nie wzięłam chemii, ale chwilami czuję się jakbym wzięła ze trzy na raz co najmniej. A idź pan w chuj. Nie miałam grypy z 6 lat. Wpieprzam ibuprofen na zmiany z paracetamolem. Piję jak smok wawelski po zjedzeniu barana. Siedzę na siedmiu poduszkach pod siedmioma kocami, a ziarnko virus i tak w dupę uwiera. We wszystko uwiera. Jak nie urok to sraczka.

Info o pigule sterydowej w każdą środę zapisałam jednak na przyszłość we wszystkich dostępnych przypominaczach, rozpowiedziałam po sąsiadach i teraz wam mówię, żeby drugi raz jednak nie zapomnieć, bo wszystko diabli wezmą. 

Sąsiadka w kajdankach. 

Choroba jednak nie powstrzymała nas przed obejrzeniem odcinka kroniki kryminalnej na żywo ;-) Wszyscy sąsiedzi wylegli na ulicę, a i kilku innych gapiów z dalsza przyszło zwabionych radiowozami i karetkami prujących na sygnałach przez naszą uliczkę na zadupiu. Razem stwierdziliśmy, że wreszcie się coś dzieje ciekawego… Ramptoeristen hehe.

 A działo się, oj działo.  Nie dalej jak w październiku wspominałam inne atrakcje z udziałem tej samej osoby i nawet się zastanawiałam, co następnym razem odjaniepawli. O i proszę, nie trzeba było wiele czekać. Rozrywkowa to baba. Co jednak tak na prawdę jest lekko niepokojące, gdy mieszka się tuż obok takich typów.

Po południu w czwartek Małżonek udał się po Młodego do szkoły, a ja sobie w tym czasie komara przycięłam. Dlatego bardzo mnie zdziwiło pytanie chłopaków zadane po powrocie:

- Do kogo ta karetka przyjechała na kogutach?

-  Jaka znowu karetka? - sie pytam nie całkiem obudzona

- No ta - odpowiadają jednogłośnie Młody i Stary, pokazując przez okno.

Podnoszę się i patrzę, a tu faktycznie coś mryga na niebiesko za oknem. Poszliśmy na strych, bo stamtąd dobry widok na okolicę no i zobaczyliśmy, że znowu ci sami bohaterzy odgrywają scenę z taniego kryminału. Mówią, że nie ładnie podglądać ludzi, ale kto powiedział, że my się niby kiedykolwiek ładnie zachowujemy buachacha 😈. Ludzie, na wsi zwykle jest nuda, więc jak coś się dzieje, to każdy wychodzi popatrzeć. 

 Akurat naszliśmy byli na scenę, jak Karen* lekko okrwawiona zasuwa z determinacją na bosaka ulicą a za nią jej facet i ludzie z pogotowia. Tych ostatnich akuratnie było trochę, bo na dwie karetki przyjechali. Niezła akcja. Przyprowadzili ją pod dom, ale z gestów wyraźnie wynikało, że nie bardzo chce współpracować i raczej próbuje znowu nawiać. Słabo jej jednak idzie. Osunęła się na glebę i nie chciała lub nie mogła wstać. Być może wzięła albo wypiła za dużo. Takie wrażenie sprawia. Po okrwawionych nadgarstkach można się domyślać, dlaczego wezwano karetkę. W tym momencie nadjechał radiowóz na sygnale i policmajstry z lekkim niezdecydowaniem wkroczyli do akcji, która polegała na przekonywaniu Karen do współpracy, co z pierwa raczej marne efekty dawało. W końcu jednak Karen  powlokła się z ociąganiem do domu, skąd za kolejną chwilę została wyprowadzona przez gliniarza zakuta w kajdanki. No nieźle! Przyprowadzono łóżko, na które po dłuższych negocjacjach udało się w końcu położyć skutą Karen. Położono ją twarzą do spodu, a plecami i rękami w kajdankach do góry. Na koniec zapięto jeszcze pasy wokół jej ciała i wreszcie w takiej - jak na mój gust - niezbyt komfortowej pozycji wpakowano ją do karetki. I pojechali. Co obserwowaliśmy już ze stanowiska naziemnego w towarzystwie reszty sąsiadów. I pomyśleć, że to była taka spokojna i sympatyczna okolica dopóki ten przypał się tu nie sprowadził. Znaczy okolica nadal jest sympatyczna, nie licząc jednego czuba, o którym wszyscy pozostali mają już jednakie zdanie nawet jeśli muzyki słuchają w innych porach i innym natężeniu. 

Studniówka po flamandzku

Wracając do naszych przyziemnych spraw życiowych to Najstarsza powinna była w tym momencie szykować się do szkolnej imprezy odbywającej się na zakończenie szóstej klasy. Impra ma się rozpocząć wieczorem od pokazu mody w wykonaniu uczniów niektórych klas szóstych, gdzie klasa Najstarszej ma prezentować zarówno własnoręcznie uszyte ubrania jak i odzież z jednego sklepu, który zgodził się na współpracę. Po pokazie zaplanowano potupaję dla uczniów i ich rodzin z obowiązującym dresscodem „black & white”. Najstarsza zdecydowanie nie chciała w tym uczestniczyć i okazało się, że nie musi. Mentorka wykazała pełne wsparcie i zrozumienie dla naszej Córki. Najstarsza poszła zatem dziś zwyczajnie na swój staż, a wieczór może spokojnie spędzić we własnym pokoju zajadając pizzę, którą właśnie zamówiliśmy. 

Na kolejny tydzień przewidziane są jednak dalsze obchody zakończenia szkoły. W normalnych okolicznościach tutejsze średnie szkoły obchodzą „studniówkę”, czyli świętują 100 dni do zakończenia szkoły. Nie ma to jednak wiele wspólnego z polską studniówką. Tutaj, jak wnioskuję z opowieści nastocórek, szkołę żegna się w ciekawszy sposób, który bywa wcale nie rzadko związany z wandalizmem i ogólnym bałaganem, czyli np obrzucenie szkoły jajcami i tonami konfetti itd. Nawet jak na drugi dzień muszą to sami przymusowo sprzątać i być wzywanymi do dyrektora. Imprezy taneczne, jak choćby wyżej wspomniana, też oczywiście się odbywają. 

Nauczyciele próbują oczywiście tę chamską tradycję (tak samo jak chrzest „kotów”) skierować na bardziej przyjazne tory. I tak w szkole Najstarszej mamy legalne sprayowanie kolegów i przebieranie się. Jako się rzekło normalnie odbywa się to 100 dni przed końcem roku, ale że korona zablokowała zabawę, to w tym roku odbędzie się na 50 dni przed końcem. Już dziś dostaliśmy informację, że w następny piątek młodzież z całej szkoły ma założyć ubrania, które mogą zostać upaprane farbą. Podają też, przy którym wejściu szóstoklasiści będą lać farbami (zmywalnymi), a przez które można przejść na sucho. W pozostałe dni tygodnia szóstoroczni będą do szkoły przychodzić przebrani. 

Urodziny z czteromiesięcznym opóźnieniem. 

Młody z kolei dziś po raz pierwszy od wielu miesięcy poszedł na imprezę urodzinową do kolegi. Kolega obchodził urodziny w grudniu, ale kto komu zabroni zorganizować przyjęcie pół roku później? Młody nie mógł się doczekać. Tylko ja trochę się boję o jego zdrowie, bo to urodziny w parku trampolinowym, gdzie łatwo o przebrykanie lub wbryknięcie na drugiego ludzia czego skutki mogą być różne. Zabawa jednak na pewno będzie przednia. W sumie to sama bym poszła do tego przybytku, gdyby nie fakt, że jestem za stara. Znaczy nie żeby mentalnie tylko fizycznie. W sensie, że zaworki już by nie wytrzymały skakania. Chyba żeby tak pampersa założyć… 🤨🤪. Dziwne jednak wydaje się, że nagle ktoś urządza urodziny. Odzwyczaiłam się już. Młody ma dziś jeszcze próbę chóru, ale nie wiadomo, czy jeszcze mu się będzie chciało śpiewać po dwóch godzinach skakania. Nie długo mają występy publiczne i w sumie dobrze by było, gdyby poszedł, ale zmuszał go nikt nie będzie.

Ileż to ciekawych rzeczy może się zdarzyć w ciągu jednego tygodnia. A przecież rzadko kiedy się nie dzieją. Choć myślę, że niektórzy ludzie nie potrafią uważnie patrzeć wokół siebie i wiele zdarzeń, które dzieją się tuż obok, im zwyczajnie umyka. Niektórym zaś bezduszny i ogłupiający telewizor przesłania kolorową i bogatą rzeczywistość. Wolą żyć życiem innych ludzi, nie rzadko fikcyjnym, aniżeli swoim własnym. No i dlatego ja mam zwykle problem z dogadaniem się i wzajemnym zrozumieniem z takimi osobami. Nie mam bowiem bladego pojęcia, co dzieje się w medialnej rzeczywistości  i gówno mnie ona, szczerze mówiąc, obchodzi. Nie dogadamy się. Chyba żeby oni któregoś dnia postanowili zejść na ziemię… 




*) Imiona zmyślone. Wydarzenia rzeczywiste. Mniej więcej.

Ros Beiaard. Część 2. Procesja Konia Ros Beiaarda. Skąd to się wzięło?

Publiczne procesje znane są od wieków na całym świecie. W Dendermonde (jak i w innych miejscach) już od XII wieku co roku odbywały się różne procesje, podczas których ludzie razem publicznie wyznawali i okazywali wiarę chrześcijańską. Do XV wieku procesje całkowicie związane były z kościołem. Podczas takich religijnych procesji ulicami maszerowały grupy zakonników, urzędników, bractwa, rzemieślników itd niosąc figury Matki Bożej, Serca Jezusowego, relikwie patronów miasta. Dalej maszerowali ludzie z pochodniami, sztandarami, śpiewacy, muzycy.

parada kwiatów (bloemencorso) Sint Gillis Dendermonde 2017r.

Od XV wieku organizacja procesji nabrała na sile. Poszczególne grupy prześcigały się w przedstawianiu scen ze Starego i Nowego Testamentu. Coraz bardziej liczył się udział muzyków, cechów, rzemieślników, a w organizację tych procesji angażowały się samorządy. Stopniowo w procesjach zaczęły się pojawiać postacie mitologiczne i bluźniercze sceny. Na scenę wkroczyły popularne dziś w całej Belgii olbrzymy, czyli ogromne figury przedstawiające ludzi lub zwierzęta, a procesje stawały się coraz bardziej świeckie. Bardziej niż z religią wiązały się z miastem i pokazywały jego siłę i bogactwo.

Koń Ros Beiaard i 4 synów Aymona (Heema) są przykładem takich legendarnych niereligijnych postaci, a pierwsze wzmianki o nim pochodzą z 1460 roku. 

W 1568 podczas ruchu kontrreformacji zakazano świeckich, bluźnierczych elementów i w kolejnych latach tylko religijne procesje miały miejsce.

Procesja Ros Beiaarda została przywrócona około 1600 roku, ale wtedy osobno zaczęły się odbywać procesje kościelne a osobno świeckie. W XVII wieku podczas rozkwitu handlu wiele figur procesyjnych zostało odnowionych i uzupełnionych  (m.in. głowa konia Beiaarda). Później w drugiej połowie XVII w ze względu na wojnę i złą kondycję finansową miasta coroczna dotąd procesja Beiaarda zaczęła się odbywać tylko z wyjątkowych okazji. 

XIX wiek przyniósł ograniczenie wpływów kościoła ale elementy świeckie procesji przetrwały i zaczęły nabierać coraz większego znaczenia. Były przy tym rozbudowywane i uzupełniane o nowe rzeczy.W XX wieku Ros Beiaard przejął w Dendermonde główną rolę. Jednak nie było w tych czasach corocznej procesji. Odbywała się ona nadal tylko podczas ważniejszych okazji.

W końcu postanowiono, że procesja Ros Beiaarda będzie się odbywać co 10 lat. Pierwsza odbyła się w 1990. 

Jak wygląda taka procesja? Podobnie jak inne flamandzkie procesje :-)

KLIKAJĄC TUTAJ możecie zobaczyć zdjęcia z innej procesji w sąsiedniej gminie, którą kilka lat temu wam opisywałam i pokazywałam zdjęcia.

A TU PROCESJA SZCZUDLARZY Z NASZEJ GMINY

A TU PARADA KWIATÓW też z gminy Dendermonde

Mam nadzieję, że w tym roku uda mi się osobiście obejrzeć, sfotografować i pokazać na tym blogu procesję Konia Beiaarda. Dziś mogę jednak już opowiedzieć z grubsza, czego się można spodziewać, bo w internecie można znaleźć, jaki jest mniej więcej skład tej parady.

Procesja Ros Beiaarda składa się z kilku części, a w każdej części jest kilkanaście wozów lub innych artystycznych figur przedstawiających różne sceny. I mamy wozy bardzo bogato ozdobione, na których ludzie poprzebierani w adekwatne stroje odkrywają kolejne sceny z historii miasta albo legendy. Ostatnia część jest zwykle mieszaniną najdziwniejszych rzeczy związanych z miastem: olbrzymów, orkiestry, tancerzy, akrobatów, grup dzieci i innych reprezentacji z najróżniejszych klubów, stowarzyszeń, urzędników itd. Na końcu maszeruje sam Koń Beiaard, ale o tej figurze i olbrzymach z Dendermonde opowiem  w osobnym wpisie, bo fakty, które poznałam przekopując internet są dla nas dosyć niesamowite.

🐎Wiecie np ile waży ta figura konia, którą ludzie noszą w procesji w Dendermonde i na której siedzi przez całą drogę czworo żywych ludzi? 🧐❓Zgadujcie! (bez szukania w internetach i pytania mieszkańców Dendermonde ). Odpowiedź w kolejnym wpisie o Ros Beiaardzie.

Procesja w Dendermonde dokładnie za miesiąc od dziś, czyli 29 maja 2022. 


24 kwietnia 2022

Legendarny Koń Ros Beiaard z Dendermonde. Część 1. Legenda.

Zbliża się długo wyczekiwana (dwa razy przekładana z powodu korony) procesja Konia Ros Beiaarda w Dendermonde. Zatem pora poświęcić mu trochę uwagi. Mieszkam wszak niedaleko Dendermonde, a procesja odbędzie się pod koniec maja, czyli w okolicach moich urodzin. 

Podzielę sobie to na kilka wpisów. W dzisiejszym opowiem samą historię Ros Beiaarda, kolejny poświęcę samej procesji. Mam też w planach skoczyć któregoś dnia do Dendermonde, by przejść kilkukilometrową trasę odkrywając i fotografując miejsca związane z Ros Beiaardem (nawet już adekwatną apkę zainstalowałam i trasę pobrałam). W końcu - jak los pozwoli - pragnę wziąć udział w samej imprezie z procesją na pierwszym miejscu.

Legenda. Koń Ros Beiaard.

Koń Ros Beiaard (czy jak kto woli: Bayard) jest bohaterem bardzo bardzo bardzo starej historii znanej pod tytułem „Czterech synów Aymona” (nl. Vier Heemskinderen, fr. Les quatre fils Aymon, ang. The four Sons of Aymon)

Najstarsza zachowana wersja tej historii powstała jako wiersz, czy też pieśń i pochodzi z końca XII wieku. W formie prozy spisano ją gdzieś w XV czy XVI wieku we Francji. Z czasem pojawiały się różne wersje tej opowieści w różnych krajach. Do dziś są one znane w Belgii, Holandii, Francji i Niemczech, przy czym wiążą się z nimi różne miejsca, tradycje, monumenty czy uroczystości. Ja pierwszy raz spotkałam się z tym magicznym koniem w Dendermonde, gdzie ludzie zdają się mieć obsesję na jego punkcie, ale o tym innym razem. Teraz opowiem wam, co to w ogóle był za koń.

A było to tak…

Rycerz Aymon (w innych wersjach: Haymijn, Aymes, Heems), który był zaufanym wasalem Karola Wielkiego i ożenił się był z jego siostrą, spłodził czterech synów: Ritsaerta, Writsearta, Adelaerta i Reinouta. Ten ostatni był z nich najsilniejszy i najzuchwalszy. Tradycją było, że każdy z synów musiał otrzymać od ojca konia i tak też się i tu stało. Niestety Reinout był tak silny, że zaraz niechcący skręcił swojemu koniowi kark. Dostał od ojca drugiego konia, ale i ten długo nie pożył. W końcu Aymon zabrał  syna do twierdzy, gdzie w zamknięciu siedział nieposkromiony ogier Beiaard, którego wszyscy się bali. Powiadali, że to koń zaczarowany i niepokonany. Nikt nie odważył się go dosiąść i nikomu nie udało się go ujarzmić. Reinout podjął się tego zadania. Zaraz jednak został przez konia zrzucony. Nie poddał się jednak. W końcu po długiej i męczącej walce udało mu się ujarzmić tę dziką bestię. Odtąd Ros Beiaard był wierny i posłuszny Reinoutowi. 

Któregoś dnia porywczy Reinout grając w szachy z niejakim Ludwikiem, swoim kuzynem i synem Karola Wielkiego pokłócił się z nim i wpadłszy w szał zabił Ludwika. Karol postanowił oczywiście wziąć  odwet i czterej bracia musieli czym prędzej uciekać. Dosiedli wszyscy Konia Beiaarda, który poniósł ich bez problemu na swoim grzbiecie w Ardeny, gdzie ukryli się w borze, a potem bronili się długo przed wojskami Karola w niezdobytej twierdzy Montalbaen, którą według niektórych wersji tej historii, pomógł wznieść i potem bronić zaprzyjaźniony mag.

Tymczasem ich ojciec wpadł w ręce Karola. Karol był gotowy uwolnić Aymona i zawrzeć pokój. Pod warunkiem, że Reinout wyda mu swojego konia, który uznawany był już wtedy za niepokonanego. Koń miał zostać utopiony w rzece. Reinout nie chciał się na to zgodzić, ale w końcu przystał na to za namową matki. Ze złamanym sercem i wielkim bólem przyprowadził Beiaarda na brzeg rzeki, gdzie przywiązano mu wielki kamień młyński do szyi i wrzucono do wody.

Koń jednym wierzgnięciem kopyta rozwalił kamień i wypłynął na brzeg, tam gdzie stał jego pan. Wrzucono go ponownie z większym obciążeniem, a on ponownie wypłynął. Reinout nie miał już sił patrzeć na cierpienie swojego zwierzęcia i zwiesił z żalem głowę, wtedy koń Beiaard trzeci raz wypłynąwszy uznał, że jego pan już go nie chce i przestał walczyć dając się pochłonąć falom.

Inna wersja tej legendy mówi, że Ros Beiaard uciekł w Ardeny i tam ukrywa się w lasach do dziś dnia, a czasem nawet można usłyszeć jego rżenie.

Według legendy powtarzanej w Dendermonde Aymon był panem właśnie tej okolicy, a Ros Beiaard został utopiony w Skaldzie. Francuzi i Holendrzy uważają oczywiście inaczej…

Tak czy owak, moim zdaniem, opowieść jest bardzo ciekawa i pozwoli lepiej zrozumieć o co chodzi w procesji maszerującej po mieście czy skąd na ulicach te wszystkie końskie malowidła, rzeźby czy inne obrazki.

foto: https://www.rosbeiaard.be/






18 kwietnia 2022

Kolorowo, wesoło i kwiatowo. Ferie wielkanocne i długi weekend za nami.

 Ferie ogólnie  były bardzo niczegowate - zimne i raczej leniwe. Robiliśmy, co do zrobienia było i to raczej z musem. Moje plany wyjazdowe się zdezaktualizowały, bo ja w zimno nigdzie bez potrzeby nie będę lazła, a i młodzieży też nie ciągnęło. Poza tym kolej postanowiła u nas w czasie ferii akurat roboty na torach odczynić. Kurde, już któreś ferie z kolei nie jeździły tu pociągi. Czyli turystyka kolejowa odpadła.

Raz Młody wyciągnął mnie do lasu, gdzie szukaliśmy kwitnących roślin i sprawdzali ich nazwy w aplikacji. Dla mnie starej to świetna sprawa, bo nie znam ciągle wielu nazw po niderlandzku i mogę się w ten sposób uczyć razem z synem.

Wizyta na stomatologii też trochę przeszkodziła w realizacji planów.

Dentysta pociął i powiercił mi bowiem pyszczycho, by wyczyścić ropień, a potem pozszywał i napchawszy wacików do pyska kazał mi spadać do domu. Poszłam od razu do szpitalnej łazienki, by zobaczyć się w lustrze. O masakra. Wampir po obiedzie - całe usta we krwi. Dobrze, że w szpitalu i autobusie ciągle trzeba nosić maski, bo gdzie z takim okrwawionym ryjem by było po mieście chodzić i do autobusu wsiąść. Ludzie by po bagiety zadzwonili. Młoda była w mieście ze mną i gdy ja bawiłam na stomatologii, ona polowała na czaple i gęsi w pobliskim parku z aparatem. Gdy zobaczyła moją twarz, mówi - Nieźle. Jak będzie za dużo ludzi na przystanku albo w autobusie, to zdejmij tę maskę, a wszyscy uciekną i będzie, gdzie usiąść. 

Na drugi dzień morda mi spuchła i trochę posiniała. Sąsiadka się zaczęła brechtać, że se botoks zrobiłam. To jednak wcale nie śmieszne, bo jeść normalnie nie można ani się śmiać za bardzo, a nawet dużo gadać. Jak tu żyć?! 

Wyprowadzamy ciągle „nasze” psy, jak tylko mamy siłę. Raz była heca, bo po drodze dołączył do nas wilczur jednego sąsiada. Zapomnieli chyba bramy zamknąć i psisko przydreptało po cichu za nami. Mieliśmy trochę cykora, bo o ile suka zna tego psa, tak psi młodzik jest na wsi nowicjuszem i nie wiedzieliśmy, jak psy zareagują. Szczerze mówiąc do teraz nie mam pojęcia, co byśmy zrobiły, gdyby się nagle zaczęli żreć. Na szczęście się tylko obwąchały pod ogonami i zaczęły się lizać po pyskach. Uff. A potem jeszcze lepsze jaja - jedzie auto, a wilczur stoi na środku drogi. Stoi i ma w dupie, że auto jedzie. Kierowca się zatrzymał i macha do nas, żebyś by zabrały psa. Sam se kurwa go zabierz. My nawet nie wiemy, jak on się wabi, nie mówiąc o tym, żeby on się nas słuchał. Już z tymi dwoma na smyczach mamy problem czasem, a co dopiero z całkiem obcym. W końcu piecho łaskawie sam zlazł na pobocze. No i drepta za nami. 

- Idź do domu, Azor! - wołamy - No spieprzaj do chałupy! Nie idziesz z nami! - A on idzie uparcie. No jacie kręcę. Weźcie kto tego psa! Nawracamy. Nasze psy się opierają, bo nie tak miało być. Azor też zawraca. Teraz on prowadzi, a my bardzo powoli za nim. On maszeruje raźno, a my coraz wolniej, wolniej. W końcu się zatrzymujemy. Azor idzie, idzie… Czekamy. Zawracamy i szybko, szybciutko za zakręt. Oglądamy się za siebie. Nasze psy się oglądają. Azor wraca do domu. Uf. Niestety spotkanie z Azorem zdenerwowało i rozproszyło naszego młodego podopiecznego i popsuło Młodej szkolenie w chodzeniu przy nodze, a już jej dobrze szło. Po spotkaniu z obcym psem już był naładowany złą energią i gorzej współpracował, ale nowa metoda Młodej zadziałała.

Podczas wizyty zdrowotnej w mieście udało nam się kupić dobre i tanie zabawki dla naszych nowych czworonożnych przyjaciół.  Kawałki grubej liny z wielkimi supłami bardzo się psom nadały. Ciągną, szarpią, podgryzają i junior rozładowuje trochę energię przed spacerami i potem łatwiej go opanować.

Młoda znowu stara się o pracę. Tym razem w zwykłym hipermarkecie. Miała już pierwszą rozmowę przez telefon, wypełniła przez internet wszelakie testy i formularze. W tym tygodniu ma drugą rozmowę. Tym razem online. Przez tę pandemię się wszyscy szybko na internet przestawili i dużo więcej rzeczy teraz z komputera czy telefonu się załatwia. 

W międzyczasie przygotowuje się do egzaminu z biologii. Nasza Młoda to bowiem bardzo pracowita i odpowiedzialna kobieta. 

W długi weekend trochę pogadaliśmy przez internet ze starymi znajomymi z Polski, ale też korzystaliśmy ze świetnej pogody i kwitnącego świata. Odwiedziliśmy dwa popularne kwiatowe miejsca w Belgii. Pierwszym były kolorowe tulipanowe pola w Meerdonk, a drugim słynny niebieski las w Halle.

Oba te miejsca chętnie odwiedzi człowiek każdego roku i za każdym razem będzie się radował i zachwycał ich pięknem. Matka Natura jest wspaniała.

Meerdonk
























Hallerbos. Niebieski las. 


















9 kwietnia 2022

Pierwszy tydzień ferii był pełen pozytywnych momentów

Po czwartej dawce chemii było gorzej niż po poprzednich. Czuć już wyraźnie kumulację tego badziewia w moim organizmie. Nie powiem, że było jakoś tragicznie, ale zmęczenie niesamowite. 

Ale dobrze, wreszcie była okazja obejrzeć całego Wiedźmina na Netflixie, co zajęło mi w sumie dwa dni - sezon na dzień. Mogę rzec, że ten serial jest akuratny na takie pochemiczne otępienie. Ot przygłupawa bajeczka dla dorosłych, która niczego co prawda w twoje życie nie wniesie, ale pozwoli miło spędzić trudne dni. Teraz jednak muszę szybko sobie kupić całą sagę Sapkowskiego, by przypomnieć sobie prawdziwą porządną wiedźmińską opowieść, bo czytałam to ze 20 lat temu i już bardzo wywietrzało ze łba, a książki są to przezacne.

Przez kilka dni nie mogłam pójść z psami, bo nie miałam sił, a one już się przyzwyczaiły i sąsiadka mówi, że czekały biedaki na nas pod drzwiami o danej godzinie. Przykro nam było z tego powodu. Jednego dnia Młoda poszła się bawić z nimi w ogródku i już było lepiej. A jak w końcu przyszłyśmy obie, to mało ich nie połamało z radości. Młody głupol wbrykiwał z rozpędu na wszystkich. To maleństwo waży ponad 40 kilo zatem wbrykiwanie na ludzia jest dosyć przez ludzia odczuwalne. Po przerwie dwudniowej ciężko się je wyprowadza. Nie wiem nawet, czy to można nazwać wyprowadzaniem… Jak już to wyprowadzaniem człowieka przez psa. Nie ma szans, by szły na luźnej smyczy. Młoda niemal frunie za „swoim” malutkim pieseczkiem. Bywa że ląduje na dupie albo na kolanach na glebie. Zdarzyło się nawet w pokrzywach. Młoda jednak się nie poddaje. Czyta internet i coraz to nowe podpowiedzi testuje. Radocha jest w każdym razie niezła, a korzyść z wyprowadzania obopólna. My mamy okazję ruszyć dupsko każdego wieczoru z domu i się przy okazji pośmiać trochę. Młoda ma jakiś cel, jakieś sensowne konstruktywne zajęcie - to lepsze niż jakakolwiek terapia. No i psy są fajne! Szczególnie takie ogromne jak ten młodzik. Mam nadzieję, że z czasem uda się i Najstarszą zaangażować do tego przedsięwzięcia. Chęci niby ma, ale to straszny leń jest… Młody co jakiś czas głaska psiaka po nosie stojąc w przymkniętych drzwiach swojego domu. Oczy mu się iskrzą. Tak by chciał podejść do tego piecha, chciałby go przytulać tak jak Siostra, ale jeszcze się boi. Kiedyś się uda. Mamy czas.

Młody znowu odwiedził jednego z kolegów, gdzie bawił się doskonale całe popołudnie wraz z kilkoma innymi ulubionymi klasowymi kolegami i koleżanką. Przez kilka dni żył przez to w ogromnym stresie, bo nagle zaczął kaszleć, bolało go gardło, łepetyna i miał stan podgorączkowy. Na szczęście przeziębionko szybko minęło i wczoraj mógł spokojnie z wielką radością gonić do kumpla. Siostra kumpla też chora. Nie mogła się z nimi biedaczka bawić, tylko siedziała zamknięta w swoim pokoju. Szacun dla rodziców za znoszenie takiej wariackiej gromady ganiającej po domu. Młody donosi, że bawili się m.in. w chowanego W DOMU, a ja wiem, jak wygląda zabawa w chowanego w domu… Jakby cyklon przechodził. Na szczęście wczoraj nie padało, więc brykali też po ogrodzie i ganiali po okolicy całą bandą. Byli też u babci chłopaka mieszkającej opodal, która częstowała cukierkami. Na następny tydzień zaproszeni są w tym samym składzie na nocowanie. To dopiero będzie ekscytujące. Wnioskuję z tego, że belfrom najwyraźniej przez ferie brakuje obcych dzieci, skoro chcą je zapraszać do domu. 

Ja sama też bym zaprosiła jakieś dzieci, ale nie odważę się na to na razie w tak niepewnych czasach. Nie mogę bowiem przewidzieć, jak poczuję się jutro i czy będę mieć dość sił, by żyć.

Ale zaprosiłam sąsiadkę na wspólne pieczenie pizzy. To był porąbany i spontaniczny ale bardzo dobry pomysł. Po prostu zapukałam do niej i się zapytałam, czy ma chęć na pizzę, którą trzeba dopiero upiec. Ona też jest normalna inaczej przeto propozycja bynajmniej jej nie zdziwiła. Przyszła o umówionej godzinie. Nagadałyśmy się przy tym i nażarły oczywiście. No, dla Młodych też coś zostało, bo dużo pizzy żeśmy zrobiły. Dobrze spędzone popołudnie. Wspominałyśmy m.in. ten moment, w którym się pokłóciliśmy kilka lat temu i wiele sobie przy okazji wyjaśniłyśmy. Dziś rozumiemy wszyscy doskonale sytuację drugiej strony i możemy się z tego nawet śmiać, choć w tamtym czasie nikomu do śmiechu nie było. To był bardzo zły i bardzo ciężki czas. Świat leżał w gruzach i nie wiele było trzeba, by wybuchnąć i skoczyć sobie do oczu. Każdy był wrogiem. Bo tak to działa. Depresja, paniczny  strach i temu podobne kurestwo,  robi z człowieka nieludzką nieznaną nawet sobie samemu bestię niebezpieczną dla samego siebie jak i dla innych.

Jednakże bez przejścia takiej a nie innej drogi nie doszło by się w to miejsce, w którym dziś się jest i nie było by się tym, kim się jest. To nie brak trudności czyni nasze życie lepszym, ale umiejętność ich pokonywania i cieszenie się z tego, gdzie się jest i kim się jest. Duma z tej drogi, którą udało się dotąd przejść, własnych słabości i innych przeszkód, które udało się pokonać, celów które udało się osiągnąć. 

Jestem dziś dzięki temu lepszym człowiekiem, lepszą wersją siebie. Lepszy w tym znaczeniu bynajmniej nie znaczy dobry. Na pewno nie dobry dla innych.  O nie, czasy mojej dobroci, a raczej dobrotliwości dla wszystkich minęły bezpowrotnie. Teraz jestem dobra tylko dla siebie i dla osób, których sobie w danym momencie wybiorę. Ty wcale nie musisz wśród nich się znaleźć, a ja mogę mieć ciebie w dupie i nawet żebyś płakał, błagał, przeklinał mnie, czy tupał nóżką nic tego nie zmieni. Jedyne co ty możesz wtedy zrobić i co ci szczerze zalecam, to odwrócić się na pięcie i pójść grzecznie swoją dróżką walczyć ze swoimi potworami. Nazwiesz mnie egoistką? A proszę cię bardzo. Z wiekiem coraz bardziej zaczynam egoizm doceniać i szanować. To wcale nie jest taka zła cecha, jak mi wmawiano.

