29 kwietnia 2016

Zupe literkowa zadziałała!

Młody właśnie zaczął mówić "R". A raczej przypomniał sobie, jak to się robi. Wszak jako mały bobas na widok motoru zawsze wołał wyraźnie "DRRRRYN!". Cieszyliśmy się, że nie będzie się musiał męczyć z nauką wymawiania "R". Jednak okazało się, że ta wrodzona umiejętność potem zanikła i Młody seplenił jak każde inne dziecko.
- Poplosę luzową lulkę do helbatki.
Zabawnie brzmią niektóre wyrazy w wykonaniu dzieci. (Podejrzewam, że jeszcze zabawniej brzmią wyrazy flamandzkie, niderlandzkie w wykonaniu dorosłej Polki, no ale to inna bajka). Choć lepsze niż brak litery "R" wydają mi się zamiany liter w wyrazach. Młoda kilka lat temu nosiła "okurary" i "bareliny". Do dziś się z niej śmiejemy, że jest bareliną :-). Z Młodym ostatnio oglądałam książkę o warzywach.
- Co to jest?
- Fasolka
- Aaa safolka.
- Nie safolka tylko FAsolka.
- No pseciez mówię SA-FOL-KA!

Safolka to jednak pikuś przy przeboju "sprzyszłem na schwileczkę". Już wszyscy tak w domu mówią.

Młody nie dawno odkrył bajkę "Marta mówi". No wiecie, ten żółty, przemądrzały pies, który po zjedzeniu zupy literkowej zaczął mówić. Bardzo dobra kreskówka. Marta wyjaśnia dzieciom  znaczenie wielu interesujących wyrazów. Jednakowoż słuchanie Marty codziennie, po kilka razy tego samego odcinka, dla dorosłego jest jakby odrobinkę nużące. Jednak dzięki Marcie Młody je każdą zupę, której można nadać miano zupy literkowej, a w tym celu wystarczy kupić makaron literki. Ostatnio dosypałam literek do makaronu, który gotowałam do rosołu - też zadziałało na lepszą przyswajalność rosołu :-)
No, tyle że jak cała Trójca je razem to każde wróży z łyżki zamiast jeść i wymyśla, co też za wyraz można ułożyć ze złowionych liter. Dzieci!
Przedwczoraj zupełnie zauważyłam, że Młody powiedział "traktor", gdy opowiadał wrażenia z pobytu na farmie. Udając głuchą, zapytałam, co takiego widział?
- TRaktoR i KRowy!
Zwróciłam mu uwagę, że właśnie powiedział RRRR. Na razie "R" udaje się tylko po spółgłoskach, ale jesteśmy zadowoleni, a Młody dumny.
Czyli stało się jasne - zupa literkowa działa!
Kinderboerderij Bornem


A na farmie było SUPER! Były krowy i duże varkeny [varken - świnia], i kaczki,  i konijntjes [czytaj: konejnczies, czyli króliki], i jedli lody, i karmili barany i głaskali kozy.... Opowiadaniom nie było końca. Każdy musiał wysłuchać opowieści dnia.

Kinderboerderij Bornem


Kinderboerderij Bornem
A co się dziecko na ten wyjazd oczekało. Liczył noce. Pomylił się o jedną i była awantura, bo chciał jechać na farmę we wtorek,  a nie iść do szkoły. Wkurzył się na matkę z tego powodu i nie kochał jej przez pół godziny. Nasz synio uwielbia wszystkie diertjes [dirczies], czyli zwierzątka. Cóż. U nas to rodzinne. Któż inny jak nie my zostawialiśmy na środku pola 5 buraków, bo pomiędzy nimi miał sieć najpiękniejszy pająk, jakiego dotąd widzieliśmy? A co kto przechodził drogą, się pytał, dlaczego te buraki nie wyrwane? A co se myślał po usłyszeniu wyjaśnienia to nie trudno się raczej domyśleć...
Kinderboerderij Bornem
W domu hodowaliśmy najróżniejsze zwierzaki. Zawsze był jakiś piecho, czasem i dwa. Zawsze był kot, czasem i dziewięć. Przez kilkanaście lat były papużki - czasem dziesięć, gdy się młode wylęgły. Były rybki, chomiki, szczur, no i króliki. Ja hodowałam nawet żaby przez jakiś czas - w końcu chodziłam na biol-chem :-).

Kinderboerderij Bornem
Tu w Belgii na razie nie mamy zwierzątek. Chomiki przeżyły swoje życie i odeszły do chomiczego nieba. Myśleliśmy o piesku - co prawda w umowie wynajmu jest zapis o zakazie zwierząt, ale właściciel raczej nie miał by nic przeciwko - jednak nas przez sporą część dnia nie ma w domu. Co by to psisko samiutkie robiło? Ale na przyszłość. Kto wie? Fajnie by było mieć jakiegoś puchatego stwora w domu do pieszczochania :-) Może królik? Może piecho? Na pewno nie kocur - fuj.

Młoda tymczasem powróciła z obozu. Zimno było jak cholera. Padało, ale fajnie mimo wszystko. Pełne zadowolenie jest jak widzę. Na pamiątkę kupiła sobie i innym ...słodyczy! Jednak co dziś można sobie kupić za pamiątkę skądkolwiek, jak wszędzie w zasadzie jest to samo. W najbliższym sklepiku z pamiątkami kupię to samo co nad morzem, co w górach, co w Polsce, co w Holandii... Więc faktycznie - lepiej sobie kupić cukierków :-D Ja dostałam wiśnie w likerze mmmm pychota! Młody spróbował, bo nie uwierzył, że nie będzie mu smakowało - blee!


Gdyby ktoś chciał odwiedzić farmę, na której był Młody to adres tu:

http://www.barelhoeve.be/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko