Znowu miałam dni całkowitego zwątpienia. Totalny zjazd w dół. To jest okropne uczucie! Najczarniejsze z czarnych myśli opętują cały umysł... ba, wrażenie mam że całe ciało jest spowite w bolesną ciężką ponurą bolesną czerń, niemoc, zniechęcenie i koszmarne zmęczenie...
Nie chce się żyć... Dokładnie to ja żałuję wtedy (bardziej niż kiedykolwiek indziej), że żyję, że nie zakończyłam tego durnego życia, kiedy był na to jeszcze czas, czyli dawno dawno temu zanim postanowiłam zostać matką, no bo teraz czuję się w obowiązku, by żyć mimo wszystko, jakkolwiek by mi się to życie nie podobało...
Nie wiem, skąd takie momenty czasem przychodzą... w sumie to już długi czas nie mieliśmy przyjemności... w czasie rakoprzygody nie pamiętam, by takie mocne czarne dni się pojawiały... Ale teraz się zdarzyło już drugi raz w bardzo krótkim czasie. Z tym że pierwszym razem nie było tak trudno, jak drugim.
Po takim zjeździe dochodzi się do siebie przez dobrych kilka dni. Człowiek czuje się bardzo, bardzo zmęczony, wyczerpany, słaby fizycznie i psychicznie, niezmiernie poddatny na emocje... każda, nawet zwykła rzecz, najmniejsza drobnostka może w mig przerodzić się w moje głowie w jakąś tragedię i wyprowadzić mnie całkowicie z równowagi psychicznej...
Najprostrze nawet codzienne zadania zdają się być tak trudne, że niemal niewykonalne.
Wpadam w panikę.
Mam wrażenie, że nad niczym nie panuję i niczemu nie sprostam.
Prawie nic nie cieszy, niemal wszystko denerwuje.
Brak chęci do życia i robienia czegokolwiek, a jeśli już coś się robi, przychodzi to z wielkim trudem.
Każda godzina to walka z życiem i samym sobą, a to kosztuje sporo energii, jest męczące i wyczerpujące.
Do tego nie chce się jeść, nic nie smakuje i trudno się przełyka, a niejedzenie z kolei znowu wpływa negatywnie na samopoczucie...
I tak się kręci ponuro... Bardzo ciężko jest się wydostać z tej czarnej bolesnej spirali...
Myślę, że w normalnych okolicznościach ja to mam pod kontrolą, bo jestem silna, ale jak przyjdzie osłabienie fizycznem jak teraz (co łatwo rozpoznać choćby po tym, że na paszczy mi się opryszczka aktywuje) to nie mam sił, by trzymac w ryzach moją psychę... no i leżymy!
Teraz okoliczności zdecydowanie nie są normalne ani dobre. Są chujowe. I nie specjalnie na lepsze się zanosi w najbliższym czasie. Z czego należy niestety wnioskować, że czarne dni będą znowu w stałym choć raczej nieprzewidywalnym repertuarze mojego życia codziennego. Nie lubię.
To był, jak nie trudno się zapewne po wstępie domyślić, kurewsko męczący tydzień. Nie znaczy to, że zabrakło w nim miłych akcentów, ale w ogólności mimo wszystko wpisuje się na czarną listę chujowości życia.
Mam trudności z przypomnieniem sobie, co robiłam w poszczególne dni, jakbym była kim innym i gdzie indziej albo w ogóle mnie nie było... Co też jest typowe dla czarnych dziur.
A co poza tym?
W niedzielę świętowaliśmy zaległe urodziny Młodej.
Na złożone jej wtedy życzenia oświadczyła złośliwie, że urodziny miała kilka dni temu. Zgodziła się jednak co do tego, że jeszcze się nie przeterminowały i uśmiechała się chytrze pod nosem.
Rano skoczyliśmy z Małżonkiem do sklepu i kupiliśmy paczuszkę malin i granat do tortu śmietanowego. Resztę składników mieliśmy w domu. Tort nie był jakiś powalający, ale dobry. Może dla Niej niekoniecznie, bo mleko i jego pochodne jej trochę szkodzą. Ale na poczekaniu nie było co wymyśleć.