 Jestem też dobra i z każdym dniem coraz lepsza w grze zwanej życiem. Coraz łatwiej pokonuję coraz trudniejsze poziomy. Nie wiem jak dużo mi ich jeszcze zostało, ale zalewne nie raz mnie jeszcze ta gra zaskoczy…






7 kwietnia 2022

A czasem wiosna jest gównowarta

Chciało by się zwalić każde gówniane samopoczucie na chemię, ale to było by zbyt piękne, bo chemia przecież kiedyś się skończy… Niestety albo stety czasem to zwykła życiowa emocjonalna sinusouda, która skończy się dopiero wraz z tym gównianym życiem. A dopóki nie zdechnę, ciągle będę jak gówno na kole - raz na górze, raz na dole.

W gówniane dni lepiej nie pisać, bo ludzie tego nie lubią. Dziwnie na to reagują. Szczególnie teraz, gdy wiedzą, że leczę się na raka. Bo ludzie nie traktują mojego gorszego samopoczucia jak zwykłego doła tylko wszystko odbierają w kontekście raka, co bywa wielce irytujące.

Powiem wam, że czasem wyjątkowo niekomfortowo się z tym czuję, gdy czytam pod swoim takim czy innym wpisem w necie jaka to jestem dzielna. To dla mnie bardzo głupio brzmi, bo ja się wcale nie czuję dzielna, mężna ani waleczna. Kurde, ja nawet nie czuję, żebym walczyła, żebym w ogóle cokolwiek specjalnego robiła w tej kwestii. Ot próbuję przeżyć każdy dzień najlepiej jak mogę, tak samo jak czyniłam to przez całe życie. No i odnajduję w każdym aspekcie pozytywy i powód do śmiechu. Zawsze tak robię i prawie zawsze się udaje.

Ja jestem cały czas sobą, czyli normalną inaczej. Teraz to widzę jeszcze wyraźniej, niż przedtem, bo ten rak mi to uwypuklił. Te wspomniane komentarze na instagramie, fb oraz wszystko, co przeczytałam w sieci, w książce, co usłyszałam od lekarzy, psychologa, pielęgniarek i co z ich zachowania wobec mnie wyczytałam mówią mi, a wręcz krzyczą, że nie jestem typowa, a moje reakcje odbiegają od normy i standardów także w tej sprawie.

Odnoszę poza tym wrażenie, że większość ludzi myśli, iż ja poniekąd gram, udaję, robię dobrą minę do złej gry, czyli tak „dzielnie znoszę” najpierw diagnozę, potem operacje, teraz chemoterapię… A ja tak na prawdę nie rozumiem o co wam wszystkim chodzi… Znaczy w teorii rozumiem.

NORMALNI ludzie się boją raka. Gdy dostają diagnozę, są w szoku, wpadają w panikę, boją się cierpienia i śmierci, boją się operacji, leczenia i jego skutków ubocznych no i wieku innych rzeczy. Boją się przeraźliwie, boją się panicznie. Normalnych ludzi przeraża nawet wypadanie włosów, co mnie wręcz się w głowie pomieścić nie może, bo dla mnie to jest po prostu śmieszne. Wypadanie włosów jest co prawda irytujące, trochę bolesne i niezbyt piękne, ale poza tym dla mnie w odczuciu to jak dajmy na to pieczenie i łuszczenie się skóry po opalaniu - irytujące, głupio wygląda, ale nie jakaś katastrofa.

Nie znaczy to, że nic sobie z diagnozy raka nie robię, tylko że dla mnie to nie jest nic specjalnego, nic  szokującego… Ot po prostu jeden problem więcej. Wielka mi nowina, że pod górę, że piach w oczy, że kłody pod nogi… Przecież kurwa większość mojego życia tak właśnie wygląda. Podkreślam MOJEGO, bo nie wiem czy twoje też tak wygląda, czy nie i guzik mnie to obchodzi w sumie.

Śmiesznawe jest tylko to, że inni, nie ważne czy znajomi czy nawet całkiem obcy ludzie, wiedzą lepiej, co ja czuję, co ja przeżywam w danym momencie i czy powinni mi akuratnie współczuć, mnie podziwiać czy też mną gardzić kub mnie wyśmiewać. Myślą, że ja jestem jak oni, że ja myślę jak oni, że ja czuję jak oni. 

Ja nie jestem tobą i nie chcę tobą być! Ja to ja, a ja wcale nie muszę czuć tego samego co ty w takich samych okolicznościach. 

Kiedy ty się boisz, ja mogę wcale strachu nie odczuwać, ale będę się bać może rzeczy, które tobie są obojętne. 

Co dla mnie jest ważne, dla ciebie może się nie liczyć wcale. Gdzie ja piękno zobaczę, ty przejdziesz nie zwracając uwagi.

Rzeczy, które mnie bawią, dla ciebie mogą być nudne. Żarty, które mnie śmieszą, dla ciebie nie zrozumiałe być mogą. I odwrotnie.

Gdzie ty wpadniesz w panikę, ja mogę zachować kamienny spokój i zimną krew, a co mną wstrząśnie, ciebie wcale może nie obejdzie.

