28 lipca 2022

Średnio udana wycieczka do Gent

 Minął tydzień od mojego powrotu z Gent, 

czy, jak kto woli po polskiemu, Gandawy (ja wolę „Gent”). Pomyślałby kto, że trzydniowa wycieczka do pobliskiego miasta może być męcząca niczym jakaś wyprawa w Himalaje albo przebiegnięcie maratonu i to nie wiem, czy ta moja wycieczka nie była gorsza w odczuciu… 



Jednym słowem jestem trochę zawiedziona. Nie  miastem tylko swoim pochemicznym ciałem. Nic nie jest takie, jak być powinno i nie działa jak powinno. No dobra, z jednej strony to wiem. Jestem wszak świadoma, że chemioterapia to nie zabawa, że to robi okropne spustoszenie w organizmie, że trując komórki rakowe, truje też wszystko wokół. Tyle, że tego u mnie wcale za bardzo nie widać. Na pierwszy rzut oka wszystko jest wporząsiu. Tam nie widać, tego nawet nie czuć za bardzo. Nie czuję się w żaden sposób chora. Poza kilkoma bezpośrednimi dniami po odebraniu kroplówki nie czuję się nawet słaba ani nic z tych rzeczy i to jest właśnie najbardziej irytujące. Wstajesz rano, jak ci się wydaje, w pełni sił i energii. Zajadasz jak zwykle z apetytem  śniadanie, że aż ci się uszy trzęsą. Wypijasz ze smakiem ulubioną kawę. Jesteś sobą i czujesz się wyśmienicie. A potem przejdziesz raźno w swoim tempie kilometr do przystanku i nagle zaczynasz mieć 80 lat… 

Wiecie jak to wnerwia, że nie można robić tego samego, co zawsze?! Na dodatek nie wiadomo, ile z tego, co zawsze, można teraz robić. No bo to nie jest tak, że nic nie można robić, gdyż można całkiem sporo, tylko nie wiadomo ile i to jest trudne. Normalnie bowiem człowiek zna doskonale granice swoich możliwości. Ja np wiem, że normalnie przejeżdżam na rowerze spokojnie 30km na raz, a jak się uprę, to i 50 przejadę, choć wtedy będę bardzo zmęczona. Wiem, że nie przejadę 100km i patrzę z podziwem na tych, którzy spokojnie setkę dziennie przejeżdżają. Tak jest ze wszystkim - znam swoje granice i planując swoje działania biorę je pod uwagę. Tak było przynajmniej do grudnia zeszłego roku…

Teraz nie znam granic swoich możliwości i nie wiem, kiedy wyczerpie mi się energia i sił zabraknie. No wiecie, jak wiem że przejadę 30km na raz, to wiem że po 15km muszę nawrócić, żeby spokojnie dotrzeć do domu, a jak nie znam granicy, to nie wiem, kiedy zawracać, a potem jest problem…

Teraz mam tak, że oczami bym przeszła, przejechała, przebiegła, wspięła się, wykonała… bo mózgu tkwią wszystkie dawne dane, ale one są nieaktualne i kierowanie się nimi, pakuje mnie w kłopoty…

Dlatego czasem jestem zła na siebie i sobą zawiedziona. Piekielnie trudno jest żyć, nie wiedząc, na ile się można porwać i ile się da rady zrobić. Przekonałam się o tym aż nadto w Gent i teraz po tym doświadczeniu się zwyczajnie boję wychodzić z domu… No nie, spokojnie, do sklepu chodzę czasem… Chodzi o dalsze wyjazdy… a po ponad 2 latach pandemicznego uwięzienia zwyczajnie chciało by się teraz pokorzystać z lata c’nie? 

Zgodnie z planami do Gent miałam jechać rano we wtorek, ale że po południu wypadła mi wizyta u radiologa, to wyjazd przesunęłam na po wizycie. Z Dendermonde do Gent jest pół godziny pociągiem, a pociągi co chwilę odjeżdżają, więc nie ma problemu.

Radiolog opowiedział mi, jak działa i jak będzie wyglądać moja radioterapia.

 Trwać ma ta atrakcja 3 tygodnie, co daje łącznie 15 dawek rentgena. Ale ponoć nie będę po tym świecić… Powiedział też, że prawa strona jest bezpieczniejsza, bo promieniowanie pikawy nie uszkadza. No i że brak cycka też ma pozytywy, bo przypiekanie samej klaty jest mniej szkodliwe niż ten sam zabieg z udziałem cycka. Ogólnie nie powinno mi to jakoś specjalnie zaszkodzić, no ale się zobaczy, jak przyjdzie co do czego.

Po wizycie, zgodnie z postanowieniem, pojechałam do Gent. 

Wszystko spoko, tylko że moje plany nie brały pod uwagę temperatury 40 stopni, a tyle mniej więcej było. Niedobrze. O ile przed chemioterapią kochałam upały i świetnie się czułam przy takich temperaturach, tak teraz kicha. Zawroty głowy, osłabienie… a idź pan w chuj. Miałam ze sobą kilka flaszek wody i soków do picia oraz wodę w sprayu z Avene (bo dostałam kiedyś kilka puszek gratis w szpitalu, to postanowiłam ją do celu chłodniczego wykorzystać). 

Hotel miałam zaraz koło dworca, więc mogłam od razu wziąć zimny prysznic i zostawić rzeczy. Potem poszłam z trampka do centrum, ale ciężko było, mimo iż to zaledwie 3 km. Kopyta jak z cementu, ledwo co człek je przestawia i to z bólem przy każdym kroku. Jak się trochę rozchodzi, to ból mija, ale robią się jeszcze cięższe. No i jak tu, panie, niby zwiedzać miasto? Zrobiłam kilka zdjęć w centrum, zjadłam jakieś lody i wróciłam do hotelu tramwajem, po drodze wstępując po pizzę na wynos do pizzerii, bo taki był skwar, że na miejscu by nie zjadł. I to by było na tyle w kwestii turystyki na jeden dzień. Była 19-ta a ja musiałam iść spać.  Żenada.



dawny gmach sądu

uliczka graffiti



Na drugi dzień mi się na szczęście przypomniało, że mam kupioną nie dawno kartę blue-bike i wzięłam na dworcu niebieski rower. Dla niezorientowanych w temacie dodam, że wypożyczalnie rowerów Blue bike dostępne są praktycznie w całej Belgii. Zwykle znajdują się koło dworca. Aby je wypożyczyć, potrzebna jest karta, którą można zamówić online lub np w stacjonarnym biurze Ethias. Opłacamy roczną składkę członkowską w kwocie 12€ i możemy wypożyczać rowery za pomocą karty i automatu w dowolnym miejscu. Za używanie roweru płaci się 1,5€ do 3,5€ za dzień zależnie od miasta, co automatycznie pobierane jest co miesiąc z naszego konta bankowego. Dla mnie bomba! 

Z przodu Blue bike, a w tle Portus Ganda

 Nogi nadal były jak z cementu, ale cement łatwiej mimo wszystko wozić niż nosić. Tego dnia padało, zatem była to idealna pogoda na oglądanie słynnego cmentarza Campo Santo (kliknij by zobaczyć zdjęcia). Piękne miejsce. Kocham cmentarze. Tę śmiertelną powagę  i grobową ciszę. Szwendałam się tam ze dwie godziny. Przysiadłszy na grobie w cieniu drzew delektowałam się zabranymi na wycieczkę ciastkami i sokiem. 

Campo Santo

Potem pokręciłam na blue bike’u w stronę centrum. Ruiny opactwa Świętego Bawona, które chciałam obejrzeć, okazały się być otwarte tylko w piątki, zatem tylko z wierzchu je obfotografowałam. 

ruiny opactwa


W centrum bez zbytniego namysłu postanowiłam skorzystać z rzadkiej okazji, kiedy to raz do roku można wejść na wierzę Katedry Świętego Bawona, co było niezłym wyczynem w moim obecnym stanie, a co zrozumiałam będąc w połowie kręconych schodów…  O mamunciu, to było niezłe wyzwanie dla cementowych nóg, ale było warto! Widok z góry przecudny. Aż się nie chciało wracać na dół. W drodze na wieżę spotkałam faceta w moim wieku (z synem w wieku naszych dziewczyn), co dodało mi otuchy, bo gość też co kawałek przystawał albo przysiadał zaśmiewając się, że na dole kozaczył do młodego, że co to taka wieża, ojtamojtam, nie takie rzeczy stary robił w życiu, a tu się okazuje, że te schody jakieś trudniejsze niż się zdawało z dołu haha. 

schody we wieży: idziesz, idziesz i idziesz do góry

Katedra Św. Bawona - wysooooko!

słynny gandawski smok na ratuszu

widok na ratusz z wieży Katedry


pośrodku widać zamek Gravensteen


Potem się uparłam zobaczyć muzeum Dr Guislain - dawny szpital psychiatryczny - bo wydało mi się intrygujące. Teraz już wiem, że to strata sił, czasu i pieniędzy. Nie powiem, że nie warto tam się wybrać w ogóle, bo ogólnie okej, ale nie aż tak, by drzeć na to cholerne zadupie, podkreślam ZADUPIE, rowerem przy takim zdrowiu i jeszcze płacić 10€! Aż tak ciekawe to to nie jest! Budynek zacny i można trochę wyobraźnię uruchomić, ale poza tym szału nie ma.

szpital psychiatryczny - muzeum Dr Guislaina 


Wracając do bazy wstąpiłam w centrum do knajpy na obiad i pochłonęłam małże z frytkami. To było dobre!  Całą pandemię nie jadłam małży więc smakowały wyśmienicie..


 Potem trzeba było dać odpocząć kopytom i się wyspać. Wszystko mnie bolało i zmęczenie było przeogromne. To nie to samo, co zwiedzanie na zdrowego. Tu zaczęłam być zawiedziona tą wycieczką, bo mimo wszystko miałam nadzieję, że będę mieć więcej sił, że łatwiej i przyjemniej będzie. A tymczasem to co drzewiej byłoby przyjemnym relaksującym spacerkiem po mieście, dziś było sportem wyczynowym. Z drugiej strony jestem też z siebie dumna, że wyszłam na tę cholerną 90-metrową wieżę, że cały dzień jeździłam rowerem po mieście i że mimo bólu i ogromnych trudności uparcie parłam do przodu i trochę jednak obejrzałam. 



Trzeciego dnia miałam spore problemy z chodzeniem, ale Młoda dojechała przed południem, przeto wypożyczywszy dwa niebieskie rowery pojechałyśmy znowu do centrum. Z tą jazdą z mojej strony to było różnie, bo byle pagórek, czy wiadukt a musiałam złazić z roweru i iść kawałek na nogach, gdyż pedałowanie było ponad moje możliwości haha. Jaki cienias! Nawet Młoda proponowała, że może lepiej wracać do domu… Co kurwa?! Jak przyszłam zwiedzać Gent, to zwiedzam, nawet jak mi potem nogi odpadną. Ja nie dam rady?! Wolniej bo wolniej i z bólem bo z bólem, ale jeszcze trochę pociągnę, kurde. Dla Młodej z dyspraksją rowerowanie po kocich łbach pomiędzy torami tramwajowymi okazało się nawet trudniejsze niż dla staruszki po chemioterapii. Wyglebiła się jak długa razem z rowerem. Do dziś ma siniara na pół uda. Do tego jakiś felerny rower jej się trafił, który miał za długą śrubkę pod siodełkiem i udo jej otarło do krwi. Przygody, przygody, ech…



w oczekiwaniu na Młodą relaksowałam się w parku filując na czaple

…i gęsi kanadyjskie

i jakieś kuromysła…

Poszłyśmy do Gravensteen i to jest zajebiste miejsce. Opowieść do elektronicznego przewodnika nagrał tutejszy komik Wouter Deprez i chwilami idzie się nieźle uśmiać. Młoda wybrała wersję po angielsku a ja po niderlandzku. Zabawa przednia, a bilet dla dorosłego 12€. Młoda jeszcze się załapała na dziecinny (do 18 lat) za 2€. Polecam ten zamek, jak kto jeszcze nie był w środku. Zamki są fajne.