Okazało się jednak, że nie mamy kurde ani jednej świeczki urodzinowej w domu. Kiedy sięgnęłam do szafy ze świeczkami i nie znalazłam w pudełku urodzinowych świeczek, przypomniało mi się, że po słynnej wymianie okien, po której dom wyglądał jak po wybuchu wulkanu, Matka wypieprzyła wszystkie świeczki, bo były brudne. Wtedy (i z tego samego powodu) wypieprzyła też zapas papieru do pakowania, w związku z czym teraz pakuje prezenty w resztki bibuły znalezione na dnie szafy... Muszę zamówić znowu kilka rolek papieru szarego, jak tylko jakiś zastrzyk gotówi się pojawi. I te cholerne świeczki.
Młoda udawała obrażoną, gdy zobaczyła, że zrobiłam świeczkę urodzinową z theelicht(a). Oznajmiła uroczyście, że też mi tak licho prezent zapakuje i jedną gównianą świeczkę zapali na torcie, o! Ale pod nosem, widziałam, się uśmiechała. Kupiliśmy jej też nowy kwiatek. Powiedziałam, że ma na imię Marcel i że ma się nim dobrze opiekować, by nie umarł jak poprzedni.
|
tort na łapu-capu |
W poniedziałek byli ci geniusze od okien, by wstawić ostatnie nowe drzwi w kuchni i ostatnie nowe okienko w sraczyku. Pieprzyli się z tym pół dnia a i tak musieli w czwartek ponownie przyjechać, bo jakieś tam listwy były do niczego... Niniejszym oswiadczam, że mamy teraz wszędzie nowe drzwi i okna. Z ruiny zamku to nie zrobiło, ale jest ciszej i cieplej w domu. No i trochę ładniej.
Tego samego dnia zauważyłam, że Chipi ma to samo, na co umarła Bożenka... czyli to jednak prawdopodobnie choroba Mareka (czy Marka). Zaraźliwe i śmiertelne skurwysyństwo, na które nie ma lekarstwa, a które powoduje jakiś tam rodzaj raka no i paraliż pewnych części ciała... Chipi zaczęła się wywracać. Nie wyjdzie już sama z kurnika, ani nie wejdzie. Wyjmujemy ją i zanosimy na rękach do wody i jedzenia, po czym odkładamy do kurnika... Jesteśmy ogromnie smutni i skurwysyńsko źli na pierdolony los. Jak otrzymam w grudniu jakiś zasiłek, to pojedziemy do weta, by ją uśpić. A potem będziemy czekać na te same objawy u Sunny i Heńka...
Lady ciągle męczy się ze świerzbem (czy co to kurwa też jest?). Jesteśmy bezradni. Wetka powiedziała, że ona nic więcej nie może zrobić. Jak dostanę ten zasiłek, to ją też zabierzemy do innego weta razem z kurą... Może facet ma inne pomysły, jak pomóc Lady albo niech ją też uśpi czy co... Coraz bardziej mam tego wszystkiego dosyć. Czy nic nie może być u nas choć chwilę normalnie?! Tak po prostu. NORMALNIE ZWYCZAJNIE POSPOLICIE?
Młodemu założyli hyrax. Strasznie się stresowaliśmy, bo nie wiedziałam jak to żelastwo się niby ma rozkręcać codziennie. Młody jeszcze bardziej się stresował, bo się bał, że coś się stanie. Oglądnęłam wiele filmików na YT zanim zajarzyłam, o co kaman i jak to działa. Nie powiem jednak, by mi to dobrze szło, a tu 2 razy dziennie trzeba śrubeczkę przekręcać. Ech.
Pierwszego dnia nie umiał też z tym pieroństwem jeść i mało nie płakał, bo był bardzo głodny... On często całe dnie praktycznie nie je, a dopiero wieczorem idzie do budki po frytki i jakieś pseudomięso (no chyba, że jest w domu coś, co akurat je, ale te potrawy na palcach jednej ręki zliczysz). No a tu mu aparat założyli i nie dawał rady niczego zeżreć. Na drugi dzień już lepiej szło a teraz już umie jeść. Tylko śliny mu się dużo produkuje i go denerwuje. Nie może też wymawiać "i" a z innymi głoskami również ma trudności. Mamy jednak nadzieję, że to ustrojstwo chociaż zrobi, co ma zrobić, czyli poszerzy mu szczękę, by wszystkie zęby się mu mieściły i nie trzeba było żadnego wyrywać.
W tym tygodniu odkrył, że pizza serowa ze śmietanowym sosem jest jadalna. Jadł 3 dni pod rząd tę jedną, którą ja sobie zamówiłam i nie zjadłam ani połowy. Odgrzewał w mikrofalówce po kawałku rano i wieczorem. Żadna inna pizza wcześniej nie przypadła do gustu jego autystycznemu mózgowi. Dobre i jedna potrawa więcej. Tyle tylko, że ostatnio z listy odpadły kotlety mielone i pierogi ruskie. Dlaczego? Bo tak! Bo tak działa jego mózg. Nagle jednego dnia włącza blokadę na kolejną potrawę i koniec kropka skończona szopka. Młody próbuje, bierze do ust i stwierdza, że nie smaczne. Potem próbuje ponownie i jeszcze raz. Na początku jeszcze trochę pożuje, pomieli, parę kęsów zje, obliże, ale z czasem dana potrawa przestaje być jadalna całkowicie i nawet najlepsze chęci nie sprawią, że się tym czymś naje, bo zwyczajnie nie chce mu to przechodzić przez gardło. Chodzi zły i głodny. Zagląda do wszystkich szaf, do lodówki, myśli, kombinuje, próbuje różnych rzeczy i nie da rady ich zjeść. Nie raz mało nie płacze, bo jest głodny, a nic mu przez gardło nie chce przejść. Ja myślę, że to jest takie uczucie, jakie większość ludzi ma przy chorobie, że niby człek głodny a na nic ni ema smaku i nic w sumie nie smakuje... Z tym, że przez tydzień to można się bez porządnego jedzenie obejść. Gdy jednak zmagasz się z takim problemem całe długie lata to już inksza inkszość...
W tym tygodniu pisał egzaminy. Francuski, niderlandzki, geografię, biologię i angielski... Każdego dnia wracał zadowolony z siebie i mówił, że chyba dobrze mu poszło. Zobaczymy, jak podadzą wyniki. Byle tylko zaliczył wszystkie przednioty. Wysokość punktów mnie specjalnie nie interesuje. Choć wiadomo, że im wyższe, tym bardziej się człowiek cieszy. W przyszłym tygodniu ma jeszcze matmę do napisania.
Egzaminy odbywają się od 9 do 11 godziny. Uczniowie przynoszą do szkoły tylko laptop i słuchawki, potrzebne do danego egzaminu przybory we worku lub przezroczystym piórniku i bidon z wodą. Na geografię jeszcze atlas był konieczny. Młody ponadto zabierał jeszcze swoje okulary i słuchawki wygłuszające. To ostatnie znacznie ułatwia życie osobom nadwrażliwym na bodźce.
Teraz nauczyciele będą sprawdzać testy i się naradzać, a młodzież ma kilka dni wolnego. Pod koniec tygodnia odbędą indywidualne rozmowy ucznia z wychowawcą a następnie rodziców z wychowawcą. Ja już wybrałam (tak samo jak inni rodzice) przez internet swoje 15 minut na piątkową wywiadówkę. Szanuję możliwość wyboru dokładnego czasu rozmowy z nauczycielem. Dzięki temu wszystko przebiega w miarę sprawnie, o ile oczywiście jakiś rodzic się nie spóźni ani nie przeciąga rozmowy w nieskończoność, a oszołomów nie brakuje nigdzie. Gdy ktoś ma większe sprawy do omówienia z wychowawcą, czy innym nauczycielem bez problemu może się umówić w dowolnym momencie roku szkolengo na rozmowę.
Mnie udało się zakończyć projekt rodzinna fotoksiążka. Dzieciom bardzo się podobały i książka, i zajęcia, które im zaproponowałam. Jedna dziewczynka całowała zdjęcie swojego małego braciszka i zdaje mi się, że utrafiłam z dwoma domami... Narysowałam na dużych kartkach domy. Po jednym lub po dwa. Jednej dziewczynce dałam ten z dwoma domami, pozostałym z jednym. Ich zadaniem było wybrać z przygotowanych przeze mnie obrazków, postaci przypominające członków ich rodzin i poprzyklejać ich w domach, a potem pokolorować obrazki. Dziewczynka uradowana tłumaczyła kolegom, że ona ma dwa domy: jeden u prawdziwego taty, a drugi u swojej mamy i taty jej braciszka i z entuzjazmem zabrała się za klejenie ludzików w odpowiednich miejscach a potem jeszcze raz na obrazkach wytłumaczyła kolegom całą sytuację. Na co jeden z kolegów pokiwał głową ze zrozumieniem i oznajmił, że on ma jeden dom, w ktorym mieszka, i z mamą, i z tatą, i z braciszkiem. Chwalili się ponadto, kto ma koty, kto psy, a kto kury i jak to wszystko ma na imię. Opowiadali o braciach i siostrach i o swoich rodzicach. Bardzo miłe to były zajęcia. Jednak z koleżanek skomplementowała mój pomysł, co jednak nie przeszkodziło jej w zabraniu dziecku niedokończonej pracy z domami i położeniu na stole swojego obrazka z bałwanem, który dzieci "musiały" natychmiast jak najszybciej też pokolorować (nie ważne czy ladnie, z pomysłem, byle szybko), by mogła je powiesić na ścianie, co ma poświadczyć, że coś z dziećmi było robione.
|
zajęcia dla dzieci |
Obrazki z domami nie mogły być powieszone, bo 'nie były w temacie zimy ani świąt'. Nie można też było zrobić proponowanej przeze mnie "magicznej" zabawy z obrazkami i wodą w temacie świąt, bo "tego się nie da pokazać" (w domyśle pokazać szefowej, bo nikt inny na teren świetlicy przeciez nie wchodzi). Tak oto w tym tygodniu się nauczyłam nowej rzeczy, że w świetlicy nie organizuje się zajęć ciekawych i fajnych dla dzieci, tylko takie, które bedzie mogła zobaczyć szefowa.
No ale dobra. Jeden projekt zrobiony. Pozostało dwa. W tym tygodniu zgłosiła się też do mnie jedna wolonrariuszka z biblioteki i nawet przyszła do świetlicy omówić sprawę. Mam zdecydować, czy wolimy by przyszła czytać w ferie czy tydzien po feriach. Kminię nad tym, ale chyba wolę PO, gdy stali bywalcy świetlcy są a nie dzieci które tylko na ferie przychodzą.... A może da się i w trakcie i po....? Zapytam szefowej jeszcze na spokojnie.
Oficjalnie na ten rok kalendarzowy mój staż jest zakończony. Następnym razem juz na feriach pójdę po Nowym Roku. I to będzie dla mnie wielki test, bo mam ciągnąć 4 całe dni. Jestem ciekawa i mam cykora, ż czy dam rady. Przy tym w pierwszy piątek ma się odbyć to spotkanie noworoczne dla rodziców...
Młody zalaminował dziś swoje rysunki z FNAFa. Całkie fajnie mu idzie nawet to rysownie po kwadracikach. Kopiuje te obrazki z sieci, ale nie umiejsza to bynajmniej zabawy z rysowania i tworzenia własnoręcznie ładnych rzeczy.
|
Młody laminuje swoje prace |
|
rysunki pixelowe Młodego |
Ja dokończyłam ubranka dla lalek i zabrałam je do świetlicy w pudełku. Postawiłam to pudełko na szafce w części lalkowej i obserwowałam. Dzieci po przyjściu ze szkoły i zjedzeniu ciastek rozszeły się po sali. Jedna dziewczynka zauważyła pudełko i podeszła do niego, po czym rozejrzawszy się po sali, zajrzała do środka ostrożnie. Zamknęła wieczko i poszła do innych dziewczyn. Chwilę poźniej przyszły w kilka i zabrały się za ubieranie lalek. Bawią się codziennie. Jak się będę przez ferie nudzić, być może jeszcze więcej ciuszków uszyję.
|
sukienka uszyta przez Najstarszą |
W niedzielę mamy klasową wycieczkę do muzeum pociągów w Brukseli. Chodzi o klasę niderlandzkiego online. Pomysł zacny, bo spotkanie w realu choć raz z ludźmi, których na co dzień widuje się tylko na ekranie to zawsze superowa sprawa. A jednak nie chce mi się iść, bo dostanie się do tej cholernej Brukseli w niedzielę to droga przez mękę. Do muzeum mam raptem 20 kilometrów i w sumie to skuterem mogłabym pojechać, ale sama tam o tej porze roku raczej nie pojadę. Nie znam drogi, więc musiałabym używać nawigacji w telefonie, a że ja nie zawsze rozumiem, co głos ma na myśli mówiąc "za 200 metrów skręć w lewo", bo nie zawsze wiem, w które lewo. Więc często słyszę potem "zawróc, jeśli to możliwe" albo "wyznaczam nową trasę". Wtedy muszę się gdzieś zatrzymać, zdjąć rękawiczki, kask, okulary, wyjąć telefon z kieszeni, zobaczyć, gdzie jestem i gdzie powinnam być oraz ocenić logikę maszyny i porównać ją z rzeczywistymi możliwościami, a potem podjąć kolejne kroki i schować telefon, założyć okulary, kask i rękawiczki.... Po to by za 2 minuty znowu usłyszeć "zawróć jeśli to możliwe" i zacząć procedurę od nowa. A Bruksela to nie wieś, gdzie się można w każdym dowolnym miejscu zatrzymywać i nawracać skuterem, i gdzie zwykle jest tylko jedno lewo i jedno prawo do wyboru. A do tego żadna darmowa nawigacja nie ma opcji motorower, a urządzenie ma głupi zwyczaj prowadzenia samochodów przez autostrady, zaś rowerów przez polne ścieżki dla gęsi. Jedno i drugie jest niedostępne dla skutera. Aplikacja od Apple nawet nie ma opcji rower, a mój ulubiony Navigator często ma jakiś problemem z głosem, no i milczy, a ja tylko głosu mogę używać, bo nie mam mocowadła do telefonu na skuterze. Na takie nowe skomplikowane trasy zabieram Młodą, która jest świetnym nawigatorem. W tym wypadku jednak odpada. No i chyba dla mnie za duży stres mimo wszystko, jak na niedzielną wycieczkę dla relaksu.
Autobusy do Brukseli w weekendy od nas odjeżdżają co 2 godziny, przy czym się okazuje, że ten który by mi najbardziej pasował (czyli tylko półtorej godziny bym czekała) akurat tego dnia nie jedzie, bo cośtamcośtam. Pociągiem jedzie się z przesiadką coś z godzinę i trzeba się czymś dostać na dworzec do innej gminy. A tu eko-pojeby pieprzą o tym jak to świetnie jest przemieszczać się pociągami i autobusami. Taaa. Szczególnie kurde w niedzielę! Nie dość że autobus pokonuje 20 kilometrową odległość w godzinę, to jeszcze przyjeżdża na wieś w odstępach dwugodzinnych. Przy czym czðęsto ma co najmniej 10 minut opóźnienia, a bywa że i godzinę. Nie wiem zatem jeszcze, czy pojadę... Być może jutro wyślę wiadomość do nauczycielki, że nie jadę...