Opakowania i ja
Tak, opakowania są zdecydowanie numerem jeden, jeśli idzie o systematyczne mnie wkurwianie! Proponuję 10 lat ciężkich robót dla kretynów projektujących te wszystkie flaszki, pudełka, woreczki, zatyczki, flakoniki, torebki i wszystko inne barachło do pakowania. Co rok to pomysły lepsze.
Weźmy taki szampon do włosów czy żel pod prysznic. Nie podam marki, bo co najmniej kilka ma tak samo psychicznych projektantów. Nie wiem jakie jest wasze zdanie, ale według mnie pojemnik, który ma w domyśle gdzieś stać, a nie na ten przykład wisieć, lewitować, czy pływać, powinien mieć stabilny spód. Do stania. Logika (przynajmniej moja) nakazuje, by ten spód był szerszy niż reszta opakowania albo przynajmniej równy. Tymczasem przeciętny szampon ma oba końce węższe niż reszta, nie rzadko zaoblone albo w ogóle spiczaste. My (jak pewnie z 80% innych ludzi) mamy wąskie półeczki pod prysznicem, a jak ktoś ma wannę to pewnie nie lepiej. Szampony, płyny i oliwki non stop spadają. Zwykle na palce u nóg. A jak nie trafią na palce to spadną na zatyczkę, która zawsze się wtedy odrywa albo łamie w połowie.
Skoro doszliśmy do zatyczki, to poświećmy i jej trochę uwagi. Zatyczka od produktów kąpielowych najlepiej jak jest mała i dopasowana idealnie bez najmniejszej szczeliny do reszty opakowania, do tego gładka, śliska i wspaniale zaoblona. Wyjątkowo jest wtedy praktyczna do otwierania mokrymi, śliskimi rękami zwłaszcza z zamkniętymi oczami. Ja otwieram szampon często zębami, bo inaczej kuźwa się nie da, a i zęby nie zawsze sprostają zadaniu. O rekacji dentysty nawet nie wspominam. Jak już ten szampon mi raz spadnie i ta zatyczka się ukruszy, to zwykle się kaleczę przy otwieraniu. Fajnie.
Płyny do prania i płukania też nie lepsze. Co do samej flaszki, czy flakonu to jeszcze jak cię mogę, szczególnie gdy ucho jest. No ale miękkość i lelawość plastiku przy kilkulitrowych pojemnikach może powodować, że wlejemy litr płynu na raz i to zwykle bardziej do butów niż do pralki, ale to jeszcze pikuś. Natomiast zatyczki to jest już szczyt szczytów. Śliski, gładki plastik bez jednej wypustki. Wystarczą lekko wilgotne, choćby spocone czy nakremowane dłonie, by dorosły i zdrowy człowiek nie sprostał otwarciu flaszki. I to ja nie jestem jakimś chucherkiem - mam szczupłe, ale długie i silne łapy. Dlaczego dawniej zakrętki mogły być karbowane, mieć wypustki a dziś nie mogą? I nie wyjeżdżajcie m tu z żadną ekologią, bo zabiję was śmiechem.
Flaszki plastikowe na napoje też są niezłe. Już pomijam sam fakt i sens ich produkowania, skoro butelkę szklaną można niezliczoną ilość razy napełniać, a jak się stłucze to stopić, zrobić nową i znowu napełniać… No ale plastikowe są, a skoro są, to się ich czasem używa, bowiem mają pewne zalety (np dziecko się nimi nie pochlasta, są lżejsze itd). No i pytanie jaki kretyn produkuje 2-litrowe flaszki z tak cienkiego plastiku, że po otworzeniu flaszki wypełnionej płynem nie na się jej trzymać w ręce, bo się flaszka płaszczy i płyn się wylewa? Do tego te cienkie zatyczki, których po otwarciu nie da się zatrzasnąć, bo flaszka się zgniecie przy pierwszej próbie i szyjka się wciśnie do środka. Co lepsze, zwykle nie da się otwartej nigdzie postawić, gdyż denko też jest już wtedy zgniecione.
Nie zapominajmy o sosach typu keczup w plastikowych flaszkach. Najsampierw trza odkręcić zatyczkę, by odkleić złotko lub papierek. Złotko ma taki specjalny wystający dinks, za który w domyśle powinno się chwycić, by oderwać złotko. Zwykle odrywa się sam dinks, a złotko siedzi jak siedziało. Potrzebujemy noża. Gdy już uda się pozbyć złotka i zakręcić zakrętkę, gdzie była, możemy zabrać się za jej otwieranie. Powodzenia! Rękami zwykle za pierwszym razem się nie uda, czasem za trzecim albo za piątym, jak ktoś przytrzyma flaszkę. Dobrze jest mieć zdrowe zęby. Przydają się. Gdy już dokonamy uroczystego otwarcia tej zmyślnej sosjerki, okazuje się, że po pierwsze zatyczka się oderwała i nie nada się do ponownego użycia, a po wtóre sos nie ma ochoty współpracować, bo nie chce być zjedzony, no i urządza bunt trzymając się rękoma i nogoma denka. Potrząsasz, dusisz, gnieciesz i nic. Ani kropli. Jak w końcu się uda, to masz od razu pół talerza keczupu. Wkurzony zamykasz flaszkę w lodówce, po to by wredna wypadła komuś na nogi, przy następnym otwarciu lodówki i by wieczko, którego nie udało ci się jakimś cudem oderwać przy pierwszym otwarciu, roztrzaskało się na drobne kawałki. Kurtyna.
Pakowanie słodyczy i temu podobnych też mnie fascynuje. Lubię zajadać ciastka typu „herbatniki szkolne” z mlekiem. Jak to jak? Normalnie: łamię je na kawałki i wrzucam do letniego mleka, po czym wsuwam łyżką szybko, zanim się rozmokną. Ostatnio otworzyłam paczkę takich ciastek. Było to kolorowe opakowanie, co do którego nigdy nie wiem, do jakiego kosza mam to wyrzucać, bo nie jest to papier, choć papier ma przypominać, ani folia to nie jest, choć ma pewne do folii podobne właściwości. Nie mam też pewności, czy mieści się to w kategorii plastiku. Wyrzucam zatem pełna wątpliwości do najdroższych worków odpadów ogólnych. Nie o tym jednak… Pod tym papiero-folio-plastikiem znalazłam białą karbowaną tekturkę. Rozwinęłam ją, ale nadal nie dokopałam się do ciastek, a w brzuchu coraz bardziej mi burczało. Pod papierkiem bowiem była kolejna folia. Tym razem zwykła foliowa folia. W zasadzie to dwie foliowe folie, które dzieliły ciastka na pół. Po kilku minutach targania, szarpania, obracania zakończonych udaniem się po nożyczki, udało mi się dostać do ciastek. Mleko mi zdążyło wystygnąć. Po kiego tyle warstw na głupich ciastkach? Na pewno po to, by mnie wnerwić.
Materiały sypkie w specjalnych superprzyjaznych sypkim materiałom workach. Jak zapewne wiecie, mamy worki i worki. Są worki z folii miękkiej i elastycznej, w których można bezkarnie robić dziury, można je rozrywać, przycinać bez ryzyka, że od tego cały worek się rozerwie na pół. Ty właśnie worków nigdy NIE używa się do pakowania produktów sypkich, bo to było by za proste. Produkty sypkie… no jak nie wiecie, jakie to są?! sól, płatki śniadaniowe, drobny makaron, mak, karma dla zwierząt etc. Produkty sypkie prawie zawsze sprzedawane są w workach z tej drugiej folii - szeleszczącej i kruchej. Rozerwanie takich opakowań to samozagłada. Na 100% cała zawartość wyląduje na podłodze. Większe szanse macie używając nożyczek, ale ja bym tam sobie nie dała ręki odciąć, że się powiedzie. Ja się od razu nie rozerwie, to następnym razem na pewno i to wtedy, gdy po prostu będziesz chcieć opakowanie przestawić, by wyjąć z szafki co innego. Tak, no chyba oczywiste, że wtedy makaron wyląduje w zlewie pełnym wody, musli w naleśnikach, a mak po prostu wszędzie.
Zabawki i akcesoria elektroniczne to już w ogóle jest wyzwanie dla ludzi o mocnych nerwach. Rozumiem, że produkty łatwopalne, żrące, trujące, wybuchowe posiadają konkretne dziecioodporne opakówki. No czekaj, wróć… Badania dowodzą, że pojemniki z otwarciem antydzieciowym tylko dzieci z łatwością potrafią otworzyć. Dorośli podają sobie flaszkę z syropem na kaszel z rąk do rąk, by każdy z dorosłych domowników mógł spróbować szczęścia. Potem goni się jeszcze do sąsiada, a i listonosz czy kominiarz spróbuje, gdy akurat się napatoczy. W końcu ten chory trzylatek z gorączką spokojnie przekręci i zdejmie zakrętkę. No ale to specjalne, trudne opakowania, to wiadomo…
Weźmy jednak pierwszą lepszą koparkę, czy lalkę, które kupiłeś dziecku po drodze, by miało się czym zająć, gdy ty będziesz załatwiać sprawy w urzędzie, robić zakupy, prowadzić samochód (niepotrzebne skreślić). Zabawka jest zapakowana w specjalne opakowanie, na którym w 223 językach jest napisane, że opakowanie nie jest zabawką i że nakładanie go na głowę może spowodować uduszenie, a małe części mogą zostać połknięte lub wchłonięte. To ostatnie zawsze mnie intrygowało, ale nigdy nie doszłam do tego, co autor ma na myśli (ktoś coś?). No dobra, gdy już się dowiesz, że opakowanie nie jest częścią zabawki, to jak najprędzej chcesz jedno od drugiego oddzielić, bo dziecko zaczyna się niecierpliwić. Oglądasz nabytek ze wszystkich stron, tarmosisz, zginasz, ciągniesz, skrobiesz, potrząsasz, przeklinasz, jeszcze raz oglądasz, tarmosisz, zginasz, potrząsasz, zginasz, tarmosisz, przeklinasz, ciagniesz, przeklinasz, przeklinasz, przeklinasz, masz ochotę wypierd… opakowanie razem z zawartością przez okno, ale powstrzymuje się mina kota ze Shreka goszcząca na twarzy twojego potomka i powtarzasz po raz kolejny wszystkie czynności raz jeszcze. Na wszelki wypadek. Niestety jeśli nie masz zupełnie przypadkiem w torebce piły motorowej, sekatora, siekiery albo przynajmniej zwykłej skrzynki z narzędziami to musisz naprędce wymyślić przekonywującą historię dla swojego dziecka albo przekupić go lodami. Co większym farciarzom zdarza się nawet pozbyć tego twardego przezroczystego plastiku z wierzchu, a wtedy się przekonują, że zabawka jest przytwierdzona do drugiej części opakowania na specjalne śrubki albo, jeszcze lepiej, na trytki. Surprise!
Równie pomysłowo, jak wiadomo, pakowane są wszelakie baterie, słuchawki i różniaste gadżety elektroniczne. Ubaw po pachy za każdym razem. Im prędzej czegoś potrzebujesz, tym trudniej do tego się dobrać.
A Wy macie jakieś ulubione opakowania?