1 grudnia 2024

Młodego znowu można było podziwiać na scenie

 Bardzo denerwowałam się powrotem do pracy po dwóch tygodniach chorobowego, bo nie wiedziałam, w jakiej atmosferze zostanę tam przyjęta. Przez co oczywiście nie spałam całą noc z niedzieli na poniedziałek i do pracy poszłam zmęczona i w kitowym nastroju. Taki nastrój utrzymał się do samego wieczora, ale we wtorek już było w porządeczku. 

Popedałowałam na poranny dyżur na rowerku, co jest bardzo przyjemne. 



Do tej świetlicy prowadzi ścieżka rowerowa, która powstała na trasie dawnej linii kolejowej i jest ona prościutka i równa, tzn bez żadnych górek, wiaduktów, czy innego badziewia. Wjeżdżam na tę ścieżkę kilkaset metrów od domu i wyjeżdżam praktycznie koło samej świetlicy. Ścieżka jest niezbyt szeroka - z trudem dwa rowery się mijają - ale w zeszłym roku nowy asfalcik położyli i jest cacy. (no chyba, że rolnicy błoda naciągną z pola, to mniej). Nie ma przy niej oświetlenia, więc rowerem bez lampy lepiej się tam nie wybierać. Rower Małżonka, którego aktualie używam (inne są na umarciu) ma porządne dynamo i dobrze oświetla drogę. W ogóle cały rower jest porządny, bo Małżonek wziął go w poprzedniej firmie na zasadach leasingu, zatem pozwolił sobie na droższy rower, a droższy rower to dobra jakość i wysoki komfort jazdy. Jeździ się nim lekko i praktycznie bezszelestnie. Zatem z przyjemnością pomykam na poranne dyżury te 3 kilometry rowerem. Na popołudniowe już jadę skuterem, bo z aktywnością fizyczną przesadzać nie należy, o czym już nie raz i nie dwa w ostatnim  czasie miałam okazję sie przekonać. Próbuję znaleźć sensowną równowagę - ruszać się trochę, ale nie przesadzić. Co jednak nie koniecznie się udaje.

ścieżka rowerowa o 7 rano


Korzystając z przecen na black friday kupiłam sobie nowe oczobolnie pomarańczowe ponczo przeciwdeszczowe, co by mnie było widać z daleka nawet jak zapomnę kamizelki odblaskowej, co mi się czasem zdarza. Jednakże staram się o niej pamiętać. Jak z Małżonkeim na spacer wieczorem idziemy, to też wdziewamy na się ten żółty przyodziewek, bo ważne, by dać się widzieć na ulicy.

We wtorek zabrałam do świetlicy trzy różne rodzaje ciastoliny/slime'u własnoręcznie zrobionych. Zrobiłam je, by przetestować przepisy z niedawno kupionej książki "Speel!" Zrobione plasteliny potem testowałam na dzieciach. Na końcu zapodam przepisy i wyniki testu w świetlicy, jakby ktoś chciał się sam glutem czy plasteliną pobawić. Zabawa była w każdym razie dobra, co też i pozytywnie na mój nastrój wpłynęło. Tego dnia na popłudniowym dyżurze dostałam przydział przy zadaniach domowych. Polega to na tym, że zabiera się dzieci, które muszą (z woli rodziców) lub chcą (rodzice zezwalają na samodzielne decyzje) odrobić zadanie domowe w świetlicy i maszeruje się z nimi przez podwórko do pobliskiej szkoły, gdzie możemy korzystać z jednej sali i tam się pilnuje, by one faktycznie to zadanie odrabiały w spokoju i nie cudowały. Gdy któreś skończy, podchodzi z książką i pokazuje, że zrobiło, a wtedy może odmaszerować do świetlicy i dołączyć do reszty i zacząć się bawić. Nie pomagamy dzieciom w odrabianiu zadań, bo zadania domowe dzieci mają odrabiać samodzielnie, gdyż sens zadania domowego jest taki, by dziecko sprawdziło, czy opanowało dany materiał, by utrwaliło go i by nauczyciel się zorientował, czy można przejść do następnego tematu, czy też trzeba temu jeszcze trochę czasu poświęcić. Możemy wyjaśnić jakieś niezrozumiałe słówko, czy pomóc zrozumieć sens zadania, ale nie obchodzi nas, jak dzieci się z danym zadaniem uporają. Nie sprawdzamy, nie interesujemy się. Dyżur przy zadaniah domowych to fajna fucha - siedzić przez godzinę, czy nawet dwie w ciszy i spokoju i nic nie robisz. No, oczywiście w innej świetlicy może być hałas, harmider i cyrk na kółkach, ale w tej dzieciaki są spokojne i grzeczne.