Poza zamkiem Młoda chciała skoczyć do polskiego sklepu, no to pokręciłyśmy po drodze podziwiając oczywiście różne obiekty. Potem zjadłyśmy obiad w tej samej restauracji, którą odwiedziłam poprzedniego dnia, bo mi się spodobała. Na koniec zatrzymałyśmy się przy budce z lodami i byłyśmy świadkiem mini pożaru w budce z frytkami. W Gent akurat były imprezy (Gentse Feesten) i wszędzie koncerty, atrakcje, żarcie i tłumy. Siwy dym z budki w mig przyciągnął policmajstrów a chwilę później dwa wozy strażackie… A my się temu przyglądałyśmy liżąc lody o smaku kiwi (młoda) i kawowym (ja). Ramptoeristen hehe 👀

Powrót do domu nie był łatwy. Pomijając fakt, że moje nogi zaczynały powoli odmawiać posłuszeństwa, to akurat tego dnia było święto i środki transportu publicznego jeździły jak w weekendy. Nie polecam. Pociąg pomiędzy miastami to jeszcze jak cię mogę, ale autobusy to do nas z miasta jeżdżą co dwie godziny. Zajebioza! Półtorej godziny czekania na przystanku, gdzie nic nie ma, to sama radość. Szczególnie gdy człowiek złachany i chciałby zalec na kanapie i wyciągnąć nogi. Potem jeszcze półtora kilometra z buta. Tu już szłam jak robot, ale doszłam do domu i to się liczy.

Wycieczkę oceniam 5/10. Do Gent jednak pojadę ponownie w celach turystycznych i to mam nadzieję jeszcze na tych wakacjach, by zobaczyć to czego nie zobaczyłam, a chciałam i by pokazać Młodemu zamek. 

Następne dni odchorowywałam wycieczkę. Takie życie. No ale też teraz mam trochę mniej roboty, bo nasze chłopy siedzą w Polszy u babci, a dziewczyny są całkowicie samoobsługowe. Rano wstaję wcześnie, bo koło 5tej, 6tej, by wypuścić kury i naciąć świeżej trawy dla świnek zanim sflaczeje na słońcu. Czasem robię też przy okazji zdjęcia wschodu słońca, bo to nigdy się nie nudzi.


Potem śniadam i mogę się oddawać nieróbstwu. Co dwa dni sprzątam u świnek i piorę najpierw w rękach, a potem w pralce ich dywaniki, co jest jednym z najcięższych aktualnych obowiązków, bo przednie łapy też mi się popsowały, co wykręcanie ciężkich dywaników czyni dosyć trudnym, a świnie bobczą i siurają gdzie popadnie przez cały dzień…

Maggie w zabobczonym łóżeczku


Młoda namawia, by wybrać się z aparatami nad morze i pewnie się wybierzemy, tylko trzeba wybrać miejsce, gdzie do morza ze stacji nie trzeba trzy dni iść i żeby było ładnie, ale bez tłumów…

We wtorek odwiedziłyśmy naszego weta z panem świnkiem Lulu. Niestety nasze podejrzenia okazały się słuszne. Lulu ma kataraktę i marne szanse, że się poprawi. Nie widzi biedak na jedno oko. Dostał jednak lekarstwo, bo pani doktor stwierdziła też  jakiś stan zapalny. Lulu zwany też Buśkiem albo Chuzzlem jest dobrym pacjentem. To bardzo spokojny i wyczilowany świnek. Przyjmuje syropek ze strzykawki grzecznie, choć bardzo nie lubi i zawsze płacze, gdy się go podnosi. W nagrodę dostaje zawsze jagódkę albo inny przysmak. Dobra świnka. Leczenie zwierząt jednak kosztuje więcej niż ludzi, bo nie mamy dla nich ubezpieczenia. Taka wizyta ze świnkiem, gdzie otrzymaliśmy od razu potrzebne leki to bagatela ponad 50€. 

