Dziś jest beznadziejny dzień. Ciemno, wietrznie i deszczownie. Obrzydliwość! Wczoraj trochę z Małżonkiem porowerowaliśmy po okolicy, mimo że chmury już zaczęły przeciekać… Dziś miałam przedoperacyjny covidtest i też myślałam tam na rowerze pokręcić, ale jednak pojechaliśmy autem, bo aura beznadziejna. Nawet się przez okno nie chce patrzeć.
Wspomnijmy jednak minione dni.
Przed świętami miałam jeszcze jedną wizytę w klinice piersi. Tym razem spotkałam się z pielęgniarką, a potem z psychologiem. Pielęgniarka odpowiedziała na kilka moich pytań. Najważniejszym było, czy w węzłach chłonnych coś wykryli. No i dowiedziałam się, że węzeł strażnik, którego wycięli, był czysty. Uf. Czyli reszta zostaje, tam gdzie jest.
Drugą rzeczą, która mnie interesowała, była trudność operacji, która mnie czeka pojutrze. No w sensie, czy mam się spodziewać czegoś gorszego niż przy pierwszej. Pielęgniarka powiedziała, że tym razem też tylko jeden raz spać i że na Sylwka będę w domu. Tyle że teraz po pierwsze założą mi dren i będę się przez parę dni lansować wszędzie z flaszką na rurce przyczepioną do miejsca po cycku. Po drugie wszczepią mi ten cholerny portal do piekła port PAC (Port-A-Cath) do podawania chemii, pobierania krwi i co tylko tam komu do głowy wpadnie. Znaczy w zamian za mój piękny cycek dostanę różne nowe gadżety. Czy taka wymiana się opyla, dowiem się za jakiś czas. Jak przeżyję, to wam opowiem, a może nawet pokażę te zabawki…
W końcu zapytałam też, jak to ta chemioterapia wygląda, bo zwyczajnie nigdy nie miałam, to nie wiem. Kobieta z grubsza mi objaśniła. Później też poczytałam w necie. Podstawowe info już mam i to mi wydoli. Resztę mi powiedzą po operacji, a szczegóły poznam w praktyce. Nie chcę znać żadnych prawdziwych historii, niczyich prywatnych wrażeń, bo życie mnie nauczyło, że moje prywatne doświadczenia często nie wiele wspólnego mają z doświadczeniami innych ludzi w podobnej sytuacji, bo ja nie jestem inni. Ja jestem jedyna i niepowtarzalna i takież są też moje odczucia, przeżycia i postrzeganie rzeczywistości.
Spotkanie z psychologiem należy do standardów w klinice piersi. Istotna dla mnie informacja, że jest za friko. Baba najwyraźniej miała za zadanie wysondować moje samopoczucie, poziom strachu itd. Wątpię, czy jej się udało. Wiem, że nie jest w moim typie… Jako psycholog (no, jako dupa też, choć ładna). Aktualnie nie potrzebuję psychologa w kwestii onkologicznej, ale zdaję sobie sprawę, że z czasem może się to zmienić, więc dobrze wiedzieć, że usługi terapeuty są za friko.
Pielęgniarka poinformowała mnie też o istnieniu w klinice pracowników socjalnych i możliwościach skorzystania ze specjalnego funduszu w razie problemów finansowych, czym jestem bardzo zainteresowana, bo to nie są tanie rzeczy, a my nie mamy ani specjalnych medycznych ubezpieczeń ani centa oszczędności. Nie ukrywam, że boję się faktur ze szpitala o wiele bardziej niż operacji i badań.
Zostawmy jednak klinikę, bo przecież mieliśmy świąteczne urodziny.
Najstarsza po przeżyciu jednego roku jako osoba w pełni dorosła, postanowiła dokonać kilku zmian. Pierwszą z nich jest piercing. W planach ma kilka kolczyków, ale zaczęła od helixa, czyli przekłucia ucha u góry. To był jej pierwszy prezent urodzinowy ode mnie w tym roku. Cieszy się z tego. Drugą zmianą ma być nowa krótka fryzura. Małżonek umówił ją i siebie do fryzjera na czwartek, żeby im czas szybciej zleciał, jak będą czekać na wiadomość ode mnie, że jestem po.
Na urodziny zrobiłam tort śmietanowy z galaretkami, przełożyłam wafla i upiekłam 3 strucle makowe. Zrobiłam też sałatkę jarzynową. Na kolację ugotowaliśmy barszcz z uszkami pieczarkowymi i do tego jeszcze upiekłam paszteciki i paluszki. Na drugie były pierogi z szuszonymi śliwkami dla kobiet i ruskie dla mężczyzn oraz smażona ryba dla mnie i małżonka. Do tortu wypiliśmy szampan dla dzieci. Wszystko było pyszne i cieszę się, że mi się chciało to wszystko zrobić.