Odwiedziłam też psycholożkę i sobie pogadałam trochę. Następnym razem ma mnie zacząć uczyć jakiejś techniki relaksacyjnej.

Środa była męcząca. Gównażeria w dużej świetlicy dała wszystkim paniom zdrowo popalić. Tu jest takie słówko "pittig", czyli ostro, pikantnie, np papryczka chili jest "pittig", ale tego wyrazu używa się też odnośnie takiej uciążliwej, hałaśliwej, wyczerpującej atmosfery, czy intensywnej ciężkiej pracy. W tym tygodniu słyszałam je co najmniej kilkanaście razy z wielu ust w odniesieniu do środy w naszej świetlicy, a koleżanki obcierały przy tym symbolicznie pot z czoła, wzdychały ciężko i przewracały oczami. 

Padało intensywnie  i na podwórku na płytkach wytworzyła się bycza kałuża, więc nie wypuściłyśmy dzieci na podwórko z obawy że się pochorują nagminnie, bo i zimnica była wielka, no więc tałatajstwo nadmiar energii zużywało w środku, co było koszmarne w skutkach: bitki, darcie, kopanie, rzucanie czym popadnie...

Dyżurowałam przy przedszkolachach. Dwóch trzyletnich autystyków non stop darło koty i darło się na całą japę, jak tylko autystycy potrafią. Dwóch innych kogucików też non stop sobie dokuczało i naparzali się ostro. Nie szło ni cholery nad tym zapanować. Doszło do tego, że koleżanka w którymś momencie wykrzyknęła nawet GODVERDOMME!, co jest najgrubszym tutejszym wulgarzymem, ale nawet to nic nie pomogło. Próbowałyśmy organizować jakieś proste zabawy i sporo pierdzioszków chciało się bawić, ale niektórzy są strasznie upierdliwi. Jeden potrafi rozwalić każdą zabawę i wszędzie wprowadzić zamieszanie. Gdy zobaczy, że jakieś dziecko grzecznie się bawi, np leżąc na podłodze i sobie auteczkami jeżdżąc, czy budując wieżę z klocków, zaraz podbiega, by to kopnąć, walnąć i rozwalić, a potem jeszczde z buta dorozwalać po podłodze albo żeby coś porwać i zacząc uciekać. Nie pomaga ani tłumaczenie, ani sadzanie w korytarzyku na krzesełku dla uspokojenia się, jak się ładnie nazywa tę karę.

Gdy siądę na podłodze z książką, zaraz zbierają się wokół dzieciaki i czytamy (albo opglądamy i gadamy). Dzieci zwykle wpychają się na kolana albo i na plecy włażą i uwieszają się u mojej szyi, by z gory patrzeć. Czytamy, a wtedy przychodzi jeden z "trudnych" i krzyczy po niderlandzku "ja też!", po czym albo wpycha na siłę inną książkę, albo przewraca kartki w te i wewte albo wyrywa książkę. Gdy wszystkie dzieci odejdą (a zawsze odchodzą) to i on już czytaniem nie jest zainteresowany. I tak całe dnie kręcą się praktycznie wokół dzieciaków z problemami, co jest cholernie wyczerpujące nie tylko dla wychowawczyń, ale dla pozostałych dzieciaków.

 I tak człowiek zaczyna mieć batdzo mieszane uczucia. Z jednej strony, jako matka dzieci problematycznych i jako osoba nie w pełni sprawna po chorobie, doskonale rozumiem, cenię sobie i szanuję inkluzję społeczną, ale z drugiej strony uważam, że wszystko powinno mieć jakieś granice. Gdy jedno dziecko wymaga więcej uwagi niż 20 innych dzieci razem wziętych  i ta jedna osoba bardzo utrudnia każdego dnia funkcjonowanie całej grupy, to coś jest nie tak. W takiej sytuacji powinny za tym iść jakies zmiany, np specjalne warunki lokalowe (czyli np pomieszczenie, w którym można się wyciszyć) albo np więcej i to przeszkolonego specjalnie w danym kierunku wychowawców, tudzież zapewnienie terapeutów czy innych tam specjalistów. Specjalne dzieci wymagaja specjalnej troski i taka powinna być im zapewniona wszędzie i nie kosztem innych.

Myślę, że żadna placówka nie zgodzi się np (ani nikomu do głowy nie przyjdzie do tego nakłaniać) na przyjęcie dziecka poruszającego się  na wózku inwalidzkim, gdy mieści się ona na czwartym piętrze bez windy. Moim nader skromnym zdaniem, takiej samej logiki wymagało by przyjmowanie dzieci z problemami natury psychologicznej. Rozsądek i logika jednak w tym systemie nie mają zwykle zastosowania. Wprowadza się idee (zwykle całkiem ogólnie porządne i szczytne) na siłę bez patrzenia na to, czy w danej sytuacji ma to sens, czy jest wykonalne, czy nie przyniesie więcej szkody niż pożytku i czy nikt na tym przypadkiem nie ucierpii. A tu, wydaje się, cierpią wszyscy, bo nie ma właściwych warunków. 

Gwolki ścisłości dodam, że ja bardzo lubię tych problematycznych urwipołciów. I chyba każdy ich lubi. Są cholernie męczący i uciążliwi, ale tyleż samo sympatyczni, fajni i oryginalni. Każdy wie, że potrzebują więcej uwagi i każdy próbuje im ją dać, ale kurczaki, nikt się nie rozdwoi ani tym bardziej nie rozczworzy, a tak by trzeba było zrobić, by temu wszystkiemu sprostać.  

Przed pracą koleżanki zapytały, jak się czuję, więc opowiedziałam im co i jak. Zdają się wszystko z grubsza rozumieć. Nakazały mi sygnalizować, gdybym potzrebowała chwili przerwy, wsparcia czy pomocy przy wykonywaniu pracy. Przez cały dzień co chwilę pytały, czy daję rady. Odpowiadałam, że tak, bo tak zaiste było... No i to jest jakby trochę problem właśnie... Bo mi się wydaje, że jest okej. Bo ja bardzo długo nie czuję zmęczenia, gdy ono już jest.

W tym tygodniu, zgodnie z tym co sobie postanowiałam, przyglądałam się sobie i swoim odczuciom bacznie przez całe dnie. No, oczywiście nie non stop, bo tak nie dało by się przecież żyć, ale systematycznie przez całe dnie zwracałam uwagę na to jak w danym momencie sie czuję, czy odczuwam fizyczne zmęczdenie, czy nie, jaki jest mój stan emocjonalnhy i nastrój, jaki jest poziom emocji pozytywnych i negatywnych, jak reauguję w tych okolicznościach i jak te okoliczności wpływają na to wszystko. Każdego dnia notowałam sobie w specjalnie do tego celu zakupionym kalendarzu te wszystkie obserwacje, by za jakiś czas zapiski móc przeanalizować i zobaczyć, czy da się wykryć jakieś zależności, czy też nie koniecznie.

No i w ten sposób zaobserwowałam, że przez 4 godziny dyżuru w tych arcytrudnych okolicznościach cały czas czułam się dobrze (pytania koleżanki przypominały mi nad uświadamianiem sobie, jak się teraz czuję), nie czułam się jakoś specjalnie zmęczona, czułam się pozytwnie i radośnie. Chwilami miałam ochotę udusić albo sprać jakiegoś łobuza albo nogi mu z d*py powyrywać, ale chyba nie bardziej niż inne panie i nie było to takie rzeczywiste uczucie, tylko... "no szlag mnie zaraz trafi z tym gówniakiem", by po chwili cieszyć się, że chwilę się czymś jeden z drugim zajął. 

Jadąc do domu skuterem ciągle czułam się dobrze i pozytywnie. Byłam zadowolona z dobrze wykonanej roboty, z pozytywnego podejścia koleżanek i fajnie spędzonego czasu.

Przyjechałam do domu i wtedy dopiero pojawiło się zmęczenie, które nagle w jednej sekundzie objawiło się pełną mocą. I utrzymuje się praktycznie do dziś w jakimś tam stopniu, podsycane bieżącymi działaniami i okolicznościami. 

drzewo w centrum wioski


Czwartek był zwyczajny. Miałam oba dyżury, znaczy i przed lekcjami i po, w małej świetlicy, gdzie rano był chill, a po południu urwanie głowy, bo dziecków przyszło coś ponad 50, a dyżurowałyśmy we dwie wychowawczynie plus pani-babcia-wolontariuszka. Było gwarno i wesoło, ale nie było żadnej zadymy.

Wieczorem namówiłam Młodego na skosztowanie pierwszej filmowej części Władcy Pierścieni. Spodobało się i obejrzeliśmy całe trzy godziny, a Młody chciał wiedzieć, kiedy następne będziemy oglądać. 



Piątek miałam wolny, no to sobie poodkurzałam i umyłam podłogę na parterze, a także umyłam ściereczką siedziska skórzane a następnie natarłam je produktem do nacierania skórzanych mebli, co staram się robić choc raz w miesiącu, by przedłuzyć życie tych ładnych mebli z drugiej ręki. Ogarnęłam też świniec oczywiście. Robiłam sobie przerwy na jedzenie i odpoczywanie, ale zmęczyło mnie to, bo jeszcze byłam zmęczona po tych czterech dniach. Z czego nasuwa się pierwszy nieśmiały, ale smutnawy wniosek, że czterowdniowy tydzień pracy może wcale a wcale nie mieć żadnego wpływu na poprawę mojego stanu i zapewnieniu mi spokojnej pracy, ale nie gańmy dnia przed zachodem słońca. Może najsampierw doprowadzić do porządku po trochu wszystko trzeba i odnaleźć rytm. 

Wieczorem Nasi Panowie pojechali na koncert rockowy do Sint-Niklaas, a Babska Część Rodziny zamówiła sobie sushi i obżerała się w domu. No, Młoda musiała zadowlić się kupioną w polskim sklepie chałką, bo Azjaci coś pomerdali z zamówieniem i zapakowali jej danie z kurczakiem zamiast wegetariańskiej wersji, a ona nie je mięsa. Podkradła ode mnie 2 rollsy z avokado i jeden gorący plasterek cukini w panierce, ale nie miała na to smaku...

A tymczasem Epicki znowu został zaproszony na scenę. Tym razem przez zespół Pro-Pain i praktycznie cały występ przeżywał w towarzystwie muzyków patrząc na bawiącą się publiczność z góry... Radość zatem maksymalna, a dla taty wielka duma i radość nie mniejsza. Małżonek z kolei zapoznał jakiegoś miłego fotografa koncertowego i uciął z nim sobie pogawędkę. Wrócili do domu po północy wielce usatysfakcjonowani. 


i nieśli go na rękach

gwiazdor


żółwik 👊🏼 

niezapomniane chwile 

Nie długo u Młodego w Akademii Muzycznej odbędzie się gitarowa lekcja pokazowa. Tym występem już Młody jednak nie jest zachwycony. rzekłabym nawet, że cykora ma… Nie zmienia to jednak faktu, że nadal chętnie na te lekcje muzyki chodzi. Chodzi, jeździ, jest wożony przez starych… Lubi to. 

W sobotę z kolei wybraliśmy się we dwoje na imprezę firmową, która odbywała się w firmie na zwykłej roboczej hali, ale była całkiem fajna. Po raz pierwszy zobaczyłam z bliska, czym Małżonek na co dzień się zajmuje. Nawet kolorytsycznie się moim przyodziewkiem wpasowałam do tych świeżo pomalowanych jeździdeł. A wystroiłam się w różne mniej lub bardziej białe rzeczy zdobyte m.in. na różnych wyprawach do kringwinkela, czyli po polskiemu szmateksu. Sweter ma już swoje lata, spódnicę już tu kiedyś pokazywałam. Płaszczyk w panterkę otrzymałam kiedyś od jednej zamożnej klientki, który po latach znowu ma modny wzór. Buty są z jakiegoś taniego sklepu lata temu kupione, ale wciąż jak nowe,  bo tylko na takie okazje je zakładam. Koraliki niewiemskąd, ale kocham czerwone koraliki, choć bardzo rzadko biżu w ogóle noszę, gdyż mnie uwiera i denerwuje.

Przybyło na to uroczyste zgromadzenie kupę ludu, bo zebrali się tam pracownicy i szefowie z kilku różnych miejsc. Z wszystkimi Belgami trzeba się było jak zwykle wycałować (aż na chwilę zatęskniłam za pandemią), pozostali na szczęście ograniczali się do podawania ręki. Żarcia i picia było w brud, i na gorąco, i na zimno.

Dla dzieci był dmuchany zamek, różne zabawki i wizyta Świętego Mikołaja z Czarnymi Piotrkami.

Wytrwałam tam całe trzy godziny, ale potem zobaczywszy, że pierwsi goście już się zbierają, zarządziłam odwrót, no bo i tak już przekroczyłam dozwoloną dawkę socjalizowania się.





ludzie zajęci Mikołajem to można fotki cykać

dokoracyjka

Święty sprawdzający w Wielkiej Księdze, czy dzieci były grzeczne






przekąski



gorąca szama



małżonkowe pole popisu


Dziś niedziela, więc Małżonek robi za kucharza, a ja się totalnie opintalam pitoląc tu te farmazony. Młody powinien się przygotowywać do egzaminów, ale właśnie gra z klasowym kolegą i czeka na dawno-klasową kumpelę, której jakiś czas temu chyba uratował życie i która zapowiedziała się z wizytą, bo ona co jakiś czas go odwiedza, czemu on bardzo jest rad, gdyż dobrze się z nią gada.

Dziewczyny siedzą u siebie i żyją własnym życiem internetowym, kury gdaczą, a koguty pieją i za nimi ganiają. I tak powolutku zaczyna się grudzień przybliżając nas do końca kolejnego roku i wprowadzając tym samym w osłupienie, bo jak tgo cholera jest możliwe, że już jest grudzień...?



Przepisy na ciastolinę i slime (gluta)

Ciastolina z piasku i mąki.

szklanka piasku, 

szklanka mąki zwykłej, 

łyżka oleju, 

około szklanka wody

Wrzucić do michy piach, mąkę i olej, a potem dodawać po trochu wody i mieszać. Gotowe.

Ta ciastolina jest dosyć dziwna w dotyku. Taka piaskowata po prostu i troszkę (ale nie jakoś bardzo) brudzi ręce, piasek się lepi do skóry. Jednak lepi się z niej fajnie. Chłopaki ze straszych klas zrobiły z tego fajną pizzę. Polecam ten przepis. Uznałam jednak, że lepiej na lato się nada do zabawy na podwórku. Dzieci będą mogły same to przygotować.



Glut z nasion chia.

To jest bajecznie proste do przygotowania. Wystatrszczy szklanę chia zalać trzema szklankami wody i ewentualnie dodać do tego barwniki spożywcze, a potem wstawić na noc do lodówki. Rano mamy praktycznie gotowy glut do zabawy. Następnym razem zakończę przepis na tym. Tutaj jednak dodałam ponad 4 szklanki, tak jak było w książce, maizeny, czyli skrobii kukurydzianej (w PL to bardziej popularna jest mąka ziemniaczana, ale to to samo robi). Glut wyszedł bardzo obrzydliwie gluciasty i trochę lepił się do rąk. Niektóre dzieci się tym bawiły, ale wielu się nie podobało. Młody też uznał, że to mu się nie podoba za bardzo, a on kocha plasteliny i slajmy. Do tego ten specyficzny roślinny zapach blee. 



Najlepszy glut (slime)

Ten glut robiłam trochę wcześniej i był idealny. Lepszy niż ze sklepu. Bo własnoręcznie robiony.

pół szklanki kleju uniwersalnego (z Actiona najlepszy)

pół szklanki wody

1/2 ły zki sody

barwnik spożywczy

1 łyżka płynu do soczewek

ewentualnie brokat i pianka do golenia

Wszystko wymieszać i dobrze wyrobić. Gdy dodamy do tego piankę do golenia, otrzymamy puszysty glut. Czasem trzeba dodawać więcej płynu do soczewek albo więcej sody by otrzymać porzdaną konsystencję. 

Najlepsza plastelina domowa

szklanka mąki zwykłej

1/4 szklanki soli

1 łyżka winianu potasu (kamienia winnego. nl. wijnsteenpoeder)

2 łyzki oleju kokosowego lub innego oleju

3/4 - 1 szklanki wrzącej wody

barwnik

gliceryna

Wypieszać suche produkty. Rozpuszczony olej kokosowy dodać do pół szklanki wody i wlać wrza z barwnikiem do suchych produktów. Porządnie wymierszać dodając ewentualnie wody. Dobrze wyrobić.

Z tego powstaje plastelina idealna. Lepsza niż Playdoh.