Nie dawno Młoda odwiedziła innego weta - specjalistę od ptaków egzotycznych - ze swoją papugą, bo miała biegunkę. Tu razem z lekarstwem wyszło chyba nawet więcej… Papuna jednak nie chciała brać lekarstwa i tylko jeden syrop, którego małą dawkę dostawała, wybrała. Młoda wymieniła kilka mejli z wetem i powiedział, że jak nie idzie, żeby nie podawać. Wydaje się jednak, że winna mogła być inna karma, którą kupiliśmy, gdy Summer zaczęła nieść jajka… Wyrzuciliśmy tę karmę wracając do starej i wygląda na to, że wszystko wraca do normy. Choć nie wykluczone, że ten jeden lek pomógł. Badania w każdym razie nie wykazały niczego podejrzanego. Dobrze było w każdym razie poznać tę klinikę w Hamme i otrzymać bezpośredni e-mail do specjalisty od ptaków. Nigdy nie wiadomo, co może się przydać. Specjalistę od świnek mamy u siebie w gminie i ostatnio nawet Lula na skuterze woziłyśmy. Nie dawno dowiedziałam się też przypadkiem na FB, że dobry wet od kur jest w sąsiedniej gminie, co też dobrze wiedzieć, bo diabeł nie śpi. Ze zwierzątkami jak z dziećmi, a czasem nawet gorzej, bo pediatrę zwykle łatwiej znaleźć w okolicy… 

Papugi w ostateczności nie zostały jednak rodzicami. Nic się nie wylęgło, więc Młoda zabrała im gniazdo. Wróciły zatem do ulubionych działań destrukcyjnych na pokoju Młodej. Odkryły z entuzjazmem nową szafę z Ikei i zaczęły ją ochoczo obdziobywać od góry. Z nowej szafy mają też dobry widok na śpiącego Człowieka, bo stoi ona tuż przy łóżku, a do tego jest najwyższym meblem w pokoju. Nie licząc ich drabiny oraz żyrandola. 

Zwierzątka są super! Co byśmy bez nich robili…?

Zdjęcia :

inne zdjęcia z Gent tutaj (kliknij link)



9 komentarzy:

  1. Miasto dosyć dziwne. Zdecydowanie warto je odwiedzić.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wreszcie jest na tym blogu coś, co i ja widziałam! :) Byłam w Gandawie chyba z 10 lat temu, a przywiódł mnie tam głównie zamek Gravensteen. "Kolekcjonuję" zamki, tak na marginesie :)

    Ja to Cię w ogóle podziwiam, że przy 40 stopniach w ogóle chciało Ci się gdziekolwiek jechać - ja zawsze w takie upały staję się stetryczałą raszplą i najchętniej leżałabym i kazała służącym wachlować mnie jak faraona. Niestety służących i chętnych brak.

    Nikt mnie o zdanie nie pytał, ale... za dużo od siebie wymagasz i zbyt ostro się traktujesz, wiesz? Daj sobie czas. Spokojnie - jeszcze się w życiu naprzenosisz gór! .

    OdpowiedzUsuń
  3. ooo te objawy zadyszkowe i ogólnego zmęczenia zupełnie tak samo jak u mnie. Choć ja trochę jestem inny przypadek bo ja przed chorobą dosyć byłam aktywna. W zawodach sportowych startowałam czasem co tydzień a teraz trochę trzeba tempo zwolnić więc dokładnie wiem co czujesz. Staram się nadal ruszać ale trzeba na spokojnie i z umiarem. Ja sobie codziennie robię wycieczkę pieszo do sklepu po jakieś pierdy żeby sie zwyczajnie ruszyć.

    Tak myślę, że na taki stan rzeczy jaki jest to i tak jesteś gościówa żeś tyle objechała rowerem i jednak pozwiedzała co sobie zaplanowałaś. Jak dla mnie wycieczka bardzo udana.

    Też lubię cmentarze choć raczej przypadkowe niż odwiedzanie na nich regularnie własnych zmarłych z rodziny

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja przed chorobą też byłam aktywna. Po pierwsze jestem sprzątaczką, która jest w stanie posprzątać na cycuś dwa piętrowe albo i dwupiętrowe domy dziennie (choć pot leje się po duuu ciurkiem) plus swoj dwupiętrowy z ogrodem, trójką dzieci, jednym chlopem i 10 zwierząt ogarnąć. Do pracy dojeżdżałam wczesniej (nie licząc ostatniego roku gdy kupiłam skuter) rowerem - bywało, że i 400km w miesiącu kręciłam. W czasie wolnym też rowerowałam z mężem, czasem i po 50 km. No i ten tego ten - teraz to ja ci też nie leżę ;-) Bywają takie dni, że funduję sobie całodzienny opierdaling i „tylko” ze 4 prania zrobię, ugotuję, posprzątam świński wybieg i wypiorę ich dywaniki (w rękach plus 3 prania w pralce - co 2 dni obowiązkowo czy mi się chce czy nie, bo świnie sikają i bobczą nieustannie haha). Ale w inne dni to nawet nie siądę na 5 minut, by kawę wypić tylko latam z góry na dół, by chałupę, ogródek i kurnik ogarnąć. Do najbliższego sklepu ja mam 4 km i nigdy tam na nogach nie byłam. Jak idę sama to staram się jechać rowerem, bo tylko rowerem można przez las (biorę spokojnie cały pełny wózek na rower). Ale jak idę z Młodą na zakupy to jednak skuterem, bo wtedy nawet szafkę możemy przywieźć haha (mamy czarny pas w wożeniu rzeczy na jednośladzie) i możemy do innych sklepów podjechać, gdyby w lidlu wszystkiego nie było (mieszkamy na zadupiu - do sklepu innego niż lidl mamy raczej daleko). No ale w czasie chemii tylko skuterem jeździłam, bo strasznie bolały mnie nogi. Czasem odprowadzałam syna rowerem pod szkołę i były takie dni, że dużo mnie kosztowało dociągnąć pod szkołę, mimo że to raptem z kilometr. Bywało nawet, że musiałam pod góreczką zasiąść na chwilę, by uda odpoczęły. Pamiętam jak w grudniu po operacjach byłam i mało mnie szlag nie trafił, gdy musiałam cholerne 15 litrowe balie ze świńskimi dywanikami ciągać po podłodze a wodę małymi wiadereczkami do sedesu wylewać zamiast normalnie to wynieść, a dywaniki wykręcałam klęcząc na kolanach (a czasem nawet małżonkowi pozwalałam wykręcić i wynieść, acz niechętnie, bo nie lubię czuć się niedołężną staruszką).
      Ja „swoich” zmarłych nigdy nie odwiedzam. Lubię stare zabytkowe, najlepiej opuszczone cmentarze. Co jest zabawne, bo sama nie życzę sobie po śmierci mieć cokolwiek z cmentarzem wspólnego (moje zwłoki mają spalić i rozsypać resztki gdziekolwiek w plenerze, no chyba że jeszcze się zdecyduję na oddanie truchła dla nauki).

      Usuń
    2. takie aktywne osoby chyba bardziej to dołuje że już nie koniecznie wszystko można tak jak kiedyś. Ja sie znów dziś spóźniłam do lekarza bo w głowie nadal mam jeszcze zapierniczanie z buta mega szybko a jednak już tak nie chodzę muszę wolniej. Nie raz mi już spylił autobus bo nie dociągnęłam na czas :D

      Co do prosiaków to miałam kiedyś ale denerwowało mnie piszczenie. Potem miałam króliki :) nie rozważałaś nauczyć je załatwiania do kuwety ? bardzo to upraszcza sprzątanie a prosiaczki też kumate to by się nauczyły walić w jedno miejsce. Można rogową dużą kupić albo prostokątną i lepiej się sprząta :)

      Ja też mało odwiedzam. Jestem wierząca ale akurat nie bardzo kapuję kult grobów. To do mnie nie przemawia. Za zmarłych jak chcę mogę się modlić kiedy i gdzie mam ochotę nie koniecznie nad grobem z wieńcem i zniczami.

      Nie wiem jak u Ciebie ale u nas takie prochy do domu czy rozsypania są nielegalne :D

      Usuń
    3. Naszym pierwszym świnkom kupilismy kuwetę, ale nie rozumiały tego i po prostu w niej spały. Z forów świńskich wiem, że rzadko kuweta się sprawdza, bo świnki sikają i bobczą non stop i wszędzie, gdzie stoją. Przecież one nawet w łóżeczkach i domkach mają nawalone. Przy czym jedna będzie się starać załatwiać w konkretnym miejscu a druga nie. Mamy aktualnie 3 dziewczynki i jednego chłopca - każde ma inny charakter i inne zwyczaje, ale zasadniczo siurają i srają wszędzie. Dywaniki łazienkowe świetnie się sprawdzają - większość chyba ludzi ich używa dla świń. U nas jest wybieg piętrowy i mieści się 4 dywaniki plus ręcznik lub kocyk, a na tym miękkie łóżeczka i drewniane domki, żeby kazdy miał swoje schowanko.
      Królik co innego. Nasza Lusia, dopóki nie zachorowała, zawsze biegała do kuwety. Czasem jak się zapomniała i w ostatniej chwili gnała przez pokój, to przelatywała przez kuwetę (a miała wielką kuwetę, bo to był spód od starej klatki). Nawet będąc już bardzo chorą, ciągle biedna próbowała dojść do toalety :-(.
      A prochy u nas można rozsypywać, tylko że nie byle gdzie, a tylko w wyznaczonych miejscach. Nawet bizuterie mozna se dac zrobić z prochami bliskiej osoby, tudzież zwierzątka.

      Usuń
    4. o kurcze nie wiedziałam że prosiaki nie są takie skore do kuwetkowania :O miałam je chyba niespełna 2 tygodnie bo jednak nie dałam rady jak zaczynały piszczeć przed 6 rano jak mama do pracy wstawała (to było jak byłam nastolatką). A teraz niedawno miałam króliki ... kiedyś przez miesiąc nawet 5 bo 2 własne i 3 na wakacjach od koleżanki. To była jazda. Ale faktycznie króliki raczej kuwetują ładnie mało kiedy trafia się jakiś siurający do pościeli czy gdzie indziej. No to sorry aż się tak nie znałam na świnkach :)

      Usuń
    5. My świnki uważamy za jedne z najcichszych zwierzątek ;-) One wołają tylko, gdy jest pora karmienia a Człowiek się ociąga z dostawą hehe. Szxzególnie gdy ktoś wtedy jakimś workiem szeleści lub lodówkę otwiera. Poza tym są cichutkie. No i jak są „wybory” na nową królową wtedy też trochę hałasują, bo biegają za sobą i popiskują, ale to raczej nie bardzo denerwujący pisk. Tylko ten o jedzenie jest głośny przy czym niektóre osobniki są wyjątkowo hałaśliwe a inne tylko w ekstremalnych warunkach wołają trochę. Nasze np piszczą najbardziej koło południa, kiedy to jest pora cykorii (przysmaku świnek). Rano dostają swieżą trawę i gdy małżonek się ociąga z pójsciem na łąkę to też zaczynają dramatyzować trochę. No i wieczorem jest pora papryki (lub innych warzyw) więc po 20tej też drama. Piszczeniem oznajmiają też braki wody (choćby w jednym źródle - a nasze mają miskę i 2 poidełka), siana, które jest non stop dostępne w paśniku oraz suchej karmy, którą napełniamy rano. Nooo jak wyczują, że ktoś wokół wybiegu je banana czy cokolwiek to też się dopominają :-) Najważniejsze to zrozumieć, o co im chodzi i dlaczego robią to co robią. Dziś jest internet i mnóstwo rzetelnych informacji człowiek znajdzie. Najbardziej hałaśliwe i brudzące u nas są papugi. Sama kiedyś hodowałam faliste przez 20 lat, a teraz Młoda hoduje nimfy. Z tym że Młoda nie trzyma ich w klatce, a cały jej 35metrowy pokój mają do dyspozycji. No ale ona tam sama sprząta i sciera gunwienka z mebli i podłogi, zmiata pióra i obierki z prosa… Ja tylko czasem pomagam, gdy ona wyjątkowo źle się czuje albo gdy zapomnimy uzupelnic zapasu rękawiczek (ona nie może dotykać wody).

      Usuń
    6. moja piszczała jak wstawała pierwsza w domu osoba i widziała światło :/ a że mama wcześnie do pracy wstawała to był alarm. Jakoś nie zniosłam tego i chyba jednak by mi przeszkadzało takie wszędzie brudzenie. Ptaków nigdy nie lubiłam miałam potem 13 lat psa i w sumie był najbardziej mi pasującym zwierzakiem ale teraz na psa nie mam czasu. Jednak to obowiązek i przywiązuje do domu. Nie można sobie tak beztrosko wyjść rano i nie wiadomo kiedy wrócić więc odpada.

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima