11 sierpnia 2025

To był iście wakacyjny tydzień

 Miniony tydzień był bardzo dobry. Po przeżyciu rozstania z pracą i zamknięciu emocjonalnym kolejnego życiowego rozdziału zaczęłam się cieszyć zasłużonymi wakacjami.



Zaczęłam od przemalowania naszej małej sypialni. To taka klita, w której mieści się tylko nasze łoże oraz szafa i dwie szafeczki nocne. Łatwo zatem z malowaniem poszło. Przepchnęłam szafę na środek, a łóżko przysunęłam do drugiej ściany, by najprzód za łóżkiem i za szafą ogarnąć. Jedna ściana to kaloryfer i okno z minimalną powierzchnią do malowania, co ułatwia sprawę. Przemalowałam dwukrotnie trzy ściany i pozasuwałam z pomocą Młodej meble na swoje miejsce, by móc pomalować ostanią ścianę. Farby starczyło mi na jedną warstwę. Poszłam więc do Actionu po dodatkową porcję farby. Małego Duluxa nie było i jakieś Spectrum trzylitrowe kupiłam. Nie polecam! Nie dość, że rzadka to capi piekielnie. Do dziś wali w sypialni niczym z wylęgarni troli. No ale jest pomalowane i to najważniejsze. A jeszcze ważniejsze, że w końcu mogłam wypakować nową pościel, do której zakupu się kilka lat zbierałam, odkąd zobaczyłam u dawnych klientów przepiękne i miłe w dotyku pościele w kwiaty i odkryłam, że kupują holenderską markę Essenza. To jeszcze nie te wzory, które najbardziej mi się podobały, ale w lipcu były wyprzedaże i mogłam kupić te akurat pościele za połowę ceny i za dwie zapłaciłam 70€. Te takie najładniejsze kosztują 80-100€  za jedną i następnym razem może sobie kupię właśnie te piękne z innego materiału. Jednakowoż te moje też mi się bardzo podobają i są z dobrej jakości bawełny. Kupiłam dwie z tej samej serii, ale o różnych kolorach, żeby było jeszcze kolorowiej.

 Cieszmy się z małych rzeczy... 


Tak, pościel jest zmięta, albowiem jest z dobrej bawełny i albowiem ja nie prasuję niczego, jeśli nie jest to naprawdę konieczne, czyli prawie nigdy. Ba, jakbym teraz nagle potrzebowała coś wyprasować, to najpierw bym se żelazko musiała kupić…

I tak, mamy dwie kołdry, bo tak okazuje się wygodniej. Najpierw po zakupie tego szerokiego łóżka, zakupiliśmy też stosowną wielką kołdrę 220x240 i odpowiednie pościele, ale potem, gdy kupiłam najpierw Młodej, a następnie Młodemu kołdry obciążeniowe i Małżonek uznał, że jemu też chyba lepiej by się pod ciężką kołdrą spało, zrobiłam mu taki ciężki prezent, a dla siebie przyniosłam ze strychu jakąś małą kołdrę i wtedy się przekonaliśmy, że o wiele praktyczniej i wygodniej jest posiadać osobne kołdry, gdy ma się duże łoże. Wielką kołdrą bowiem ciężko się manewruje. Pranie i suszenie wielkiej pościeli to też skomplikowana sprawa. Nasza suszarka zwija to w jeden wielki kloc i nawet kule wełniane na tak wielką poszwę średnio pomagają. Po 2 rundach suszenia wciąż jest często wilgotna, o ile się nie stopuje co chwilę i nie rozwija tej bołdy. A na sznurze zajmuje kupę miejsca i w tym klimacie tydzień wisi, a nadal mokra…

Na zimę pewnie dokupimy jeszcze po jednej kołdrze - bo obciążeniowa jest cienka i pod samą jest zimno, gdy człek stary i zmęczony ciężką robotą. Młodzież od początku używa dwóch kołder jedna na drugiej lub kołdry i grubego koca, co jeszcze lepszy otulający efekt daje, a nie jest za ciężkie. 

wrzosy kwitną 


Przeczytałam też fajną książkę. Tym razem nic mądrego, tylko dobry thriller, który kiedyś wygrzebałam w kringwinkel (sklep z rzeczami używanymi) i od razu wiedziałam, że moje klimaty. Nie ma chyba polskiej wersji tej książki, więc nie polecę, ale mnie się czytało wyśmienicie i w 3 dni bodajże pochłonęłam. Bajka leci o tym, jak pewien grzyb z dżungli zaczyna zarażać ludzi, łączy się z ich mózgami i przejmuje nad nimi kontrolę, czyniąc z ludzi niewolników, którzy gotowi są zabijać własne rodziny by grzybowi żyło się lepiej... Bajka idealna na wakacje. 



Nagrałam dwie pierwsze rolki na instagram, w których opowiadam o lesie i leśnej legendzie o dziku, co dostarczyło mi wiele frajdy.



W piątek wybrałam się w końcu zobaczyć te wydmy w Wetteren, o których przeczytałam w darmowym przewodniku marszowym, który sobie onegdaj byłam zamówiłam w internecie i który otrzymałam kilka dni później pocztą. Wydmy w środku kraju? Musiałam to zobaczyć na własne patrzały. Są tam zaiste. Powstały ponoć 15 tysięcy lat temu podczas ostatniej epoki lodowcowej. Potem zarosły lasem i straciły trochę wydmowy urok, ale jest piach i porasta go typowo wydmowa roślinność, czyli wszystko się zgadza...

Młoda wybrała się ze mną na tę wycieczkę, więc było nam raźniej i weselej. Pojechałyśmy rowerami na dworzec a z dworca już maszerowałyśmy raźno wzdłuż rzeki Skaldy najpierw jednym, a potem drugim jej brzegiem, co dało łącznie 12 przetuptanych kilometrów, co uważam za całkiem przyzwoity wynik, a dawno wszak nie chodziłam no i byłam ciągle trochę naćpana lekami.

Poza wydmami ciekawostką dla mnie i nowym doświadczeniem było przepłynięcie darmowym promem na drugi brzeg Skaldy. Takich promów jest w Belgii więcej i kursują świątek piątek i niedziele przewożąć za friko ludzi na drugi brzeg, by mogli udać się do szkół, pracy, na zakupy, czy jak my kontynuować spacer. ja jednak pierwszy raz miałam przyjemność skorzystać z tego środka transportu. Żaden to tam szał, ale fajnie było się organoleptycznie przekonać, jak toto działa.

Prom odpływa co pół godziny i akurat na przerwę południową się załapałyśmy, co dało nam sporo czasu oczekiwania, skorzystałyśmy zatem z pobliskiej knajpy. Ja zamówiłam sobie kawę z advocatem, tamtejszą specjalność, co pierwszy raz miałam przyjemność kosztować. 12/10. Pychota. Wypiłyśmy też napój dla sportowców oraz wsunęłyśmy ciacho. 

Na koniec trasy chciałysmy coś pożywniejszego zjeść, bo kiszki nam już marsza grały, ale była dopiero 15 z minutami i - jak to w Belgii - żadna jadłodajnia nie była jeszcze otwarta. Tutaj tak jest, że restauracje otwierają swe podwoje dopiero po 17 albo i później. Do tego czasu możesz wypić kawę czy browara, ale na żarcie trzeba czekać do wieczora. Już nie raz i nie 50 to przeklinaliśmy na czym świat stoi, bo człowiek nie raz ma chęć na pizzę, kebsa, czy suhchi w południe, ale wszystkie tego typu placówki są zamknięte do 17 na głucho.

Wyguglowałyśmy, że koło dworca jest fryciarnia i poszłysmy. Doszedłszy na miejsce oczywiście najpierw podejrzałyśmy przez okna, co to za lokal, bo np nie jesteśmy fankami jedzenia frytek u Afrykanów. Zobaczyłyśmy starszą (przynajmniej tak starą jak ja) panią i uznałyśmy, że Belgijka. Młoda jednak dla pewności zapytała mnie, czy w takim razie mam ochotę na gadanie. Odparłam, że jestem na tyle głodna, że mogę mieć... 

To zawsze jest tak samo, jak jest baba za barem. ZAWSZE! - W jakim języku mówicie, jeśli można wiedzieć? [...] O, miałam znajomego z Polski i dawniej nawet często jeździłam tam na różne imprezy, ale polskiego nie znam. Tyle że już potrafię odróżnić od rosyjskiego czy innych jezyków...

Zanim te frytki usmażyła, to się trochę nagadałyśmy, bo nikogo innego nie było. Zamówiłyśmy familijną porcję, na wielkiego głoda, ale chyba za to że "świetnie mówimy po niderlandzku" pani obok pudełka na familijną porcję usypała nam drugie tyle poza tym pudełkiem na tacy. Aż takie głodne to jednak nie byłyśmy. Frytki były bardzo dobre i się najadłyśmy jak bąki, ale jeszcze jedna osoba by się najadła z tego co zostało.

kawa z advocaatem



prom ⛴️ 

kościólek w Schellebelle

Skalda

mostek Passserelle dla rowerzystów i pieszych 

fontanny pod Urzędem Gminy w Wetteren


W sobotę wypoczywałam, bo zmęczenie było wielkie i trochę mnie kolano i kostka pobolewały, ale to nic nadzwyczajnego. Lekarz powiedział kiedyś wszak, że to się raczej nie poprawi...

Wieczorem wrócili nasi panowie ze swoich wakacji. Mieli dobrą drogę i dosyć sprawnie im przeminęła podróż. Nie zmienia to faktu, że Małżonek jest okropnie zmęczony, a tu trzeba wracać do pracy... 

Któregoś dnia po raz pierwszy w moim życiu ugotowałam pierogi leniwe z jagodami, do czego zachęciło mnie zdjęcie tej potrawy na insta.

Młoda pojechała do „polaka” kupić twaróg, bo u nas takiego wynalazku nie ma w sklepach. Jest taki rzadki w pudełkach, co na sernik jest wyśmienity albo do pomidorów. Jest też cottage albo słony typu feta czy kule mozzarelli, ale sera białego w kostkach nie uświadczy w pierwszym lepszym markecie na wsi, bo w dużych miastach to może i tak…

Najstarsza porowerowała po jagody do pobliskiego marketu a ja wykonałam. Wszystkie trzy uznałyśmy to za smaczne danie i pewnie jeszcze kiedyś powtórzymy. Jednak instagram zachęcił mnie też do rozważań na temat jagód, bo ktoś pod moim zdjęciem z owymi pierogami zapytał, czy w Belgii można kupić jagody, czy też to są borówki…? Tymczasem ja całe życie żyłam w przekonaniu, że to jedno i to samo. Aż se wyguglować musiałam i mnie oświeciło. Gugiel mówi, że na Rzeszowszczyźnie ludzie mówią (albo przynajmniej drzewiej mówili) „borówki” na wszystkie tego typu jagody. Tak zaiste było. U nas zawsze mówiło się o borówkach. Choć u nas w lesie próżno ich było szukać, bo tylko jeżyny i poziomki tam rosły, tak popularne były wycieczki na Lubelszczyznę na BORÓWKI. Słowo „jagody” znałam głównie z książeczki „Na jagody”, którą uwielbiałam oraz piosenki „jesteśmy jagódki, czarne jagódki…” której w zuchach się nauczyłam i gdzie do grupy „Jagódek” należałam przez cały rok ;-) Nawet pamiętam, że dziwiło mnie, że owe jagody zupełnie jak borówki wyglądają i rodziciele uświadomili mnie wtedy, że to jest to samo, ale u nas mówi się borówki. Potem poszłam do szkoły, naumiałam się czytać i się dowiedziałam jeszcze dziwniejszej rzeczy, a mianowicie, że jagody to tak na prawdę nie tylko borówki zwane po prostu jagodami, ale też, o zgrozo, jeżyny (zwane czernicami), porzeczki,  maliny,  a nawet truskawki i poziomki. 

Teraz znowu, gdy od kilku lat na wszystkie niebiesko-czarne owoce zaczęłam mówić dla ułatwienia „jagody”, ludzie próbują mnie przekonać, że się mylę i nie mam prawa borówki amerykańskiej nazywać jagodą, bowiem na to miano zasługują tylko i wyłącznie jagódki, czarne jagódki rosnące w polskich lasach… 

Czy to co zowiem różą, pod inną nazwą inaczej by pachniało? 

Nie mamy tu polskich jagód z lasu,  bo ździebko do polskiego lasu mamy daleko. Mamy jagody 🫐 wyhodowane przez rolników czy ogrodników w holenderskim, belgijskim, polskim czy marokańskim polu. Różnica smakowa pewnie taka jak pomiędzy pieczarką z hodowli a borowikiem z lasu, ale pieczarka nadal jest grzybem i nadal zajada się ją ze smakiem, jeśli się grzyby lubi. Ja jestem, że tak powiem, średnim fanem jagód jako takich. Wolę truskawki czy maliny, a nawet jeżyny. Jogurtów jagodowych wręcz nie cierpię. Jednakowoż surowe jagody zjem czasem, a i te pierożki mi smakowały.



Inne zdjęcia…







żołędzie zamieszkałe przez jakieś osy

ryba z wideł 🐠 

ciekawa ławka


zaparkowane konie

inne zaparkowane konie




perkoz

jakaś barka z towarem przemykająca Skaldą

kościół w Wetteren


A, jeszcze nowe piwerko owocowe testowałyśmy z Młodą. Owoc pasji i tropikalne przyprawy. ponad 7% zawartości alkoholu, czyli bardziej mocne jak słabe. Gorzki piwny smak przechodzi w kwaśno-owocowy. Blee. Moja ocena 5/10 bo wypić się dało, ale drugi raz nie kupię. 



1 komentarz:

  1. a, to jeszcze jedno zdziwko jagodowe: pomidor to też jagoda ;)
    jsz

    OdpowiedzUsuń

✍️ Skomentuj, jeśli masz ochotę, ale pamiętaj, że ten blog to moje miejsce w sieci, mój pamiętnik o moim życiu i zbiór prywatnych reflekcji na tematy różne i że ja tu ustalam zasady. Jeśli nie podoba ci się to, co tu widzisz, idź lepiej dalej...