Gdy ja będę przeżywać tygodniami żałobę po utracie kochanego zwierzątka, ty będziesz mnie przekonywał „że przecież to tylko zwierzę”, bo dla ciebie tylko ludzie się liczą. 

Tak pięknie się różnimy. Tak przykro, że wielu nie potrafi tego pojąć ani zaakceptować. Chcą mnie zmieniać na swoje podobieństwo. Pouczają mnie. Krytykują. Mówią, co powinnam czuć i czego pragnąć.

Wiem, że wracam wciąż do tego, ale mnie mierzi powszechny brak zrozumienia tak prostych rzeczy. Bo ja bym chciała, by każdy mógł po prostu być sobą, by nikt nie musiał się tłumaczyć ze swoich uczuć ani udawać kogoś kim nie jest, tylko po to, by nie być gnębionym przez innych, którym się wydaje, że są ideałami i wzorami do naśladowania, że ich prawda jest mojsza.



Wiecie, że ja nie boję się własnej śmierci? Dlaczego miała bym się bać? Śmierć jest częścią życia. Wszyscy umierają. Nie wierzę w moce nadprzyrodzone ani życie pozagrobowe, zatem nie muszę lękać się żadnych pośmiertnych kar czy osądów. Boję się natomiast osądów i kar od ludzi żyjących i wierzących. Czasem serio boję się żyć wśród ludzi, którzy boją się umrzeć, a szczególnie wśród tych, którzy wierzą, że opowiedzenie o swoich przestępstwach komuś na ucho robi z nich dobrego człowieka i czyni ich niewinnymi. Lękam się ludzi, dla których wyimaginowane życie po śmierci jest istotniejsze niż to rzeczywiste tu i teraz.

Śmierć jest zakończeniem i rozwiązaniem wszystkich problemów. Nie boję się śmierci, ale chcę żyć jak najdłużej dla tych, którzy są dla mnie ważni, by ich wspierać, by o nich się troszczyć, by ich kochać i zwyczajnie cieszyć się ich istnieniem i widzieć jak żyją. 

Bólu ewentualnego się trochę boję, bo nie wiem, ile jestem w stanie znieść. Ufam jednak, że pozwolą mi spokojnie odejść, gdyby kiedykolwiek życie przestało być dla mnie znośne, nadzieja się skończyła, a me istnienie przestało mieć większy sens. 

Najbardziej niepokoję się niepewnością jutra. Wkurza mnie i bardzo martwi, że nie mogę dziś niczego zaplanować, bo w ostatnich latach wszystko stało się dla nas bardzo nieprzewidywalne. Nie chodzi mi tu bynajmniej o plany typu, jak spędzimy wakacje, bo to bzdurna sprawa i to najlepiej robić na spontanie. Nie, martwi mnie przyszłość moich dzieci, bo one akurat właśnie wkraczają w dorosłość, kończą szkoły, a tu taka gówniana sytuacja na świecie i niemniej gówniana sytuacja z naszym zdrowiem, z których to sytuacji nie wiadomo, co wyniknie. Bardziej niż kiedykolwiek martwi mnie dziś niezwyczajność naszych dzieci. Nie wiem - choć mam taką nadzieję - czy nasze dorosłe dzieci będą kiedykolwiek w stanie całkowicie samodzielnie funkcjonować, czy będą sobie radzić samodzielnie na tym skurwiałym świecie. Czy normalsi potrafią docenić ich niebywałe talenty akceptując jednocześnie ich ograniczenia. Ten świat nie jest światem przyjaznym ludziom nietypowym i jakimkolwiek odmieńcom, szczególnie gdy nie są przypadkiem bogaci, znani czy wpływowi.

Martwię się… Ba, nawet zadręczam dużą ilością rzeczy do zrobienia, gdy nie wiem jak się za nie zabrać i czy sobie z nimi poradzę, no i czy będzie nas stać na ich sfinansowanie. Tych jest dziś cała kupka, a moje życie jest dziś ruletką - nie wiem, jak będę się czuć i na co mieć siłę jutro, za tydzień, czy za miesiąc. 

Mam nadzieję, że mimo wszystkich przeciwności losu, mimo wszelakich dzisiejszych obaw, niepewności  i niepokojów przyszłość moich dzieci okaże się znośna, przyjazna, dobra i szczęśliwa, a ja będę mogła im jeszcze długo w życiowej drodze towarzyszyć i nimi się opiekować. 

Chciałabym wierzyć, że ludzie nie będą ich krzywdzić. Chciałabym wierzyć, że ludzie będą je rozumieć i akceptować takimi jakie są. Chciałabym wierzyć, że moje dzieci będą mogły ludziom zaufać i znaleźć u ludzi wsparcie i troskę.

Ale nie wierzę w ludzi ani w ich wyrozumiałość wobec innych. Nie ufam ludziom. Wiem, że tacy jak my, inni niż przeciętniacy, raczej nie znajdą zrozumienia i nigdy nie będą wśród ludzi do końca bezpiecznymi.

Oby spotykały sobie podobnych, którzy myślą podobnie i którzy rozumieją. Bo gdy masz kogoś, kto cię akceptuje takim jakim jesteś i kto cię rozumie, to wszystko da się przeżyć.

Jestem niebywale szczęśliwa, że ja mam w swoim domu takich właśnie sobie podobnych dziwaków, z którymi najgorszą zarazę idzie przetrwać i najokropniejsze potwory pokonać.