Uwielbiam robić torty dla Reszty z Piątki. Raz lepiej wychodzą, raz gorzej, ale to zawsze niezmierna radość samodzielnie je przygotować wedle własnego pomysłu, zgodnie z tym, co solenizant lubi i przede wszystkim wiedząc, co się w nich znajduje i że nie jest to żadne gówno. Lubię też robić dekoracje urodzinowe i przygotowywać jedzenie na specjalne okazje i nie ważne czy samemu czy w towarzystwie kogoś z Piątki. To zawsze jest przyjemność. Jednak wiecie co? Gdyby mi się nie chciało niczego przygotowywać to bym nie przygotowywała. Bo ja w przeciwieństwie do wielu kobiet (obserwuję świat to widzę) nie czuję żadnego musu. Ja robię to wszystko, bo chcę, bo dla mnie to czysta przyjemność i wielka radość. A co, spytacie, gdyby mi się nie chciało? A to zwyczajnie zwróciłabym się z prostym pytaniem do Reszty z Piątki, co z tym fantem robimy. Bo opcje są trzy. Nic. Sramy na to. Nie świętujemu. Nic nie robimy. Dzień jak co dzień. Opcja dwa. Reszta robi, ja się przyglądam. Opcja trzy. Takeaway. Tu wszystko można zamówić - tort, sushi, cały dwudaniowy obiad z deserem. Socjalizować się nie lubimy. Goście nie są u nas jakoś specjalnie mile widziani, a już na pewno nie na żaden obiad. My też się do nikogo nie pchamy bez powodu.
Prezenty pod choinką też były fajne. Ogólnie bardzo przyjemnie spędziliśmy ten wyjątkowy wieczór. W inne dni nie świętujemy, ale mamy ferie, czyli robimy tylko to co trzeba w domu robić, jak pranie, odkurzanie i gotowanie oraz sprzątanie i napełnianie misek u zwierząt. Na szczęście nie planowaliśmy żadnych wyjść, więc nawet najgłupsze zakazy rządu nam dziś koło dupy latają.
Tylko własnym oczom i uszom nie mogę uwierzyć, że ci wszyscy kowidowi panikarze, ci najbardziej zesrani z zesranych teraz masowo powyjeżdżali na wakacje i jeszcze bardziej masowo siedzą w knajpach. Ważne że kina, teatry i wszystkie atrakcje dla dzieci zamknięte. W dzieciach cała nadzieja na obronę świata przed strasznym Covidem.
Gdyby głupota miała skrzydła, to ta planeta dziś była by wolna, bo tych wszystkich debili by w kosmos poniosła.
Młody korzysta ze swojego prezentu każdego dnia kilka razy dziennie i coraz lepiej mu idzie. Marzył, by grać na pianinie. Dostał organki elektroniczne i jest ustatysfakcjonowany. Uczy się grać z aplikacją na iPada, która okazuje się być całkiem dobrym nauczycielem jak na początek.
A teraz czekam na skalpel. Operacja pojutrze.
Nie powiem, żebym jakoś intensywnie o tym myślała. Nie przejmuję się tym jakoś zbytnio, choć trochę bardziej mnie to niepokoi niż pierwszym razem, bo to tak jakby zaliczyć skuchę w grze komputerowej musieć drugi raz ten sam dosyć trudny level przechodzić, zamiast zaczynać następny i iść dalej w stronę niewiadomego i w stronę końca. To jest zawsze irytujące. Nie wiesz, co cię czeka w następnym poziomie, ale spodziewasz się wielu niemiłych niespodzianek, wielu trudności i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Nie chcesz czekać do jutra, chcesz grać, by zobaczyć, jak będzie. Nie wiesz, czy tym razem sobie poradzisz, czy sprostasz zadaniu, czy pokonasz pułapki i potwory, ale masz taki zamiar. Grasz żeby wygrać. Zamierzasz pokonać każdy, nawet najtrudniejszy poziom i zobaczyć, jaki jest koniec gry. Nie chcesz powtarzać poziomów i marnować czasu, bo przed tobą jeszcze długa droga, a ty masz jeszcze inne gry na liście, w które chcesz potem pograć.
Życie jest zawsze jak gra komputerowa, tylko żyć nie ma w zapasie i to trochę komplikuje sprawę. Jednak ja lubię grać i gram, żeby wygrać. Trudne gry są ekscytujące choć czasem kosztują dużo nerwów i dużo czasu, by pokonać wszystkie poziomy i/lub wszystkich wrogów.
A wy w co teraz gracie w swoim życiu?