31 grudnia 2024

Szybkie podsumowanie mojego roku 2024

Wszyscy jak zwykle o tej porze robią podsumowania roku, a ja patrzę na to i myślę sobie, że ja to chyba tym razem nie mam o czym napisać, bo u nas w tym roku, to nic się nie działo... 

Ale dla pewności spoglądam na swojego instagrama, skroluję do początku roku i, panie, nie mogę wyjść ze zdumienia, że tyle się u nas działo przez te ostatnie miesiące. 

Tak dochodzę do nowego wniosku, że ten mijający rok to jednak był całkiem bogaty. Dał nam też trochę popalić, ale skupmy się bardziej na pozytywnych aspektach...

Jak co roku świętowaliśmy w pięcioro kolejne urodziny Naszej Piątki:

 w lutym dwunaste i pięćdziesiątedrugie naszych panów,

 w maju czterdziestesiódme wiadomoczyje, 

a w grudniu dwudzieste i dwudziestedrugie naszych pań,

 czyli razem mamy teraz 153 lata.

W styczniu mieliśmy trochę zimy, co w Belgii wcale nie częstym zjawiskiem jest. Nawet bałwana ulepiliśmy.


Jak przyszła wiosna, wysiedzieliśmy sobie nowe kury. No dobra, my tylko kupiliśmy zaczątki nowych kur w postaci jajek, a Sunny-Mama odwaliła resztę roboty i teraz mamy nasze puchate szczęścia na podwórku.



Mnie udało się ukończyć roczny kurs na wychowawcę świetlicy, którego to przedsięwziącia nie raz i nie dwa żałowałam i kilkukrotnie chciałam się poddać. Było to bardzo trudne zadanie, które sobie wyznaczyłam i do dziś nie jestem pewna, czy było potrzebne i czy nie było zbyt trudne i czy cena, jaką swoim zdrowiem zapłaciłam, nie była zbyt wysoka. Chciałabym powiedzieć szczerze, że jestem z siebie dumna, ale wcale nie jestem. Uczucia mam bardzo mieszane. Pozostańmy zatem przy samym fakcie: 

w tym roku zdobyłam dokument uprawniający mnie do pracy w świetlicy pozaszkolnej.


Z powyższym dyplomem w ręku udało mi się dostać nową pracę, która mi się podoba i którą od dawna chciałam wykonywać. 

Cieszę się, że było mi dane jej spróbować, choć przykro mi, że w rzeczywistości okazuje się, że na dzień dzisiejszy ta praca jest dla mnie o wiele za ciężka. Może przyjdzie jeszcze kiedyś taki rok, w którym będę mogła z dumą się pochwalić, że przepracowałam cały rok... ale to jeszcze nie ten rok.

W tym roku po raz kolejny próbowałam zapuszczać włosy, bo zamarzyło mi się mieć dłuższe, ale po kilku tygodniach poddałam się i z radością oraz wielką ulgą zgoliłam je znowu do 13 mm. Jestem zadowolona z tej decycji i z rezultatu. Warto było próbować, by się przekonać, że najlepiej czuję się i wyglądam w bardzo krótkich włoskach.

Małżonek spełnił w tym roku swoje wielkie marzenie i zabrał Naszego Syna na pierwszy koncert rockowy, a potem na kolejne. Bardzo się cieszę z tego, że Młody podziela zainteresowania muzyczne i wielką pasję Swojego Taty a mojego Małżonka i że razem mogą przeżywać takie wydarzenia. 


Młody skończył w tym roku z łatwością pierwszą klasę szkoły średniej - klasę inzynierów - i z łatwością kontynuuje naukę w klasie o wysokim poziomie.

W tym roku zaczął Młody też naukę nut i gry na gitarze w Akademii Muzycznej, gdzie  dobrze się czuje i z radością brzdąka na gitarze.



Młoda uzyskała w końcu uznanie niepełnosprawności, a w raz z tym kila przywilejów oraz parę centów.

Odkryłam, a wraz ze mną i reszta z Piątki, że maszerowanie na długie dystanse jest fajne, przyjemne, satysfakcjonujace i przede wszystkim jestem w stanie to robić,  ale że nie bardzo idzie to łączyć z pracą. 

Ułozyłam też z pomocą Dzieci kilka pudełek puzzli i przekonałam się, że 3 tysiące kawałków to jeszcze nie moja kategoria wagowa, bo ułożenie takich puzzli zajęło mi kilka miesięcy. Z łatwością (kika dni) układałam puzzle na 500 i na 1000 kawałków.

Z niemałym zdziwieniem odkryłam, że pod wzgledem turystycznym mój rok wcale nie był taki ubogi, jak mi się zdawało. Może nie jeździłam za granicę, ale całkiem sporo rzeczy w kraju dane było mi odkryć i popodziwiać. Praktycznie w każdym miesiącu gdzieś bywałam w towarzystwie któregoś z Piątki.

Przypomnę, co zwiedziłam w tym roku: 

Leuven. Ogród Botaniczny i pierwsza wizyta w kociej kawiarni.


Wystawa Kotów. Zaliczyłam kolejną edycję Lente op den Dries (marzec)



Titanic. Tematyczna interaktywna wystawa w Tour&Taxis w Brukseli (kwiecień)



Gent. Obejrzeliśmy rodzinnie paradę tramwajów z okazji 150-lecia gandawskich tramwajów (maj). Wspięłam się tam też razem z Małżonkiem na wierzę.


Latem tradycyjnie jeden raz wybrałam się na plażing i kąpiel w morzu do Ostendy.

Małżonek z Naszym Synem spędzili kilka tygodni w Polsce.

Po 11 latach w Belgii w końcu po raz pierwszy wybrałam się do Brukseli na defiladę z okazji Święta Narodowego w lipcu. Defilada 

Zwiedziłam w Mechelen obiekty, których wcześniej nie miałam okazji zobaczyć z bliska: Biblioteka Het Predikheren i różne kościoły.

Biblioteka

W sierpniu ponownie odwiedziliśmy Leuven, by nadrobić turystyczne zaległości tego miasta: Biblioteka Uniwersytecka. Muzeum zoologiczne. Opactwo

Biblioteka Uniwersytecka


Po raz pierwszy zobaczyłam w końcu na żywo słynny brukselski Dywan kwiatowy. (sierpień)

Bruksela


Brugia. W sierpniu ponowne zawitaliśmy też do Brugii, gdzie pokazałm Młodemu Muzeum tortur, a Młoda zafundowała nam najlepszą gorącą czekoladę w mieście. Obejrzałyśmy też zabytkowy cmentarz.

Antwerpia. Bywamy w tym mieście systematyczie, ale po raz pierwszy udało mi się w końcu zobaczyć na własne oczy słynny tunel świętej Anny, z drewnianymi schodami ruchowmymi. Odwiedziłam też razem z Córkami Muzeum MAS, ogród botaniczny,  najlepszą lodziarnię i lesbijski bar... A podczas kolejnej wycieczki nacieszyłam oczy cudną zabytkową biblioteką Nottebohmzaal.

Nottebohmzaal

We wrześniu dotarliśmy z Małżonkiem na grancię z Holandią na przepiękne wrzosowisko w parku: Park Kalmhoutse Heide (wrzesień)



Jesienią z okazji Halloween wybraliśmy się do Parku Rozrywki Bobbejaanland.



Pod koniec roku pojechałam z Młodą do Brugii, gdzie cieszyłyśmy oko świątecznymi światełkami: Wintergloed

Na koniec odwiedziliśmy rodzinnie waloński Park rozrywki Walibi, gdzie bawiliśmy się do nocy.

Do tego dodać należy oczywiście wakacyjne odkrywanie najbliższych, ale dotąd nie znanych zakątków naszej najbliższej okolicy podczas naszych marszów, gdzie spotykałam bobry, ptactwo różnych gatunków albo podziwiałam bajeczne zamki.

Bardzo cieszę się, że mimo niebogatego zdrowia i niewielkich zasobów finansowych udało mi się tyle fascynujących miejsc odkryć i tyle kroków przeczłapać.

Czytelniczo ten rok nie jawi się jakoś imponująco, ale jednak coś tam się czytało od czasu do czasu, więc i tu nie ma co narzekać. Po zrobieniu zestawienia zauważam, że w moim czytaniu królował język niderlandzki, którego znajomość w tym roku też nawet nieźle podszlifowałam. Mimo że ciągle o wiele fajniej i swobodniej czyta mi się po polsku, to w niderlandzkim już całkiem dobrze mi czytanie przebiega.

Poza ulubionymi thrillerami w minionym roku  najchętniej czytałam książki z zakresu psychologii i na tenat raka.

Przeczytałam:

Je speelt met vuur - A. Sercu

Het oor van Malchius - P. Aspe

Teerbemind - G.Flynn

Sterven is een kunst - E De Maesschalck

Luisteren naar kinderen - Dr Thomas Gordon

Kobieta która widziała zombie - prof G. Leschziner

Inne umysły. Ośmiornice i prapoczątki śœiadomości - P. Godfrey-ASmith

Seks bez cycków - M. Łukasiewicz

Wszystko mam bardziej - J. Hołub

Zbuntowana komórka. Rak, ewolucja i tajniki życia - K. Arney

Solo - P. Aspe

Speel! - N. De Martelare

Verkeerde vrienden - W. Sutcliffe

Bitwa z rakiem. Terapie i antyterapie. - B. Stasiuk

Wietnam. Epicka tragedia 1945-1975 - M. Hastings -  w czytaniu...

Ongezien opgegroeid in de praktijk

Beter worden is niet voor watjes - D. Pinedo, B Van Elderet - w czytaniu

Pisałam w minionym roku, podobnie jak i przez ostatnich 11 lat, całkiem sporo na tym oto blożku. "Flandria Po Polsku" (polskie czasopismo wydawane w Antwerpii) w tym roku znowu wydrukowała kilka moich tekstów.

Zrobiłam masę ładnych zdjęć. 

Zdrowie tegoroczne odbywało się pod hasłem upadam i wstaję, czyli było bardzo niestabilne zarówno fizycznie jak psychicznie. Z jednej strony grubsze i ważniejsz leczenie raka jest praktycznie zakończone, ale terapia hormonalna i ogólne szerokopojete powracanie do zdrowia trwało cały rok,  ciągle trwa i - co gorsza - końca nie widać.

W tym roku poznawałam, odkrywałam i uczyłam się mojej nowej mnie, próbując tę nową mnie zaakceptować i pogodzić się z ogromnymi  zmianami, jakie przyniosła choroba, ale ten trudny i mozolny proces nie został jeszcze zakończony.


A tak poza tym, to myślę, że podsumowanie z roku 2018 i w roku 2024 ciągle jest mniej więcej aktualne ;-)

https://belgianasznowydom.blogspot.com/2018/12/co-mi-sie-w-tym-roku-nie-udao.html


30 grudnia 2024

Park rozrywki Walibi w świątecznej odsłonie

 Zimowa impreza w walońskim parku rozrywki Walibi udała nam się wyśmienicie. Pogoda spisała się na medal fundując nam słoneczny dzionek z temperaturą utrzymującą się w okolicach zera. Idealnie.

Dekoracje świąteczne parku budziły zachwyt, szczególnie gdy ciemno się zaczęło robić. Bajkowy klimat.

Było tak ładnie, że nawet Małżonek, który nie lubi parków rozrywki i któremu zdrowie nie pozwala z atrakcji parkowych korzystać, postanowił zostać z nami do końca. Plan bowiem był taki, że zawiezie nas autem do Walibi i wróci do domu, a my wieczorem powrócimy pociągiem. Został jednak i jeszcze twierdzi, że fajnie było i że mu się podobało, chociaż z ani jednej atrakcji nie skorzystał, a tylko jakiegoś burgera wtrząchnął i kawy się napił. Patrzył jednak z niedowierzaniem, jak my pchamy się kolejno do coraz bardziej wątpliwych i coraz bardziej przerażających atrakcji. Nawet nagrywał i zdjęcia robił, co mu się wielce chwali, bo teraz możemy sobie to oglądać i wspominać wrażenia.

Stara ze Starym w parku rozrywki


Najstarsza tylko miała jakiś kiepski nastrój i rano oświadczyła, że nie ma chęci iść, a teraz trochę żałuje. 

Nic to, może jeszcze nie jedna okazja się zdarzy na rodzinny wypad do tego czy innego  pretparku .

25 grudnia 2024

Magiczne światełka w Brugii - Wintergloed

Sprawdziłam w necie listę najlepszych instalacji świetlnych w Belgii i pokazało mi kilka ładnych, ale te najciekawsze są oczywiście płatne... Jeszcze mnie nie powaliło, by płacić blisko 5 dych od osoby za wejście do jakiegoś zoo, coby popatrzeć se na fikuśne lampki... Gotowam była już zapłacić po 18 euro za wejście do pobliskiego ogrodu botanicznego, ale tu z kolei biletów na normalne godziny już nie było... o 21 to ja idę spać, anie szwendać się po jakimś parku. Ustaliłyśmy z Młodą, że jedziemy do Brugii, bo video zobaczone a insta nas przekonały. Bilet do Brugii tylko 15€ a spacer po mieście na szczęście jeszcze jest za darmo... Młody i Najstarsza byli chętni nam towarzyszyć... Jednak rano zobaczywszy i usłyszawszy, że za oknem wieje, leje, grzmi, sypie gradem, śniegiem i co tam tylko można w za oknem zobaczyć, uznali że jednak nie chce im się wychodzić z domu. Prognoza podawała, że lać ma cały dzień, a nad morzem wiatr ma latać z prędkością do 70km/h... 

w oczekiwaniu na świetlny spektakl


Jednak ja i Młoda żeśmy postanowiły mimo to pojechać, bo kto głupiemu zabroni...

Na dzień dobry okazało się, że pociąg ma blisko 20 minut opóźnienia... Jak później poinformowano w pociągu, KROWA była na torach... Bo Belgia to jedna wielka wioska hahaha.

Dalej podróż odbyła się zgodnie z planem, a w Brugii przywitała nas całkiem dobra pogoda, czyli nie wiało, nie lało, nie padał śnieg, grad ani nawet żabami nie ciskało. W sumie to nawet chwilami narzekałyśmy, że nia pada, bo jakby padało, to może choć kilkuset ludzi by zatrzymało w domu i nie szwendali by się po ulicach ani jarmarkach świątecznych... Ludzi bowiem wszędzie jak mrówków było, no ale to Brugia właśnie. Tam prawie zawsze jest pełno turystów.

20 grudnia 2024

Tydzień w telegraficznym skrócie

 Pomyślałam, że dla odmiany opiszę mój ostatni tydzień w telegraficznym skrócie...

W niedzielę poszłam spać zmęczona i w poniedziałek zmęczona wstałam.

W poniedziałek pojechałam rowerem do roboty (3km), potem prosto pojechałam na zebranie załogi do drugiej świetlicy (4,5km), wróciłam do domu (4km), pojechałam znowu do roboty i wróciłam (łącznie 6km). Padłam na ryj i spałam 9 godzin i tak niewyspawczy się.

Dostałam trochę kartek od koleżanek i wypisałam swoje z rudzikiem…


Znowu zrobiłam sobie szrekowe smoothie ze szpinakiem, tym razem z avocado (wcześniejsze były z selerem), bo jakąś jazdę mam ostatnio na ten napój/deser…(?)


We wtorek pojechałam rano znowu do roboty i powiedziałam koleżance, że jestem zmęczona, a ona odrzekła, że to widać i że może lepiej bym po południu nie pracowała.

Uparłam się pracować, ale wcześniej było znowu zebranie, podczas którego oznajmiłam nagle, że idę do domu, bo nie mam przy sobie zapałek, a bez nich nie dam rady ani minuty dłużej utrzymać otwartych oczu i ogólnie ledwo żyję.

Wróciwszy zauważyłam białą czaplę w suchych słonecznikach za domem i próbowałam zrobić jej zdjęcie…






A potem zrobiłam zdjęcie kurom.





… i jakiemuś stadku lecącemu kluczem…


W środę pojechałam rowerem (bo czym innym, skoro skuter nie działa) do lekarza po zastrzyk i po zwolnienie. Dostałam zastrzyk i zwolnienie do przerwy świątecznej. Piździło jak w kieleckiem.

ja jadąca do lekarki
światełka po drodze


Dostałam też jakieś zapalenie pęcherza, którego już lata nie miałam i które z powyższym ani niczym innym nie ma niczego wspólnego. Pije dużo wody z cytryną, samej wody, herbaty i szczam co 5 minut.

W czwartek zaczęłam układać puzzle z 500 kawałków. 

O 17 pojechałam rowerem na wywiadówkę do Młodego, gdzie usłyszałam, że powinniśmy być dumni z Naszego Syna, gdyż ma świetny raport i fantastyczne wyniki z egzaminów i że cała klasa w ogóle jest zdolna. Jesteśmy dumni.

Potem zabraliśmy naszą najstarszą schorowaną świnkę Love, której dzień wcześniej bardzo się pogorszyło, na ostatnią przejażdżkę, a po powrocie od weta Małżonek pochował ją na działce za domem. Zostało nam 3 świnie. 

Dziś dokończyłam układanie puzzli. Brakuje dwóch kawałków. 



O, i to tyle mam do powiedzenia na temat tego tygodnia. 

Nie mam na ten moment żadnych emocji, uczuć, głębszych (ani nawet płytszych) przemyśleń, marzeń, złudzeń, nowych pomysłów, oczekiwań ani chęci na cokolwiek. Mam dość. Odpoczywam. Czekam.

Młoda kiedyś przyniosła swojego zmokniętego koko-synka do domu.


Chica 


A Młody testował, czy jego stary namiot-czarodzieja nadaje się na igloo dla dzieci… wspominał stare czasy i miał z tego niezły ubaw. 

 epickie igloo w epickim pokoju 




15 grudnia 2024

Grudniowe imprezowanie

Grudzień, jak wiadomo, u nas jest bardzo świąteczny. Zaczynamy już na początku grudnia od mniej lub bardziej uroczystych obchodów urodzin Młodej. Takie zdarzenie miało miejsce w zeszłym tygodniu.


W planach Solenizantki była pociągowa wycieczka do Ostendy, gdzie mieliśmy pospacerować trochę po plaży, pooglądać i sfotografować ostendzkie światełka świąteczne na mieście i nażreć się w meksykańskiej knajpie, którą latem owiedziliśmy i uznaliśmy za godną ponownych odwiedzin z resztą z Naszej Piątki. Jednakże w zeszłym tygodniu mieliśmy, jak to tutaj brzydko się mówi: KUT WEER,  opiździałą pogodę. To że zimno było to nic, bo w końcu w grudniu powinno być zimno, ale do tego lało jak z cebra przez kilka dni, co nawet w wielu miejscach do podtopień doprowadziło, to jeszcze wiało. Na TEN dzień prognoza pogody na Ostendę pokazywała wiatr do 100km/h. No to dzięki bardzo. Chyba by nas do morza wwiało albo morze na nas. No więc postanowiliśy rodzinną wycieczkę nad morze na lepsze czasy przełożyć, a tymczasem zadowolić się żarełkiem w jakiejś pobliskiej restauracji. No i tu zaczęły się schody...

Restauracji ci u nas na zadupiu do bólu. W każdej wsi jest ciągle (dawniej ponoć u nas 15 knajp było) co najmniej ze dwie, ale zwykle więcej. Nasza dawniej (gdzieś do pandemii) ulubiona, zmieniła właściciela, a za tym poszły i inne zmiany i już nam się tam nie podoba - porcje zmalały a ceny wzrosły, nie ma dań, które zawsze zamawialiśmy i nie ma kelnera, który wyglądał jakby był z rodziny Adamsów i który był zajebisty. Najważniejszym problemem w znalezieniu restauracja dla nas jest jednak fakt, że Młoda jest teraz wegetarianką.

Pomyślał by kto, że przy takiej nagonce na mięsożerców, promowaniu roślinnego jedzenia i całym tym zielonym szaleństwie , jakie się w ostatnich latach wszędzie opdpierdziela, to  spodziewać się raczej należy, że w każdej knajpie powinno być serwowane głównie żarcie dla królików, a mięso to gdzieś tam daleko na ostatniej stronie menu i to małym druczkiem. Nic bardziej mylnego. Młoda przeszukała przez internet menu wszystkich okolicznych knajp i, proszę ja was, bardzo ciężko jest w ich menu znaleźć w ogóle cokolwiek wegetariańskiego. Często jak w ogóle coś już jest, to jest to jedna potrawa i to często poza menu głównym, czyli nie najesz się tym i nie nadaje się na urodzinowy obiad. Czyli mają te wege potrawy raczej tak bardziej z musu, żeby się nikt nie czepiał...

Jedna z okolicznych knajp serwuje głównie koninę, co wiemy od dawna i co oznacza dla nas, że nie ma mowy by nasza noga tam w ogóle stanęła. To samo tyczy się restautracji serwujących głównie dziczyznę. O-HY-DA! Przy większej ilości czasu, spróbujemy wyguglować, czy w zasięgu samochodu mamy jakieś wegetariańskie jadłodajnie  w naszym regionie, w sensie takie strikte wegetariańskie, gdzie normalnie spokojnie mozna zjeść bez oglądania i wąchania mięsnych dań, bo to nie jest fajne, gdy samemu się mięsa nie je.

Solenizantka wyguglowała, że w starym młynie w sąsiedniej wsi mają wegańskie burgery no to tam poszliśmy. Tam przywitano nas swojskim "Dzień Dobry", ale nauczeni bycia ostrożnym i podejrzliwym wobec ludzi mówiących po polsku, nie wykazaliśmy zbytniego zainteresowania tym faktem. Po wymianie uprzejmości z panią mówiącą po polsku, zajęliśmy się sami sobą, bo w końcu nie po to szliśmy całą rodziną do restauracji, by gadać z obcymi, tylko po to, by spędzić ten czas w swoim własnym rodzinnym towarzystwie. Więcej tam raczej nie pójdziemy, bo burgery wegańskie smakowały - moim nader skromnym zdaniem - jak kotlety z rozgotowanego ziemniaka, słowem, dupy nie urywa. Normalny burger według Najstarszej był nawet smaczny, a Małżonkowi stek bardzo smakował. Młodemu smakowały tylko frytki, a nuggetsy uznał za niedobre, więc wrócił do domu bardzo głodny. Zatem nie powiem, byśmy byli zachwyceni tą knajpą. Wierzę jednak, że uda się wybrać do tej Ostendy jeszcze w tym roku, jak pogoda się ustatkuje i nadrobimy te urodziny.

vegeburger

urodzinowe prezenciki

tort urodzinowy ale łachy codzienne, bo tak...

dekoracje nad świniami, bo świnie też ludzie

ta dracena też zawsze z nami świętuje


nawet girlandę z bibuły skraftowałam w tym roku


Tort bezowy mi się na szczęście znowu udał. W leniwych planach chciałam pójść na łatwiznę i zamówić jakiś tort w cukierni, ale gdy zapytałam Młodej, jaki tort sobie życzy, ta odparła, że bezowy, jak co roku, ale w tym roku chciała by z jagodami. Ja jednak uznałam, że same jagody są za bardzo mdłe, by wyrównać ten wszystek cukier w bezie, więc kupiłyśmy z Najstarszą też jeżyny i porzeczki. Idealnie!  Tort bezowy lubię piec, bo jest łatwy, nie wymaga wiele roboty i prawie zawsze się udaje. No i pewnie taniej niż kupić w cukierni, choć ceny jagód o tej porze to jednak trochę przerażają...


tor bezowy nie ma wyglądać tylko smakować

 Powiedzmy sobie jednak uczciwie, czego ceny dziś nie przerażają...? Czy u Was też tak wszystko drożeje w oczach? Czasem to się cieszę, że mam problemy z pamięcią i nie pamiętam za bardzo, ile co kosztowało w zeszłym tygodniu, nie mówiąc o tym, bym pamiętała ceny sprzed miesiąca. Tylko dziwnie podejrzanym mi się wydaje, że w spożywczym nagle płacę przy kasie 100€, gdy całe zakupy mi się w małym plecaku mieszczą i nic szałowego nie kupiłam... 

Czasem wspominamy z Małżonkiem nasze pierwsze zakupy na święta w Belgii. 

Jeszcze wtedy obchodziliśmy tak bardziej tradycyjnie - ciągle tylko w pięcioro i bez żadnych tam kościołowych spraw, ale piekłam rózne ciasta, robiłam wiele potraw i jedliśmy taką wigilijno-urodzinową kolację i tort urodzinowy na deser, co oznacza, że trzeba było trochę pokupic rzeczy. No i pamiętam jak dziś te zakupy przedświąteczne w wielkim carrefourze... Nakupiliśmy kopiasty wielki wózek, a w nim nie tylko te wszystkie potrzebne produkty, ale też jakieś dekoracje świąteczne, ubrania, zabawki dla dzieci (bo wtedy jeszcze się kupowało zabawki i kredki, i kolorowanki i temu podobny badziew), i jakieś rzeczy do domu, typu poduszka, czy jakieś miski. Zapłaciliśmy ponad 200€ i to był chyba pierwszy raz w Belgii i w ogóle w naszym życiu, kiedy tak dużo rzeczy nakupiliśmy i taką OGROMNĄ kwotę zapłaciliśmy w zwykłym markecie... Pamiętamy te zakupy, bo to było takie łał, że tyle w zwykłym markecie zapłaciliśmy, że było nas na to stać, że mogliśmy sobie pozwolić i w ogóle szał chuja klękajcie narody.

A tymczasem dziś takie zwyczajne codzienne zakupy to 150€, takie grubsze zakupy tygodniowe, gdzie i mięcho się kupi i rybę, i kupę owoców, ale i chipsy czy lody i inne tam chujemuje, bez których można by się obejść, ale fajnie czasem zeżreć,  zwykle plasują się gdzieś powyżej 200€. Do tego oczywiście w tygodniu trzeba coś dokupić na obiad, bo nie wszystko można przechowywać tygodniami. Zauważam też coraz częściej, że "jakiś tani" dezodorant czy szampon wciąż tych samych marek, które od lat kupujemy, to już nie 3-4€ a bardziej 7-15€. O ubraniach to już nawet nie mówię. 

Znowu wspominam zimowy czas kilka lat temu, kiedy jechałam z Dziewczynami na wyprzedaże do Mechelen i dawałam im po 100€ na zakupy odzieżowe i one potem wychodziły z takiego tam H&M czy Coolcata (o, ten już nawet nie istnieje, a szkoda - czadowe oryginalne mieli ubrania) z wielkimi torbami pełnymi ciuchów i jeszcze większymi uśmiechami na pyszczkach po udanych łowach. Od czasu do czasu zamawiam odzież na Zalando i te parę lat temu po wydaniu 100€ otrzymywałam giga pakę z ubraniami dla całej rodziny, a tu w tym tygodniu kupiłam JEDEN sweter na prezent dla Najstarszej i JEDNE portki codziennoszkolne dla Młodego (i to nie że jakieś kuźwa szałowe marki, raczej te same co zawsze) i poszło blisko 80€. Zakupy są coraz mniej przyjemne. 

Panie, dziś to nawet zakupy w kringloopie mogą oszołomić. 

Stare znoszone, sprane zesztywniałe od leżenia portki cenią sobie tam na 15€! Najlepiej jak używane portasy z Sheina, które nowe na Shein tyle kosztują, zobaczysz w kringloopie w cenie nowych. Ale nie powiem, mam jedne takie jeansy i sobie je bardzo chwalę, bo są wygodne i całkiem nieźle wyglądają jak na gacie, które ktoś już przede mną nosił... No chyba, że nie nosił, tylko kupił i oddał do kringloopa, bo się mu na ten przykład du... nie zmieściła, bo przecież i tak bywa. Dość, że używam tych portek intensywnie, bo zakładam je do roboty, gdzie siedzę często na podłodze albo pozwalam dzieciom wspinać się brudnymi buciorami zimowymi czy gumiakami po moich nogach i jeansach , by mogły zrobić fikołka, gdy ja trzymam je mocno za łapki. Piorę więc moje portki czasem kilka razy w tygodniu i szuszę w suszarce, bo nie mam zbyt wiele wygodnych i jednocześnie w miarę wyglądających spodni na zmianę, gdyż powiedzmy sobie szczerze, nie łatwo przecież takie znaleźć, gdy jest się nadwrażliwym. Poza tym przy takich cenach nie chcę wydawać forsy na nowe ubrania, gdy nie wiem, czy długo zabawię w tej pracy. Jeśli będę siedzieć za chwilę znowu całe tylko miesiące w domu, to po kij mi jakieś jeansy, czy inne tam ładne sweterki, skoro w domu tylko dresy noszę, bo nienawidzę jeansów czy ładnych sweterków i jestem je w stanie tolerować tylko i wyłącznie wtedy, gdy mi za to płacą. Choć z drugiej strony sweterki czy inne ładne ubrania mi się podobają... żeby tylko tak nie gryzły i się nie elektryzezowały, ech.

A właśnie parę sweterków sobie w sobotę kupiłam w kringloopie, bo masę tego było i nawet parę szerokich udało się na mnie znaleźć. Tyle, że niektóre z zawartością wełny, co jest już kategorycznie nie do przyjęcia i nie do zaakceptowania przez moje ciało. Trochę podobnie jest z tymi takimi błyszczącymi nitkami. Co za debil w ogóle coś takiego wymyślił? Wybrałam jednak kilka prawie nie gryzących. 

Najbardziej spodobał mi się różowo różowiasty włochaty sweterek. Jest taki ładny, że gotowam go nawet po domu nosić czasami, nawet jak będzie gryzł trochę. Nie wiem, co ja mam z tym różowym, ale od zawsze kocham ten kolor miłością ogromną. Lubię też czerwony i żółty. O wiele lepiej się czuję mając takie ładne kolory na sobie. 

Gdy płaciłam w kringloopie za nasze (moje i Młodej) zakupy, sprzedawca zapytał nagle, w jakim języku mówimy, a my od razu się domyśliłyśmy, skąd to pytanie, bo mimochodem podsłuchałyśmy rozmowę pracowników na temat tego, że ktoś kupił łóżko i zamówił dowóz, ale oni doszli do wniosku, iż prawdopodobnie ta osoba myśli, że oni to tego samego dnia przywiozą, gdy na dowóz czeka się kilka dni, bo oni mają chyba tylko jedno wielkie auto na cały region, no i poza tym najpierw dzwonią i się umawiają na dzień i godzinę, by ktoś był w domu. W tym wypadku oni nie rozumieli się z kupującym, bo mówił w innym języku. Podejrzewali, że to rosyjski lub ukraiński i dlatego pytanie, po jakiemu my mówimy. Powiedziałam, że mogę sprawdzić, czy mówią po polsku (bo jak są z Ukrainy to jest szansa, że mieli polski w szkole) albo spróbuję dogadać się po rosyjku, jeśli faktycznie są z Rosji czy Ukrainy. Sprzedawca wystukał numer i dał mi telefon, ale niestety zgłosiła się tylko poczta głosowa, więc nie za bardzo im pomogłam. Pracownicy wyrazili obawy, że jak ci ludzie myślą, że dostawa będzie tego dnia, to może się okazać, że parę dni na podłodze będą musieć spać... Pamiętamy takie czasy, w których też głównie na migi się trzeba było dogadywać w sklepach, u lekarzy, w szkole, w pracy, przez co czasem też w różnych dziwnych sytuacjach się człowiek znajdował... Szkoda, że ci ludzie nie odebrali telefonu. Teraz będę myśleć o tym długo...

widzicie renifera?

Tymczasem moje zmęczenie nie daje za wygraną. 

Samopoczucie odrobinę się poprawiło, bo tymczasowo mogę wykonywać pracę na specjalnych mniej uciążliwych warunkach i widzę, że nikt nie ma z tym najmniejszych problemów (w każdym razie nikt nie daje po sobie poznać, że ma). Ba, koleżanki są bardzo pomocne, troskliwe i wyrozumiałe. A co w tym wszystkim jeszcze ważniejsze, mnie udaje się w końcu jakoś ten fakt akceptować i nawet cenić, co w moim przypadku wcale takie oczywiste nie jest, bo choć lubię sobie często i gęsto ponarzekać, to jednak mimo trudności swoją pracę staram się zawsze wykonywać solidnie i raczej więcej robić niż mniej. Ostatnio jednak po tym dłuższym chorobowym zaczęłam się na prawdę opierdalać w pracy i pozwalać innym robić wiele rzeczy za mnie, szczególnie tym, którzy zdają się być przekonani, że wszystko lepiej potrafią...  

Lekarka nakazała wszystko wolniej, spokojniej i mniej robić. Powiedziała, że nie muszę próbować we wszystkim być najlepsza. Psycholożka również nakazała być mniej perfekcyjną,  zaakceptować moje słabości i fakty, do których należy m.in. moje nowe popsute ciało i to że nie mogę tego co przed rakiem. Wszyscy, z Czytelnikami tego bloga włącznie, ciągle mi uświadamiają i przypominają, że mam myśleć przede wszystkim o sobie i swoim zdrowiu, a dopiero potem ewentualnie o innych, przy czym to drugie wcale nie jest konieczne, a na pewno nie zawsze i nie o każdej porze...


Próbuję zatem. Tyle tylko, że istnieje obawa, iż to szybko pójdzie spowrotem w złą stronę... już chyba zaczęło iść powoli... znowu w stronę złości, zniechęcenia i niepewności.

Przedsięwzięte środki, czyli te wspomniane dopasowania (praca 4 dni w tygodniu, głównie w mniejszej spokojniejszej świetlicy, wyrozumiałośc kolegów, dużo mniej obowiązków i zadań...) wcale nie przynoszą takich rezultatów, jakich się spodziewałam, a raczej o jakich marzyłam po cichu. 

Nie przynoszą ŻADNYCH rezultatów w kwestii zmęczenia. 

Po dwóch tygodniach widzę, że nie zmiejszyło to wcale tego cholernego zmęczenia, a byłam przecież psychicznie o wiele spokojniejsza, całkiem spokojna i bardzo pozytywnie nastawiona do tego wszystkiego, wesoła, w miarę dobrze nawet sypiałam, ale nadal budziłam się niewypoczęta. Piłam dużo wody, jadłam dobrze i kolorowo, zazywałam ruchu na świeżym powietrzu rowerując do robory rano, ale nie przemęczałam się. W domu głównie zbijałam bąki, nie chodziłam po sklepach, nie sprzątałam za dużo, czynności ograniczyłam do minimum, by coś tam robić, ale nie za dużo. Nie oczekiwałam, że jakoś bajecznie dużo się poprawi w tak krótkim czasie, ale jednak jakieś zmiany już powinny być odczuwalne, bo zmieniło się bardzo dużo na plus, ale nie są. Rzekłabym, że się tylko ciągle to zmęczenie pogłębia. Coraz częściej miewam też ból i nagłe zawroty głowy. Co oznacza, że nie jest dobrze i co wróży, że po Nowym Roku raczej napewno trzeba będzie jednak pójść na dłuższe chorobowe, czy komukolwiek (ze mną włącznie) to się podoba, czy nie...

Każdego dnia odczuwam  wielką potrzebę żarcia czekolady, orzechów i ketchupowych laysów, a to zawsze oznacza, że jestem potwornie zmęczona. Nie wiem, po co moje ciało potrzebuje tych rzeczy, ale wiem, że nie mam na nie ochoty, gdy dobrze się czuję. No dobra, chipsy lubię pałaszować, gdy oglądam Netflixa, ale nie zawsze ta potrzeba jest taka silna, jak gdy jestem zmęczona.

Nic to, już sobie postanowiłam, że do świątecznej przerwy będę próbować wytrzymać z uśmiechem na pysku i dobrze się bawić w świetlicy, korzystając z  tymczasowych przywilejów, skoro mi je zaoferowano i skoro nikt nie ma z tym problemu. O ile dam rady jeszcze tydzień i jeszcze dwa dni. 23 i 24 grudnia to bowiem ostatnie dni pracy w tym roku kalendarzowym. To 2 dni świetlicowych ferii, czyli robota intensywna po kilka godzin.

Jedna koleżanek  w tym tygodniu chorowała na jakieś grypopodobne badziewie, w związku z czym  trzeba było znowu przetasowań dokonać i przez to i ja dostawałam popołudniowe dyżury w dużej świetlicy, tyle że w "spokojnym kąciku" plus toalety.

A właśnie dokonaliśmy w tym tygodniu wielkiego przemeblowania w świetlicy. Znaczy wróć, ONE DOKONAŁY, bo ja wtedy nie mogłam, gdyż miałam wizytę u psycholożki, a poza tym jedna z koleżanek powiedziała do mnie "przecież ty nie zamierzasz chyba targać mebli, zapomnij o tym, damy rady". No i dały. Od teraz nie ma podziału na małych i dużych. Wszystkie dzieci mogą bawić się razem na całej sali i jeść w jeddnym miejscu. Większość dzieci jest zachwyconych tą wielką zmianą. Koleżanki też są zadowolone, bo dzieci jakby spokojniej się bawią (bo wszystko jest "nowe"). Dla mnie i niektórych małych dzieci to trochę niekomfortowe, bo nie możemy się w tym nowym otoczeniu odnaleźć. Co nie zmienia faktu, że też uważam, iż to dobry pomysł był. Tylko kwestia przyzwyczajenia się do nowego stanu rzeczy.

No i ja teraz dostaję te dyżury w spokojnym kąciku dla przedszkolaków, który to dyżur łączy się z dyżurem w toaletach, czyli zaganianie i pomaganie przedszkolakom przy sikaniu i myciu rąk, podcieranie tyłków, zmiana pampersów pampersiakom, pilnowanie, by papieru toaletowago nie brakowało i by ręczniki czyste były przy umywalkach (szanuję, że używa się zwykłych frotowych ręczników), a na koniec dnia dezynfekcja toalet - szpraj i szmatka i jazda (wszystkie klameczki, umywalki, przewijak, uchwyty na papier, sedesy, nocniki trzeba przetrzeć). Na koniec dnia należy też zamieść salę i ja zamiatam ten teren, którego pilnuję. Myję też stoliki, gdy się napapra mazakami, farbami, klejem, czy jedzeniem. Poza tym mamy sprzątaczkę, która przychodzi kilka razy w tygodniu i większe porządki to ona odwala.

W ferie też mam tam dyżur i szefowa powiedziała, że mogę przygotować jakieś spokojne zajęcia. 

Już mam prawie przygotowane we łbie, tylko rozpisać muszę i przygotować akcesoria z tego, co mam w domu... A jednak trochę się boję tych kolejnych dni i się denerwuję, bo jeśli przygotuję kącik sensoryczny, jakieś proste dekoracje i zajęcia, a potem nie dam rady pójść do pracy, to zwyczajnie mnie trafi szlag na miejscu...  A tu pieprzony skuter znowu ogłosił strajk. Już dwa ostatnie dni miał jakieś sapy, a dziś pod domem były problemy z odpaleniem, a pod sklepem już na kopnik tylko się udało. Nie odważę się więcej do pracy nim pojechać. Nie ma mowy, bo nie uśmiecha mi się potem naginać 4 kilosy z kopyta. Ale rowerem dwa razy dziennie , a niektóre dni nawet sześć razy, bo dwa zebrania są w tym tygodniu i to w innej świetlicy niż mam dyżury, to znowu da mi w dupę... A tu jeszcze w tym tygodniu wypada zastrzyk, który robi zmęczenie z niczego... Dlatego mam cykora, że zwyczajnie nie wydolę, nawet jak bardzo będę chcieć. Ale to się zobaczy. Mam nadzieję, że dam rady mimo wszystko, by ten rok ładnie zakończyć. A po Nowym Roku się zobaczy...

W tym tygodniu odwiedziłam moją starą świetlicę i nagadałam się z koleżanką.

 A zaczęło się od tego, że ta napisała do mnie, czy nie zechciałabym nauczyć jej małżonka paru podstawowych zwrotów po polsku, bo ten wybiera się do Polski na parę dni i chciałby umieć coś powiedzieć po tamtejszemu. No to odpisałam, że nie ma sprawy i że wpadnę do świetlicy na pogaduszki, bo mam piątek wolny. Skoro już zagaiła...

Poszłam z nią po dzieci do szkoły. O, jak niektóre się ucieszyły! Nawet obrazek dla mnie jedna narysowała i wpakowała mi się oczywiście na kolana. Koleżanka też ma niebłahe problemy ze zdrowiem i też ma trudno wybrać pomiędzy zostaniem w domu, jak lekarze nakazują, a chodzeniem do pracy z wielkim bólem pleców... 

dostałam rysunek


Umówiłyśmy się na pierwszą lekcję polskiego. Muszę się jakoś przygotować chyba do tego... jakieś podstawowe zwroty i słowa Chłopu napisać w obu językach... Młodzież sugeruje, że powinnam zacząć od brzydkich wyrazów, bo to przecież jest podstawa haha. Ciekawa jestem, jak będzie mu szło z tym polskim... 

Młody pisał w tym tygodniu egzaminy. 

<atma, angielski, francuski, biologia, geografia... O, z geografią była heca. Znaczy nie z samą geografią, a z atlasem. Rano szukał atlasu. Normalnie ta księga zalega w koszu na kurtki i portki przeciwdeszczowe razem z jego szkolnym laptopem, bo to się nigdzie nie mieści, a wszędzie przeszkadza. Wywalił wszystkie portki i poncza, ale atlasu ani dudu. Pobiegł do swojegi pokoju, ale i tam nie znalazł. Zapytałam, czy w ogóle do domu go przyniósł ze szkoły. Stwierdził, że raczej tak, ale możliwe, że mu się wydawało i może faktycznie atlas zwyczajnie leży w szafce. Po powrocie z egzaminu mówi, że kolega mu atlas pożyczył, więc mógł napisac egzamin, ale nie wie, gdzie jest atlas. Wkurzyłam się zdziebko, bo to gówno ponad 30€ przecież kosztuje i powiedziałam, że idziemy szukać atlasu w jego pokoju. Poszliśmy. Na półce z książkami faktycznie go nie było. Nie leżał też na podłodze. Parę dni wcześniej odbywały się tam generalne porządki nadzorowane przeze mnie, więc byłam pewna, że pod łóżkiem ani w innym  dziwnym miejscu nie widziałam atlasu. Nagle zauważyłam tornister i wskazując na niego zapytałam Młodego dla hecy (bo oczywiste mi się to wydawało) czy tam sprawdzał. Ten na to kiwając głową i szczerząc zęby - O, faktycznie, to może być dobre miejsce na atlas... 

I tak atlas się odnalazł w miejscu, w którym nikt nie spodziewał by się znaleźć atlasu. 

Na początku tygodnia z kolei odbywała się lekcja pokazowa w akademii muzycznej.

 Młody wraz z kilkoma innymi dzieciakami, które chodzą na gitarę do tej samej nauczycielki, zagrali po kilka kawałków na swoich gitarach. Młody jedną melodję zagrał w duecie z nauczycielką, a drugą solo. Zrobił kilka błędów, ale muszę przyznać, że jak na kilka miesięcy nauki, to nieźle chłopakowi szło. Co ważniejsze powiedział, że nawet nie stresował się tak bardzo jak się obawiał. W grupie była też córka znajomych, która już na trzecim roku jest i już więcej trochę umie. Fajnie tak popatrzeć na dzieciaki z gitarami. 

A w przyszłym roku Akademia obchodzić będzie 60. jubileusz i będzie duży koncert w Domu Kultury. Epicki będzie CHYBA miał występ z klasą "grupowe muzykowanie", więc zaraz po świętach trzeba się będzie pobiec po bilety, bo na pewno te szybko się rozejdą. Gdy otrzymałam mejl z informacją o rocznicy, od razu sobie przypomniałam, że przecież Młoda występowała z grupą baletową na 50-lecie, co oznacza, że ona równo 10 late temu chodziła do tej akademii. Jak ten czas leci!

Epicki minikoncert


W zeszłym tygodniu zakupiliśmy w końcu choinkę. 

Wstępnie miałyśmy z Młodą pojechać znowu na targ i przywieźć jakieś drzewko na skuterze, tak jak w zeszłym roku, ale akurat Młoda jakąś gorączkę sobie tego dnia zafundowała, więc nie było mowy o wychodzeniu z domu. Jednak w weekend Małżonek zgodził się nas zawieźć autem do pobliskiego sklepu i tam wybrałyśmy dosyć wielką (bo większą od nas) jodełkę w donicy. Jodły są najlepsze, bo nie kłują  jak te cholene świerki i ładnie pachną. Kocham ten zapach choinkowy i dla tego zapachu warto było wydać pięć dych. Zawiesiłam też światełka na karniszu slalomem, tak że oświetlają całe główne okno od strony ulicy. Choinkę też pewnie widać z drogi. I tą w salonie, i tą u Młodego w pokoju na górze, bo on ubrał swoją sztuczną, też wielką, bo na 180cm. 

Poza tym okno jest ozdobione zimowo. Pierwszy raz malowałam śniegiem w szpraju, co okazało się zajebistą zabawą i aż się sobie dziwiłam, że nigdy wcześniej tego nie spróbowałam. Fajowo się tym maluje, tylko że nie bardzo umiałam się tym posługiwać i nie miałam malutkiej ściągaczki doszybowej. Taka normalna do mycia okien była za duża, a pędzle też nie do wszystkiego się nadawały. Jestem zadowolona z pierwszego mojego obrazka, ale stać mnie na więcej. Za rok bardziej się przygotuję do malowania…








Choinka była bardzo potrzebna, by pozbyć się prezentów z naszej sypialni, bo my teraz z Małżonkiem taką klitę mamy, że każdy nawet najmniejszy drobiazg na podłodze jest niebezpieczny, bo potykamy sie o to idąc w nocy do kibla. Pokój bowiem niewiele jest większy od naszego łoża o wymiarach dwa na dwa. Teraz leżą sobie prezenty już pod choinką, jak należy. Najstarsza łaskawie zgodziła się, byśmy w tym roku wszyscy  odpakowywali prezenty z okazji jej urodzin, więc nie muszę decydować, który prezent na urodziny, a który pod choinkę. 

Ona też już wybrała sobie tort. Ta to dopiero wymyśliła! Życzy sobie bowiem "dziwaka" jako tort. Nie wiem, czy znacie, ale to przepis chyba jeszcze po jakiejś babci. Cztery cienkie placki przekładane masą z kaszą manną i powidłem śliwkowym. Tak samo jak beza to ciasto nie wygląda bynajmniej rewelacyjnie, ale tak właśnie smakuje. Dawnośmy go nie piekli, choć drzrewiej zawdy był na każde święta, a i na niedzielę często.

Zastanawiamy się, czy pogoda się w końcu zmieni na suchszą i czy wypad do parku rozrywki na świątecznę event choć wypali, czy też znowu trzeba będzie siedzieć w domu i patrzyć na ulewę przez okno...?

Odwiedziłyśmy ginkę. Zrobiła Najstarszej echo (USG), co pokazało, że ma dosyć małą macicę jak na kobietę w tym wieku, ale dodała, że jak nie było wystarczająco hormonów, to i nie urosła. Zleciła badanie krwi m.in. pod kątem hormonów i umówiła Najstarszą po Nowym Roku, gdyż teraz miała mieć dłuższy urlop. Potem poszłyśmy do lekarki domowej, by pobrała krew. Ta dopisała jeszcze jakieś inne badania do formularza ze swojej strony... Teraz trzeba znowu czekać. 

Nasi Panowie znowu byli na koncercie w pobliskim miasteczku Sint-Niklaas. 

Małżonek wymyślił, żebym im nabazgrała nazwę zespołu Evergrey na polskiej fladze… Nie powiem, bym rozumiała, o co chodzi, bo muzyka i koncerty to dla mnie obca planeta, ale znalazłam jakiś mazak i nabazgrałam najlepiej jak potrafiłam, bo lubię bazgrać… Młody trochę pomógł z kolorowaniem liter, bo też lubi bazgrać, ale trochę mniej na razie umie…. Małżonek był zadowolony z rezultatu, a jeszcze bardziej byli obaj zadowoleni, że mogli zrobić sobie zdjęcie zespołu z tą flagą. Czyli że ten chytry plan Małżonka zadziałał. 

bazgram...

Młody bazgra

jest nabazgrane

Evergrey