Moje wakacje trwają, pogoda dopisuje, więc świetnie się bawię na różne sposoby. Niekonieniecznie mądrze, niekoniecznie tanio, niekoniecznie stosownie do wieku, ale bez wątpienia stosownie do moich aktualnych potrzeb i wedle bierzących fantazji. Nie innym ma się to podobać tylko mnie. Nie muszę też dawać dobrego przykładu ani nikogo do niczego inspirować. Wystraczy, że będę dla siebie i tych których lubię.
Jako, że potrzeba czytania właśnie się znowu aktywowała, korzystam z chwili, bo nie wiadomo jak długo potrwa. Wyczytuję zapasy domowe, ale poza tym zamówiłam właśnie kilkanaście książek w Taniej Książce. Nie powiem jednak, by te książki w ogóle tanie były. Choć dla nas zarabiających w euro polskie książki są faktycznie niezbyt drogie...
Nie zamawiałam żadnych zwykłych czytadeł, bo te wolę sobie używane w kringwinkel kupić, wszak beletrystyka wszędzie ta sama i nie ma terminu przydatności. Nie muszę czytać książek wczoraj wydanych, bo te sprzed 5 czy nawet 10 lat ciągle tak samo dobrze się czyta.
Miałam ochotę na jakichś polskich autorów, ale nie mieszkając w PL racze trudno się zorientowac, co się teraz czyta i co jest dobre (dla mnie), bo to ci mi księgarnia sugeruje jako "bestseller" i "hit" to czasem nie wiadomo śmiać się czy płakać. Jak już Mroza książki widzę, to mnie nerwa bierze. Kuźwa, jak to możliwe, że chłop pisze same bestsellery od kilku lat? Przeczytałam jedną książkę i nawet ciągle mam ją na półce. Nie była zła, ale też nie jakaś wyjątkowo dobra. Gdyby mi tych jego wypocin każda księgarnia internetowa nie wciskała siłą, być może i kiedyś jeszcze z jedną bym przeczytała, ale tak to czuję już od KILKU LAT zwyczajny przesyt żeby nie powiedzieć wstręt do Mroza, choć chłopa nie znam.
Poza tym internety uparcie jako książki polecane pokazują mi lektury szkolne... Serio? NO SERIO?!!
Nie wierzę, że w PL nikt nic nowego, ciekawego, zajebistego dziś nie pisze. Raczej wprost przeciwnie, ale z daleka nie mając dostępu do stacjonarnej księgarni czy biblioteki i nie będąc na bieżąco, na prawdę ciężko jest się w tym odnaleźć. A jak swego czasu sobie Potop i Quo vadis chciałam przeczytać, to w ksiegarmiach były tylko te spatologizowane wersje z opracowaniem albo znowu cała trylogia wydana w jednej książce... To nie wiem, chyba przez mikroskop by to trza czytać... Teraz widzę, że są ciekawie wydane powieści Sienkiewiecza z kolorowymi obrazkami i może następnym razem zamówię jedną, by sprawdzić jak to wygląda w rzeczywistości...
Pamiętam doskonale, jakie tam często gówniane wydania dobrych książek były, że nawet raz nie szło tego przeczytać tak, by potem książka jeszcze wszystkie kartki miała. Nie mówiąc o tym, by to na półce człowiek mógł postawić.
Mam wrażenie, że u nas książki są o wiele staranniej wydawane niż w PL. Nie ma tyle takiego szajsu z jakim w PL się spotkałam, a było nie było pracowałam w bibliotece kilkanaście lat i czytałam raczej więcej niż statystyczny Kowalski. No i u nas nie ma lektur szkolnych, co ja wielce sobie szanuję. Nikt nie psuje dobrych książek i nie zniechęca do ich czytania no i nikt nie musi wydawać książek dla matołów, czyli z idiotycznymi notatkami na marginesach i tłumaczeniem wszystkiego z polskiego na matolski, jakby jeden z drugim własnego rozumu nie miał i po swojemu lektury nie mógł przeczytać, po swojemu zinterpretować i po swojemu przeżyć. Lektury szkolne i ich "przerabianie" na lekcjach to, moim zdaniem, totalna głupota i czyste zło. A pokazywanie mi 70 wydań Ani z Zielonego wzgórza i 15 wersji W pustyni w puszczy oraz 20 Tomków Sawyerów w "polecanych" książkach dla młodzieży to już daleko posunięta choroba.
No ale mniejsza o to. Zamówiłam se kilkanaście książek i teraz se będę niecierpliwie na nie czekać. Przy okazji dowiedziałam się, że banki znowu podniosły haracz za zakupy w innej walucie... No okej, pewnie było o tym w jakimś mejlu, ale ja nie czytam listów z banku, bo nawet po polsku nie rozumiem o co chodzi, a co dopiero po niderlandzku.
We wtorek, który zapowiedziano w prognozie, najgorętszym dniem tygodnia, Młoda wyciągnęła mnie nad morze. Młody niby też miał jechać, ale potem się rozmyślił, bo zasiedział się późno w noc przy kompie grając i gadając z kolegami.
Nad morze mamy jedną przesiadkę w Gent (Gandawie) i okazało się zgodnie z przewidywaniem, że co najmniej z połowa Belgii również postanowiła ten dzień spędzić na plaży. Japitolę, ledwie żeśmy się wcisnęły, bo już koncyduple machały i gwizdały, że pojemność pociągu osiągnęła punkt krytyczny i więcej się nie zmieści. Dalej podróżowałyśmy siedząc przy wejsciu na podłodze. Na plaży też oczywiście tłumy, ale plaża ma dużą pojemność, przeto i nasze ręczniki się zmieściły. Przestrzeń kąpielowa jest dosyć ograniczona i ratownicy z lądu i z morza pilnują, by nikt strefy bezpiecznej nie przekraczał. Nie zazdroszczę im tej roboty. To musi być diabelnie uciążliwe tak cały dyżur każdego dnia jeździć na tym pontonie czy skuterze w te i wewte krzycząc i gwiżdżąc na ludzi.
W wodzie łeb koło łba, ale na szczęście tylko na płyciźnie. Jak już się człek dopchał do wody po cycki, robiło się znacznie luźniej i można było nawet popływać i pobujać się na falach. Jakaś biedna mama stojąca po kolana w wodzie w koszulce i pilnująca dwójki baraszkujących w wodzie smyków trzęsła się z zimna. Powiedziała do mnie po francusku, że zimno i przewróciła z uśmiechem oczami.
Dużo kobiet w burkini pływało i pomyślałam sobie, że to wcale nie głupie jest, bo potem w takiej mokrej szmacie to jest długo chłodno haha. Nie rozumiem natomiast "opalania" się będąc ubranym od stóp do głów, a nawet z głową owiniętą chustką. Jaki to ma sens siedzieć na plaży w czarnym ubraniu? Nie tyczy się to bynajmniej tylko Muzułmanek, ale "białych" lasek wystrojonych w czarne jeansowe cipognioty i czarną koszulkę. Dla mnie skinny jeans nawet w zimne dni są trudne do noszenia, a co dopiero na plaży. Ludzie to dziwne so. A obok nas opalała się też babka co najmniej z 10 lat ode mnie starsza tylko w samych majtoszkach i naklejkach na sutki, dalej laska też bardziej niż nastoletnia w stringach, a i laskę po obustronnej mastektomii widziałyśmy po drodze, czego bynajmniej nie ukrywała, bo miała na sobie nic poza majtkami. Można? Oczywiście, że można. Nawet trzeba. Żyć po swojemu. Nawet jak to komuś innemu dziwne albo się nie podoba.
Lubię obserwować te wszystkie ludzkie odmienności i dziwować się światu.
![]() |
plażing |
![]() |
dworzec w Ostendzie |
![]() |
Rzeźba ostendzka |
![]() |
cosiek na dworcu |
My na plaży nie siedzimy zbyt długo, bo to jest zwyczajnie nudne i wyczerpujące. Gorąco, harmider rozmów, śmiechów, krzyków i muzyki. Każda z nas zrobiła sobie po prostu rundę pływania, a druga wtedy pilnowała ręczników i reszty dobytku.
Potem poszłyśmy zobaczyć, czy znajdzie się miejsce w ulubionej meksykańskiej jadłodajni La Siesta. Znalazło się, więc zamówiłam sobie wrapy i mrożoną herbatę oraz pinacoladę, by poczuć moc lata.
Potem poszłyśmy do lodziarni Ice Ice Amy, którą Młoda wyszukała w necie, gdzie lody o dziwnych smakach serwują. Ja wzięłam lavendowe disco, a Młoda smak słodkiej bazylii i eklerkowy. Sami tam też wyśmienite rożki pieką. Polecam, jakby kto w Ostendzie był.
![]() |
obiadek w La Siesta |
![]() |
koktaile |
W pociągu znowu było tłoczno i znowu miejsce stojące nam się dostało, ale potem ktoś wysiadł i mogłyśmy usiąść. Z Gandawy do domu już luzacko, spokojnie, komfortowo.
![]() |
dworzec w Gent |
![]() |
dworzec w Gent |
![]() |
dworzec w Gent |
W jeden dzień i kilka minut ułożyłam kolejne puzzle z tysiąca kawałków. Uwinęłabym się może i w jeden dzień, ale kawałki nieba zdawały się mieć wieczorem identyczny kolor i nie szło tego układać, bo mój wzrok pozostawia wiele do życzenia.
Innego upalnego dnia wybrałam się z Młodym na wycieczkę testową do jego przyszłej szkoły. W planie było też muzeum i inne takie, ale taki był gorąc, że po przepedałowaniu od domu do stacji 4km zwykłym rowerem i potem od stacji pod szkolne budynki (nie wiemy jeszcze, czy będzie miał zajęcia w starym czy nowym budynku) i z powrotem już mieliśmy dosyć, a ubrania były całe mokre od potu. Niby tylko 35 stopni, ale nie szło dosłownie oddychać, taka ciężka to była pogoda. Młody miał swój elektryczny rower.
Przy okazji nagrywania jednej rolki z wycieczki dokonałam wiekopomnego odkrycia, że nowy dworzec, z którego czasem jeździmy (mieszkamy mniej więcej pośrodku dwóch stacji i raz tu, raz tam wsiadamy do pociągu na tej samej linii) ma w zasadzie wysokie perony, co oznacza, że z niego wsiada się do pociągu bez wspinania się po schodach i że Młody tam może spokojnie wsiadać ze swoim rowerem.
W Mechelen też są wysokie perony. Tyle że o jednym nie pomyślałam w ogóle. Jak on się będzie na i z peronów dostawał. W Mechelen, bo u nas to akurat jest podjazd i niskie schody. Pociąg od nas najczęściej przyjeżdża na pierwszy tor, a stamtąd jest winda, którą teoretycznie nie wolno jeździć z rowerem, ale dziecka ze składakiem raczej nikt nie wygoni. Ruchomymi schodami zresztą też się pewnie da z rowerem zjechać, ale z innymi peronami będzie gorzej, a odjazdy raczej nie odbywają się z pierwszego... Już kiedyś mówiłam, że ten dworzec od kilku lat przebudowują i po tych kilku latach mamy zrobione 2 pierwsze tory i bodajże 2 ostatnie, a tory od 3 do 8 dopiero są w budowie lub w planach budowy i wszystko jest jedną wielką prowizorką i placem budowy, ale pociągi tam kursują cały czas bez ustanku. Odjeżdżaliśmy z peronu drugiego, na który wiodą metalowe tymczasowe schody, po których wychodzenie samotne bez bagaży i rowerów jest nie lada wyzwaniem. Normalnie jest tam już zrobiona winda, ale ona działa raz na jakiś czas, a w pozostałe dni stoi zablokowana. Na peron drugi można się dostać z peronu trzeciego pokonując 3 prowizoryczne schodki, ale na peron 3 nie ma ani ruchomych schodów ani windy... znaczy jest ta winda, która czasem działa. Przy schodach z boku są takie specjalne prowadnice do rowerów, ale Młody nie był w stanie wyprowadzić swojego roweru bez mojej pomocy, bo zbyt jest stromo, a on zbyt mały... Tyle że, jak już mieliśmy wsiadać do pociągu, to go olśniło, że przecież jego rower ma taką specjalną funkcję pt automatyczna jazda z prędkością pieszego i wtedy rower jedzie ponoć (tak twierdzi Epicki) bez pedałowania z prędkością 4km/h. Pojedziemy za niedługo ponownie do miasta, by poćwiczyć wprowadzanie roweru na perony.
Ja, aby dojechać do szkoły, skorzystałam z blue bike'a. Dawno nie jeździłam tymi niebieskimi rowerami, bo najpierw Młoda zgubiła moją kartę i zablokowałam ją na wszelki wypadek, a potem nie było okazji. Po roku portfel Młodej się znalazł wraz z wszystkimi kartami, więc odblokowałam swoją, ale dopiero teraz ponownie skorzystałam ze swojego konta. W Mechelen już nie korzysta się z karty fizycznej ani fizycznych kluczy, tylko z aplikacji, którą otwiera się kłódkę na bluetooth. Nawet trochę miałam z tym zagwozdkę, bo nigdzie przy tych rowerach nie jest napisane jak to się robi i dopiero Młody w sieci wyguglował, że to trzeba z apki znaleźć lokalizaję i tam wklepać numer wybranego roweru, a potem zatwierdzić, że chce się go wypożyczyć... Jeszcze trochę i w ogóle przestanę nadążać za tą technologią, tak szybko wszystko się zmienia...
A co do portfela Młodej, to nie pamiętam, czy o tym w ogóle pisałam, że jakoś 2 miesiące temu otrzymałam z Urzędu Gminy mejl, że mają do odebrania portfel Młodej, którego zgubienie zgłosiła była rok temu. Rok szukali, ale w końcu jakoś znaleźli. Brudny był, żeby nie powiedzieć zasyfiony, ale wszystko w nim było, jak w dniu zgubienia (kradzieży?). Tyle, że też usyfione i podgnite. Gotówki oczywiście w nim nie nosiła, bo kto nosi jeszcze dziś gotówkę, a karty do banku od razu zablokowała. Najbardziej jednak ucieszyło ją odzyskanie karty krwi.
Wczoraj z kolei wybrałyśmy się z Młodą (bo znowu nikomu innemu się nie chciało) do Dinant na regaty wannowe.
Kiedyś przypadkiem znalazłyśmy takie info w necie i obie stwierdziłyśmy, że musimy to zobaczyć, a że impreza odbywała się 15 sierpnia kiedy jest święto, czyli przedłużony weekend, a w weekend pociągi kosztują połowę normalnej ceny, postanowiłyśmy, że jedziemy. Przy okazji miałyśmy pomaszerować sobie bo górkach, bo Dinant w górach już leży i ścieżek do maszerowania ci tam dostatek.
Okazało się, że w piątek ciągle trwało upalne lato, co stawiało marsze pod znakiem zapytania, bo my obie słabego raczej zdrowia i małej odporności na temperatury, ale też lubimy walczyć z przeciwnościami...
Miałyśmy po drodze trzy przesiadki: dwie w stolicy i jedną w Namur. Już w Brukseli przekonałyśmy się, że w góry jeździ druga połowa Belgii i znowu miejsce na podłodze nam się dostało, ale potem miejsce siedzące się zwolniło i szybko się tam wcisnęłyśmy. W Namur nie lepiej. Wsiadłyśmy do wagonu z rowerami, bo akurat takie drzwi się przed nami zatrzymały, a przed każdymi drzwiami tłum czekał. W wagonie przewidziano miejsce na 2 rowery (słownie: dwa), ale w tym stało ich 7 (słownie: SIEDEM!), a jeszcze na kolejnej stacji pan na wózku wsiadł. Jaja jak berety. Tam gdzie miejsce na rowery jest też wucet i ludzie chcąc do niego się dostać, musieli przełazić przez te wszystkie rowery, co nie było łatwe i każdy się chichotał przy tym parkurze, a pan na wózku musiał odjeżdżać, co robił ze śmiechem. Mnie sie udało zająć miejsce na składym fotelu, kiedy ktoś wysiadł. Młodej też się udało, nawet wcześniej, ale zastawili ją tam rowerami i nie miała ruchu haha. Jednak udało nam się bezpiecznie i wesoło dojechać do Dinant.
![]() |
Dinant |
W Dinant na dobry poczatek nawiedziłyśmy japońską restaurację Poki Poki tuż koło domu (muzeum) słynnego Saxa Adolfa - tego ziomka od saksofonu. Za mną stało nawet jego popiersie, obok leżał na oknie jakiś saksofon, a z głośników leciała melodia na saksofonie grana... Zamówiłam hawajską michę z różnościami, bo jedzenie tam mieli trochę hawajskie a trochę azjatyckie. Napoje wzięłyśmy z Azji. Jakaś herbata mrożona o smaku lichi i słodki alkohol. Fajnie jest próbować nowych smaków wszystkiego. Ten tydzień różne części świata smakowałyśmy.
Poszłyśmy na ten wandeling korzystając z gotowej trasy z Komoot, ale Młoda powiedziała potem, że już nigdy nie da się mi prowadzić, bo kto to widział, żeby w taki upał włazić po jakichś kamieniach wśród ostrężyn i pokrzyw na jakąś durną górę, na której w zasadzie nic nie ma ciekawego, tylko jakieś kamienie. Ha ha ha. Szłyśmy zobaczyć ruiny, ale zlazłyśmy za moim pomysłem z trasy i natrafiłyśmy na jakiś kamieniołom, który postanowiłyśmy pokonać, a potem widziałyśmy rzeczone ruiny z daleka, a tu się późno zrobiło i trzeba było maszerować pod cytadelę na most, by zdążyć na regaty wannowe, na które przyjechałyśmy. W sumie to jeszcze spokojnie byśmy ruiny zobaczyły i resztę trasy przeszły, bo przez godzinę i tak nic się tam nie działo, a dopiero potem zaczęli płynąć... Skąd jednak miałyśmy to wiedzieć...
Nic to, obiecałyśmy sobie powrócić do Dinant na dokończenie marszu jak się chłodniej na świecie zrobi, bo fajnie tam w tych górkach jest. Tylko kurde te trzy godziny w pociągu jest trochę nudne, nawet jak się siedzi i książkę czyta, to jednak kawał drogi...
![]() |
Moza w Dinant |
![]() |
Dinant |
![]() |
Japońska restauracja Poki Poki |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
Regaty były zajebiste. Śmiechu ci było co niemiara. Najpierw płynęli wariaci w wannach. Potem jeszcze więksi szaleńcy na tratwach z użyciem wanien skonstruowanych, ale tak zmyślnie, kolorowo i z przytupem w temacie Arcade Games, jaki właśnie w tej edycji obowiązywał. Widziałyśmy zatem tratwy Mario, Tetrisa, Pacmana, Donkey Konga, ale też Lemmingi, Pokemony i inne cudactwa śmiechu warte.
No, pływanie we wannie to nie jest prosta sprawa, a i nie każdy jest dobrym konstruktorem. Niektóre wanny częściowo zatonęły, tratwy się rozpadały w drodze, a ich budowniczowie i wioślarze lądowali w Mozie. Nie można jednak było ot tak zrezygnować, poddać się. Każdy musiał dopłynąć do końca, nawet jak łajba nabrała wody, nawet jak trzeba było ją ciągnąć albo pchać. Nie ma zmiłuj.
Kibice też się nie nudzili, bo te czuby w wannach chlapały i lały wodą. Jedni mieli pistolety na wodę, inni chlapali ludzi za pomocą wioseł, inni mieli ze sobą wiadra na swoich łodziach i olewali zarówno gapiów na brzegach, jak swoich konkurentów na wodzie. Co bardziej pomysłowi mieli na swoich łajbach pompy na akumulator i ci to już lali po całości z węży. Byli też i tacy, co całą wannę balonów z wodą mieli na tratwie.
Stałyśmy w zasięgu, bo tam był najlepszy widok, a Młoda aparatem zdjęcia robiła, więc przemoczone byłyśmy do majtek, ale w taki upał to nic strasznego. Tylko potem w pociągu z (oczywiście jakby inaczej) działającą wyśmienicie klimatyzacją było nam trochę zimno. Zanim na stację docelową dotarłyśmy, łachy zaczęły nam jednak już powoli wysychać... Warto było tam jechać, by przypomnieć sobie, że mnóstwo jest ludzi bez kija w dupie, że ludzie robią czasem szalone i totalnie bezsensowne rzeczy tak po prostu dla zabawy. To miła odmiana dla tego, czym człowieka bombardują i do czego masowo przekonują w internecie, gdzie każdy próbuje wyjść na idealnego, nieskazitelnego, gdzie jeden drugiemu na każdym kroku wytyka wygląd, ubiór, zachowanie, jedzenie, gdzie jeden drugiego ciągle strofuje, poprawia, gdzie króluje sztuczność, blichtr i ułuda oraz obłuda, zadrość, chamstwo i kurestwo.
I nagle zostawiasz na jeden dzień skrolowanie instagrama czy innego tam tik-toka, wsiadasz do pierwszego lepszego pociągu wypchanego po brzegi ludźmi najróżniejszych ras mówiących róznymi językami, ubranych w najróżniejsze stroje od eleganckiego garniaka po potargane jeansowe spodenki i obłoceone buty, przepychasz się pomiędzy brudnymi rowerami, siadasz na podłodze w pociągu i dociera do ciebie, że to właśnie jest prawdziwy świat - trochę kolorowy, trochę brudny, trochę chaotyczny, trochę hałaśliwy, trochę wesoły, trochę irytujący... Zwyczajny, normalny, pospolity ale jednocześnie niezwyczajny i niezwykły. Odkrywasz na nowo, że ludzie mogą być o tak po prostu ludźmi, że mogą się śmiać, gadać głośno i być miłymi mimo teoretycznego dyskomfortu i chaosu, że wcale nikt nie musi być idealny, wymuskany, elegancki, że każdy może być sobą, jednocześnie ustępując z drogi drugiemu. Ale że też czasem ktoś się może wkurzyć, ktoś może za głośno się śmiać albo przez pół godziny gadać przez telefon na cały pysk i ty możesz być wtedy wkurzonym, bo z ludźmi tak jest, że nikt nie jest idealny...
A potem jeszcze idziesz na brzeg rzeki, patrzysz jak badna dorosłych ludzi przebranych za pokemony płynie sobie w wannnie i czujesz, że to jest prawdziwy świat, to są prawdziwi ludzie, a nie te gadające puste głowy z ekranu, które obserwujesz czasem z telefonu czy komputera. Prawdziwi ludzie robią bowiem głupie rzeczy tylko dlatego, że mogą bez doranbiania do tego niepotrzebnej ideologii. Nie wszystko musi być idealne, zdrowe, piękne, nie wszystko musi mieć głębszy sens i nie każdy musi wciąż dążyć do poprawiania czegoś w sobie. Kurde, czasem wystarczy, że się żyje, że się istnieje dla kogoś a przynajmniej dla siebie, że się zrobi coś tylko dlatego, że jest to fajne albo nowe i nieznane albo tylko dlatego, że można.
Tak właśnie robię w ostatnich dniach. Robię różne rzeczy, dlatego że są, że istnieją, że jeszcze żyję i mogę je robić, że mnie na nie stać i dlatego, że sprawia mi to przyjemność, daje satysfakcję. Tylko tyle i aż tyle.
Nie wiem, co będzie jutro, ani za tydzień, ani za rok, a zdarzyć się może wszystko i jutro być może nie będzie mnie stać ani na nową książkę, ani na wycieczkę, ani na dobre jedzenie czy pinacoladę. Już tak było w przeszłości i nie było to fajne, ale nikt nie przewidzi, czy znowu taki czas nie nadejdzie. Było też tak, że stwierdzili u mnie potencjalnie śmiertelną chorobę, ale na razie żyję i mogę maszerować po górkach, choć już nie tak daleko jak 20 lat temu, ale trzy lata temu ledwie drogę z łóżka do kibla byłam w stanie pokonać, tak że ten...
niektóre wanny wolały być łodziami podwodnymi... |
wanna |
ciapka nie obchodziły regaty |
![]() |
bathmobil |
![]() |
tak się wygląda podczas oglądania regat wannowych |
![]() |
pac-man |
![]() |
donkey kong |
![]() |
mario i tęcza |
![]() |
pacman… |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
✍️ Skomentuj, jeśli masz ochotę, ale pamiętaj, że ten blog to moje miejsce w sieci, mój pamiętnik o moim życiu i zbiór prywatnych reflekcji na tematy różne i że ja tu ustalam zasady. Jeśli nie podoba ci się to, co tu widzisz, idź lepiej dalej...