W poniedziałek 2 maja odeszła Nasza Kochana Lusia. Nasz puchaty króliczek, nasz czworonożny łobuziak, nasza mała przyjaciółka, pocieszka. Fluffy, Flafunia, Luszka, Lala, Luszulali, Zając, Luszu, Lusia, Luśka, Luszunia, Królowa, Flappy.
Towarzyszyła nam 6 lat dając wiele radości i ciepła. Przybyła do nas jako malutka szara kuleczka. Mieszkała z Najstarszą na poddaszu i czasem nieźle psociła. Zdarzało jej się zeżreć kartkę z zadaniem domowym albo zrobić ażurowe wzorki w ubraniach. Nałogowo przegryzała kable od słuchawek. Wszystkie inne kable były zabezpieczone w specjalnych plastikowych tunelach przymocowanych do ścian, żeby mogła bezpiecznie i bez ograniczeń korzystać razem z Najstarszą z całego 40 metrowego pokoju.
Lubiła buszować w garderobie, gdy Najstarsza wybierała sobie ubranie. Często spała koło Najstarszej w łóżku, na które oczywiście bez pozwolenia wskakiwała, kiedy tylko miała ochotę. Dopóki Najstarsza nie ustawiła płotka metalowego wokół łóżka. Choć i wtedy, jak bardzo chciała, to i zawsze wskakiwała jakąś dziurą. Od czasu do czasu lubiła poleżeć przytulona pod kołdrą.
Kiedy Najstarsza siedziała przy komputerze, Króliczysko leżało zawsze w pobliżu na jednym ze specjalnie przygotowanych dla niej dywaników lub poduszek wpatrując się w swoją dużą przyjaciółkę. Jeśli za długo nie otrzymywała uwagi, wskakiwała zwyczajnie na kolana domagając się pieszczot. Uwielbiała być głaskana po nosku, wokół oczu i uszu. Nie lubiła - podobnie jak większość króliczków - podnoszenia, zatem nie braliśmy ją nigdy na ręce bez potrzeby. Głaskaliśmy ją leżąc lub klęcząc koło niej na podłodze.
Gdy ktoś wchodził na strych, pędziła natychmiast niczym tornado z drugiego końca pokoju, by kręcić szalonego młynka wokół nóg i żebrać o smakołyk lub pieszczochanie.
Uwielbiała zajadać świeże mleczyki i gałązki, ale i trawą czy różnymi warzywami też nie gardziła. Siano dla Królowej musiało być z określonej firmy. Ulubionym było sianko ziołowe z miętą i rumiankiem. Suche karmy również byle jakie jej nie przekonały.
Wieczorami lubiła urządzać harce po całym poddaszu, czyli gonić na pełnym gazie i robić dzikie zwroty, co słychać było w całym domu. Najlepszy efekt dźwiękowy dawało przebieganie po drewnianej klapie nad schodami. Rududududum! Gdy się czegoś przestraszyła, waliła łupce tylnymi króliczymi stopiszczami, aż cały dom się trząsł. Wtedy trzeba było do niej podejść, pogadać spokojnie i pogłaskać, by odzyskała spokój. Nie raz zdarzało mi się chodzić na strych w środku nocy, gdy Lusia przestraszyła się np nietoperza przelatującego za oknem albo błyskawicy. Tupała wtedy a tupała raz za razem i aż trzęsła się ze strachu. Najstarsza niczego nie świadoma zwykle spała kamiennym snem tuż obok.
W zeszłym 2021 roku zaczęła chorować. Najpierw przestała ganiać po pokoju. Potem coraz rzadziej opuszczała swój kąt. Gdy zaczęła przesiadywać całe dnie w „norze” zrobionej z wielkiego kartonowego pudła wyłożonego w środku miękkimi materacykami dla pupili i produkować miękkie bobki, wiedzieliśmy, że to coś więcej niźli poważny wiek. Jednak długo myśleliśmy, że to zwykłe przelotne kłopoty brzuszkowe, które zdarzają się od czasu do czasu w króliczym świecie, gdy np za dużo łakoci się obje albo nowego warzywa itp. Po jakimś czasie Lusi się poprawiło i wyszła z nory, ale nadal głównie swojego kąta się trzymała. Zaczęła siusiać byle gdzie. Nie wskakiwała do kuwety, tylko sikała obok. Wtedy wyrzuciliśmy kuwetę, a posypkę daliśmy podłogę przykrywając to starymi ręcznikami. Pomysł się sprawdził przynajmniej częściowo, bo Lusia korzystała z takiej toalety, ale wciąż posikiwała dużo po dywanikach. Ręczniki zastąpiliśmy matami dla szczeniaków, co zmniejszyło ilość prania (ręcznik trzeba było co dwa dni wymieniać). Dywaniki jednak ciągle trzeba było prać kilka razy w tygodniu, a oprócz tego kilka razy dziennie zamiatać bobki. Ale to już w ostatnich miesiącach. W zeszłym roku Króliczysko jeszcze dawało rady pójść do ubikacji. W ostatnich dniach ciągle próbowało, ale coraz częściej było to ponad jej królicze siły.
W jesieni zaczęła chudnąć, co bardzo szybko zauważyliśmy i zabraliśmy ją do weta. Niestety nie znaliśmy wcześniejszej wagi naszej Księżniczki i weterynarz nie uwierzył nam na słowo, że Lusia schudła. Nie zrobił też żadnych badań. Pomyślał to samo co my wcześniej, że to sprawy brzuszkowe. Dał zastrzyk przeciwbólowy i syropek wzmacniający i poprawiający sytuację w brzuchu. Kazał wrócić za miesiąc, gdy się nie poprawi i gdy dalej będzie chudła. Syrop faktycznie ją wzmocnił i dodał trochę energii oraz poprawił apetyt. Przestało jej też bulgotać w brzuchu, czyli trochę pomógł. Niestety Lusia nadal chudła w oczach.
Wtedy niestety ja otrzymałam swoją diagnozę i zaczęło się moje latanie po doktorach, a zdrowie królika zeszło niestety na drugi plan. Nie było czasu, głowy i pieniędzy, by pojechać z Lusią do weta. Dziś patrząc z perspektywy czasu wiemy, że i tak by to nic nie dało pewnie. Tyle, że krócej by biedactwo cierpiało może…
Pielęgnowaliśmy ją najlepiej, jak potrafiliśmy. Głaskaliśmy dużo i tuliliśmy każdego dnia. Podsuwaliśmy najlepsze smakołyki, bo apetyt miała ogromny i dużo jadła. Więcej niż wcześniej. Tyle tylko, że ciągle chudła i chudła. Do końca mieliśmy cichą nadzieję, że to jednak po prostu wiek, że może robaki… Choć, nie ukrywam, że nie raz i nie dwa przeszło mi przez głowę, że to właśnie to… Przeczycie mnie nie myliło. Niestety. Okazało się, że nasze ukochane puchate Maleństwo też miało raka. Żarł ją pierdolony od środka.
Wet powiedział, że nic nie można zrobić. Tylko skrócić jej cierpienia eutanazją.
Zasnęła na zawsze, a jej wychudzone ciałko spoczęło w ogródku nieopodal ciałek Sary i Nika. W naszych serduchach pozostanie na zawsze taka jak na tym zdjęciu u samej góry. Łobuz, który wskoczył do kosza z sianem i spogląda na nas buntowniczo spod kłapciatych uszu.
Jaka jestem zła na ten pierdolony świat! A tu jeszcze niektórzy ludzie o jakimś zjebanym, rzekomo wspaniałym i zajebiście kurwa miłosiernym bogu nawijają w takich czy podobnych sytuacjach albo ogólnie pierdolą o jakiejś sprawiedliwości na świecie i jaki to ten świat nie jest dobry i wspaniały. Po chuju kurwa. Świat sam w sobie ani nasze istnienie nie ma żadnego głębszego sensu. Powstał i rozwinął się w takim a nie innym kierunku zupełnym przypadkiem i tak trwa chuj wie po co, a my tkwimy w nim bez specjalnej przyczyny i uzasadnienia.
Człowiek próbuje jakoś sobie ułożyć wszystko wokół siebie, by jak najlepiej przetrwać te chwile na tym durnym świecie. Próbuje być dla wszystkich stworzeń dobry, przydatny. A wszystko wcześniej czy później i tak o kant dupy. I wszyscy i tak skończymy w ziemi bez względu na to ile dobrego, czy złego uczynimy czy ile dobrego i złego doświadczymy.
Troska o innych, szczególnie tak bezbronnych jak dzieciaki czy zwierzątka nadaje choć odrobinę sensu naszemu istnieniu. Dlatego będziemy starać się ciągle robić to jak najlepiej bez względu na to co w ostateczności z tego wyniknie.
Uważam bowiem, że Nasza Lusia miała u nas dobre i szczęśliwe życie. Na pewno mogła mieć jeszcze lepsze i jeszcze szczęśliwsze, bo lepiej zawsze można, ale to było raczej wystarczająco dobre. Nie najgorsze na pewno. Była kochana z całą ogromną mocą całej Szalonej Piątki. Tę miłość odwzajemniała każdego dnia. Króliki są fantastycznymi radosnymi stworzeniami.
poprawia pościel ;-) |
jako maluszek była przesłodka |
wkładała bombki do pudełek |
zaznaczała wszystkie nowe rzeczy pocierając je brodą |
zabawa w piaskownicy |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima